Wracając do tematu białych fartuchów i sanitariuszy, chciałbym poinformować Dysortografa Rzyczliwego, iż strona będzie ewoluować w kierunku nie do końca obranym. Zaczęliśmy od czystej i sterylnej bieli. Niemniej jednak, czytelnicy zwrócili nam uwagę, że w chwili obecnej w placówkach spokoju i odprężenia korzysta się raczej z pasteli i w ten sposób zasugerowali relaksować Lwa. Zatem Lew nasz spoczywa teraz na beżach, lecz nie znaczy to, iż przyszłości nie wprowadzimy terapii bardzo modnym ostatnio fioletem.
A Dysortografowi życzymy częstych odwiedzin przybyszów z innych układów, którzy dzięki zaawansowanej technologii i wysokiego poziomu inteligencji nie będą odstawiać wspomnianej popeliny.
Skoro temat spotkań z przybyszami został poruszony, to nie pozostaje mi nic innego jak zaanonsować pojawienie się nowego opowiadania p.t. Bliskie spotkanie IV stopnia.
I to by było na tyle.
strony Operator
- Czy oni odwiedzą cię dziś w nocy? - pyta czasem moja żona Miranda,
chcąc mi dokuczyć. - To może jedź po te duże beczki Heinekena, które
Brewster wystawił przed sklepem?... I uprzedź straż pożarną. I koło
łowieckie. I skautów nad Crystal Lake. I kancelarię rozwodową. I dekarzy
zamów...
Nic na to nie odpowiadam. Z westchnieniem przymykam oczy i znów widzę to wszystko...
*
Przebudziło mnie dziwne światło. Światło to, zdecydowanie białe za
oknami, wszelkie meble w sypialni czyniło fioletowymi. Jak powiedziałem,
dziwne światło.
Inaczej mówiąc: pozaziemskie.
Zerwałem się spod kołdry postrzępionej podczas karesów. Nie lubiłem
zbytnio zagadek nawet za dnia, nocą traktowałem je jako barbarzyński
rodzaj ingerencji w moją psychiczną równowagę. Z sercem sunącym do
gardła z prędkością opadajacego szafotu, podszedłem do okna.
Lądowali. Obiekt niezbyt wielki, jeśli miał kryć armię przeznaczoną do
zajęcia 216 632 kilometrów kwadratowych powierzchni stanu Idaho.
Wystarczająco jednak spory, by ujawnić garnizon zdolny sterroryzować i
wyeksploatować 300 metrów kwadratowych mojego domu. Domu, który słynął w
okolicy z pięknych dachówek, ale z fortyfikacji i arsenału już nie tak
bardzo.
Statek lądował bez pośpiechu, nawet w kołysaniu, jakoś jednak nie
brałem tego za obiecujące oznaki. Był okrągły i rzęsiście świecący tak
rażącymi jupiterami, iż przez chwilę miałem wrażenie, że na świat patrzę
oczami muchy.
W okolicy nie było zbyt wielu farm, a połowa z nich i tak ziała pustką
po zarazie hiszpanki. Na wsparcie sąsiadów liczyłem zatem równie mocno,
co na sukurs marines i kawalerii Delawarów.
Rodzice spali na parterze niewzruszonym snem susłów, które zresztą
przypominali w jednakowym stopniu trybem życia, urodą i zdolnością
zimowego hibernowania. Brat Hector spał na poddaszu, zapewne nietrzeźwo,
i tylko Miranda mogła stanąć u mego drżącego boku.
Zerknąłem na łóżko i krzyknąłem ze zgrozy. Wśród rozrzuconej pościeli
spoczywał olbrzymi, anakondowo długi i popuchnięty kabanos z twarzą!...
Ale nie! To tylko nieziemska, halucynogenna poświata zniekształciła tak strasznie postać mojej śpiacej żony.
Nie wróżyło to dobrze, zwłaszcza jej. Jeśli broń świetlna najeżdźców
mogła sprawić, że własną żonę byłem skłonny wziąć za wrogie monstrum,
jej życie – i wszystkich dookoła – było bardzo zagrożone.
W panice procesy identyfikacji dokonywane są pospiesznie i ze wskazaniem na własne bezpieczeństwo.
Szkoda, że nie spałem pacyfistycznym snem opoja Hectora. To ułatwiałoby sprawę.
Jakkolwiek oznaczało śmierć godną owcy nieświadomej czynionej nad nią polityki i rozbiorów pokarmowych.
Statek osiadł bez hałasu mniej więcej tam, gdzie wieczorem zostawiłem
volkswagena. Nie karmiłem się mrzonką, że zostało po nim coś więcej niż
rozległa taca tortowa. Poczułem natomiast złość. Bardzo lubiłem swoje
auto, a model Golf II 1.8 G60 Limited Syncro uważam za najdoskonalszy i
najzgrabniejszy pojazd zaprojektowany kiedykolwiek przez człowieka –
przynajmniej, dopóki nie upewnimy się, że wszystkie konstrukcje Leonarda
da Vinci ujrzały światło dzienne.
Poczułem złość, ale jakoś nie skłoniła mnie ona do otwarcia okna i
wystrzelenia serii obelg z działka osadzonego w czaszce i dla zmylenia
zwanego jamą ustną. W napięciu wypatrywałem Obcych. Jak mogłem się
bronić? Czy rzucać z wysoka doniczki? Czy znajomość chińskich technik
ataku miotłą, trzymaną przezornie pod łóżkiem, mogła ocalić mi skórę?
Nie uśmiechało mi się poświęcać wątroby bądź cewki moczowej dla pozaziemskiej chirurgii.
Proponowanej tak nietaktownie.
Wytoczyli się po dłuższej chwili. Owszem, wytoczyli się
to adekwatne określenie. W wymarszu pozaziemskich marines nie było
cienia desantowej dyscypliny, nie mówiąc o majestacie i gracji - których
spodziewałbym się po wojskach elitarnych, jeśli miałyby przejmować nową
przestrzeń w szyku buty i ostentacyjnego lekceważenia. Krok Obcych był
niepewny, wręcz nieporadny, jakby byli komandosami złożonymi z
pospiesznie dobranych komponentów. Kilku fiknęło nawet ciężkie kozły i
potoczyło bezwładnie po trawie.
Z rozdziawionymi ustami przypatrywałem się rozpaczliwym poczynaniom ich
kompanów z desantowego szeregu, nieudolnie usiłujących udzielić im
pomocy.
Sami przewracali się i toczyli po trawiastych wybrzuszeniach jak wypchnięte w szrankach bale.
Nim grupa inwazyjna dotarła do drzwi mego domu, połowa kosmitów leżała
już pokotem w trawie. Bezradni i pozostawieni sami sobie, ograniczali
się do osobliwie bezefektywnych ruchów kończyn, niczym żuki przewrócone
do góry nogami przez bezlitosnego boga-kawalarza.
Mój strach zaczął ustępować miejsca bezgranicznemu zdumieniu. Czyżby
skład ziemskiej atmosfery nieprzyjemnie zaskoczył ich organizmy? Może
wolałby, gdyby kontrolne udziały azotu przejął dwutlenek węgla? Albo
cyklopropan?
Widok kosmicznych niezdar, żołnierzy-neptyków, wzbudził we mnie
współczucie. Cóż, w gruncie rzeczy byli niczym innym jak jeszcze jedną
armią zaprogramowanych ideowo cielców, wmanewrowaną w „słuszną sprawę”
przez generała psychopatę. Tak właśnie ze smętną refleksją pomyślałem i
już byłem zdecydowany zejść na dół po opatrunki, bandaże i butelkę
whisky – kiedy Obcy zaatakowali.
Dobrze zaprogramowano tych żołnierzy-neptyków, skoro przy 50%-wych
stratach na samym wyładunku, bez rozterki i oglądania się na niebo w
poszukiwaniu sztabu bądź ojczyzny, kontynuowali operację. Garnizon 300
metrów kwadratowych strażnicy Idaho strat jeszcze nie poniósł, a jednak
przewaga technologiczna, liczbowa, psychologiczna i – kto wie – może
nawet ideologiczna – wciąż przygniatająco trzymała się strony agresora.
Dach odfrunął lekko i płynnie. Spoglądałem za nim z nostalgią - bo
dachówki naprawdę posiadły sławę - dopóki nie rozpłynął się w
ciemnościach. Dało się zauważyć, że sen Hectora nie został zakłócony.
Jedna ściana odpadła i ledwo zdołałem uskoczyć, co zapobiegło
przedwczesnemu zaangażowaniu w starcie. Jedynie wystrzał z miotacza
przypalił mi nogawki piżamy.
Ostrzał urwał się tak nagle, jak się rozpoczął. Schylony i skamieniały jak Sfinks, ba, chyba nawet molekularnie spiaszczony – przysłuchiwałem
się z narastającą trwogą odgłosom rozpadowym, które wydawał dom tak
pochopnie powzięty za punkt oporu. Wydawany przez zdobywców obrzydliwy,
chlupoczący bełkot, który był najpewniej odpowiednikiem ziemskiego
„Hurra!”, też owo zatrwożenie stymulował.
- Trzęsienie domu, Owen? - spytała spokojnie Miranda.
I straciła przytomność na pięć godzin.
Mimo
poczucia grozy i beznadziei, byłem gotów do walki na śmierć i życie.
Nie wierzyłem w odsiecz kawalerii Delawarów, ale w istnienie kosmitów
też dotąd nie. Natomiast metr ode mnie leżała kobieta, którą kochałem i
był to wystarczający motywator, by stawić opór bez względu na to, jak
oceni jego sens i poziom historia Ziemi oraz dowództwo
żołnierzy-neptyków. Naprężyłem muskuły, co było pokazem raczej
nonsensownym, bo wróg nie mógł mnie jeszcze widzieć – chyba że światło
białe zewnętrznie i fioletowe wewnętrznie objawiało jeszcze cechy,
których wolałem się nie domyślać.
Napiąłem natomiast muskuły, by pokrzepić jedynego żołnierza strażnicy.
Chwilowo jedynego żołnierza Idaho. Był to pewnie powód do dumy. Przede
wszystkim jednak do poczucia najbardziej przerażającej odmiany
osamotnienia.
Ale stanąłem do walki i napiąłem mięśnie. Fakt, że tylko te bardziej rozwinięte.
To chyba twarzowe.
Odłamana noga krzesła w jednej dłoni i miotła w drugiej mogły dla
Obcych wyglądać groźnie, choć myśl o ośmieszeniu jakoś nie chciała mnie
opuścić.
Na przyczółku Idaho stanąłem na drodze Złu z Pozaprzestrzeni, uzbrojony w gniew, nogę i miotłę.
Nie musiałem jednak użyć tych narzędzi.
Dwadzieścia płazopodobnych istot wtargnęło z pluskiem do sypialni,
pokrzykując-pochlupując dziwacznie, a przy tym niezręcznie nawzajem się
potrącając. Zaraz też poprzewracali się jak kręgle u mych stóp.
Kilka minut upłynęło mi na intensywnym myśleniu, którego jedynym
rezultatem był niestety ból głowy, gardła i ramion wciąż sztywno
uniesionych z orężem.
Potem zacząłem działać. Wszak azot, który rozbił desant, mógł stanowić
truciznę skuteczną jedynie na takie dziesięć czy dwadzieścia minut. Może
organizmy najeźdźców wytwarzały mutageny i gazy wspierające homeostazę.
Za chwilę mogły okazać się silniejsze niż kiedykolwiek przedtem.
Dlatego zacząłem działać i nie siliłem się na zabiegi opóźniające w rodzaju wymiany piżamy na mudur pradziadka konfederata.
Było jasnym, że Obcy nie przywiedli światła międzyplanetarnego
przymierza, lecz niszczący ogień podboju. Było jasnym, że nie zapłacą za
uczynione szkody.
Anihilacja dachówek, które zadziwiłyby Michała Anioła, sprasowanie
Golfa II, które odczułem jak sprasowanie dwukomorowego obiektu w mojej
lewej piersi, zamiana Mirandy w pospolity gatunek wędliny. Jakiejkolwiek
kontrybucji zażądałbym za te profanacje i uszczerbki, nigdy bym się ich
nie doczekał.
No i wciąż byłem jedynym żołnierzem Idaho, zmobilizowanym u granic od kosmicznej strony.
Dlatego zacząłem działać. Kilka kolejnych godzin znosiłem powalonych
agresorów na stos za szopą z generatorem prądu. Potem przyniosłem z
innej szopy - nazwijmy ją arsenałem farmerskich potrzeb - baniak
wypełniony co prawda nie azotem, ale czymś nie mniej kontruderzającym w
najeźdźców.
Armia Obcych na stosie.
Możecie mi nie wierzyć, ale spłonął szybciej niż saletra, którą bawiłem
się trzydzieści lat wcześniej. W pięknych, bezpiecznych czasach, kiedy
nie niszczono dachów i samochodów porządnym ludziom.
Ze złośliwą satysfakcją farmera, który odparł przeciwnika na miarę rabusiów bydła, patrzyłem na dopalający się desant.
Wtedy właśnie z krzewów wyczołgał się tłumacz Obcych.
- Czołem – wybełkotał głosem płazim, ale raczej przyjaźnie brzmiącym. - Gdzie chłopaki?
Jak to można filuternie zagaić o wrogów planety.
- Spaliłem ich – wyznałem bez dyplomatycznych ociągań i politowań.
Tłumacz osłupiał na chwilę. Jego płazie oczy patrzyły na dogasającą armię, której służył.
- Dlaczego? - wykrztusił w końcu.
Mogłem podać każdy powód, na przykład zamianę żony w kabanosa.
Niektórzy tracą pociąg seksualny do żon, po tym, gdy ujrzą je w
doniosłym momencie na sali porodowej. Nie myślcie, że z wpływem
kiełbasianej formy waszej żony na kwestię pożądania byłoby jakoś wielce
inaczej.
Wiedziałem, że nie zapomnę tego widoku. Mimo to, tłumaczowi podałem uzasadnienie, które pochwaliłby Biały Dom.
- Zaatakowali Stany Zjednoczone. Użyli broni łamiącej konwencje małżeństwa, architektury i praw Układu Słonecznego.
- Nie – zaprzeczył.
Żadnych tam przeprosin czy groźby odwetu i masowych egezkucji, czego się spodziewałem.
Odwróciłem się plecami do pogorzeliska i skupiłem na kosmicie całą uwagę.
- Co nie? - zmarszczyłem brwi.
- Nie jesteśmy oddziałem inwazyjnym.
- Nie jesteście... A jakim?
- Jesteśmy z Syriusza B. Mieliśmy wieczór kawaleryjski... Popiliśmy
bimber, a potem spoiliśmy komputer pokładowy statku. Komputery pokładowe
korwet syriańskich mają bardzo słabe układy scalone i pod wpływem
alkoholu tracą kontrolę nad kursem i elektronicznością swojego rozumu.
Komputer rzucał nas od układu do układu, od planety do planety.
Szukaliśmy samic i bimbru... Także dla komputera. Nie jesteśmy
żołnierzami. Na Syriuszu B nie ma żołnierzy, policji, kolejarzy i
zjawiska mundurów galowych. Nikogo nigdy nie atakujemy. Przepraszam za
kopułę, ale to tylko wystrzały kapiszonowe na szczęście... To wszystko. -
Zamilkł i z rezygnacją popatrzył w dogasający ogień. Gdzieś w
zanikających płomieniach dogasał syriański narzeczony i jego wesoła
kompania opojów.
Jeśli padli jak kręgle, to tylko pod wpływem bimbru.
Nigdy nie wdziali mundurów galowych.
Zjawisko generała psychopaty i „słusznej sprawy” podboju nie było im pewnie znane nawet z filmów grozy.
Mnie też ogarnęła rezygnacja.
Komputer-alkoholik wystawił trochę swoich pasażerów.
Ale to nie on podłożył pod nich ogień.
Nie wszystko da się uzasadnić czuwaniem nad suwerennością Idaho.
Byłem zrezygnowany i miałem głupią minę.
Co nie musi oznaczać chęci porzucenia wolnego życia, farmy i pięknej żony.
Dlatego zacząłem działać.
Całkowicie zwiotczały i odessany z życiowych chęci tłumacz nie stawiał
oporu, gdy podniosłem go na ręce i wrzuciłem do korwety. Zamknąłem trap
przy pomocy kopnięć, po czym odszedłem energicznym krokiem.
Wróciłem traktorem, którego energia także mnie nie zawiodła. Umocowany
do ciągnika statek został zawleczony nad pobliskie urwisko i zepchnięty w
rozlewające się pod nim jezioro.
Tym samym zabiłem tłumacza, ale nie byłem skłonny popadać w zgryzotę
nad zatopieniem istoty okazującej charyzmę i wolę oporu mniejszą od
balonu skłutego szydłem.
Nie po tym, gdy skarbonizowałem stu Syriańczyków.
Trochę było mi ich szkoda, ale dachówek i Golfa niewiele mniej.
I może rozejdzie się po kilku układach, że Idaho to nienajlepszy przyczółek do inwazji na Ziemię.
Zapytacie pewnie jeszcze o ten IV stopień kontaktu. Wszak zawsze mówiło się o trzech.
Bliskie Spotkanie I Stopnia to kontakt wizualny z obiektem
pozaziemskim. Bliskie Spotkanie II Stopnia zostawia po sobie coś
materialnego, ot, dowód dla niedowiarków, szyderców, wyznawców balonów
meteorologicznych: wypaloną silnikami trawę, porzucony hełm marsjański,
ciało krowy obrabowanej z zadu i płuc... Spotkanie III Stopnia to
kontakt z Obcymi.
Mniej lub bardziej nieprzyjemny. Rozmowa, wspólne opróżnienie termosu z
kawą, rtęcią (jeśli termos podają przybysze)... albo to nieszczęsne
badanie strefy wydalniczej pochwyconego autochtona. Najczęściej właśnie
to badanie.
Jestem pierwszym Ziemianinem, który zaznał Bliskiego Spotkania IV Stopnia.
IV Stopień oznacza kontakt zwieńczony ludobójstwem dokonanym na grupie turystycznej.
I utratą szacunku żony. Jej nieskończoną serią szyderstw i wypomnień.
- Czy oni odwiedzą cię tej nocy? - pyta często.
I dodaje o tych cholernych beczkach Heinekena.
Rozumiecie. Miranda do dziś jest przekonana, że owej nocy odwiedzili mnie kumple z lat szkolnych.
___________________________________________________________
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz