niedziela, 8 kwietnia 2012

Pośród Zajęcy

Wsparty o trójnóg, oświetlony kagankiem, wpatrzony w gwiazdy na nocnym niebie, spisuję moje centurie...
Czy nie tak zaczął księgę swych mrożących krew przepowiedni Nostradamus? Wszak taki wstęp robi wrażenie i unikalny, tak mistyczny, jak mroczny nastrój... Więc i ja - wszak mistycyzm wielkanocny zobowiązuje - uczynię odpowiedni wstęp do tego wielkanocnego postu.
Oczywiście na miarę czasów i mojego zaopatrzenia. Nie mam na przykład kaganka.
Ani trójnogu.
Ale ruszajmy z tym, mimo wszystko...
Wsparty o krzesło niegdyś ukradzione*, oświetlony żarówką 105 watt, wpatrzony w 8 snickersów Ice Cream, sezamki, żelki Haribo i całkiem niejadalny model citroëna 11CV Z roku 1934, spisuję moje centurie...
Lipa tam. Ani to centurie, ani nastrój nostradamusowy się nie udzielił. Prawda?
Darujmy więc sobie nostradamizm, Wielkanoc ma barwy żółte, pomarańczowe i zielone - nijak się to ma do mrocznych przepowiedni, spisywanych w świetle kaganków na dnie piwnic.
Zachęcam Gości, którzy nie wpadli w lwie progi rok wcześniej, by rozszerzyli sobie świąteczną czytelnię, cofając się w czasie w te oto posty i opowiadania:
Białko
i Żółtko.
Ale, by nie bazować tylko na szkieletach odkupionych od archeologów, zapraszam i do opowiadań nowszych, ledwo co ze skorupki uwolnionych. Jutro zamieszczone zostanie opowiadanie niezawodnego AiR, a dziś zapraszam do własnego utworu. I dodam: sprawa poważna.
Owszem, nazwa Zając brzmi pociesznie. Ale jest ten stworzeniec charyzmatyczny w działaniu.
W każdym razie ten wielkanocny.
Historia poruszy problem kostiumu. To bardzo, bardzo, bardzo poważny problem.
Kostium stanowi o wiarygodności postaci, która przekracza progi dziecięcego pokoju.
Jeśli kostium jest doskonały, a wypełniający go człowiek żyje misją**, rzecz nie ograniczy się do progów pokoju. Dziecko przekroczy progi baśni wymarzonej.
Ale podkreślam: kostium musi być doskonały.
Bez względu na to, czy przebieracie się za Zająca, Mikołaja czy Królową Śniegu.
Bo dziecko kiczu nie kupi. Nie kupi tej niewybaczalnej nonszalancji dorosłego bufona i nie zapomni jej.
I powiem Wam: gdy oglądam te stare zdjęcia z PRL, gdy Święty Mikołaj rozdaje cukierki w przedszkolu... Gdy ewidentnie sztuczny, niechlujnie skomponowany z waty zarost ledwo trzyma mu się twarzy... przy czym z boków wychylają się prawdziwe, bynajmniej nie siwe kudły...
Czy oni myśleli, że dzieci są idiotami?!
Nie znoszę nonszalancji uprawianej na dzieciach. Sam pilnuję tu kunsztu i koncentracji.
Albowiem trzyletnie ucho, pięcioletnie oko, siedmioletni rozum - to wszystko jest o wiele bardziej bystro skanującym narzędziem rozpoznania, niż to się wielu dorosłym wydaje!
Dzieci co prawda ochoczo zanurzą się w baśni - ale nie w sztampie niezdarnych umysłowo i teatralnie rodziców. Jeśli nie potrafimy przebrać się za Zająca przekonująco - powiedzmy prawdę.
Całkowitą i pozbawioną terapeutycznych fałszów lukrowanych.
Że Zając był o świcie. Wypił kakao, zjadł drożdżówkę, zostawił prezent, no i pobiegł dalej, po sąsiadach.
I myślę, że nie będzie przesadą, gdy powiem:
Im więcej baśni wręczymy swoim dzieciom, tym więcej sprawi jej nam w rewanżu świat.
A że kwestie kostiumu są doprawdy zawiłe, potwierdzi poniższa historia. Prawdziwa i całkiem wielkanocna.
*Niestety, to prawda jest.
**Piękną misją, nie mówimy tu o wywożeniu karafek z uranem w walizce Fąferskich czy nawracaniu Indian Nawaho na mormonizm.


Zając prawdziwy
Fred Parings miał problem.
Problem zaczął się przy śniadaniu, a raczej - zamiast śniadania. W każdym razie dla niego.
Zszedł na dół, do kuchni, nieco spóźniony. Eleonore, jego żona, siedziała nad miską kiełków w oliwie, a ośmioletni syn, Vincent, nad sałatką z bananów i borówek.
- Hej, hej! - rzucił wesoło Fred, sięgając do czajnika. - Co za piękny dzień, ahoj, ta-ram! Kto zgadnie, kto dzisiaj przychodzi?
- Córka sąsiada chce oskarżyć cię o gwałt i kradzież ciągnika – żona zwróciła na niego oczy wystrugane z drewna.
- Rety – westchnął nieco zgaszony. - Skarbie, to już wyjaśnione...Policja ma sprawcę, to Nowozelandczyk z miedzianą protezą szczęki, i zresztą sześciopalcy.
Eleonore wzruszyła ramionami.
- No tak, ale jej ojciec był tu o świcie i znów gadał to samo.
- Ojejejejej – wyrzucił z siebie cicho Fred, po czym nasypał kawy do kubka wielkości kubła na śmieci.
Które zresztą jego żona czasem myliła.
Być może intencjonalnie.
- Jej ojciec – zwrócił na nią nieco znużoną twarz - ma zaburzenia głowy, karku, płuc, ramion, nóg i w ogóle całego swego jestestwa, odkąd przewróciła się na niego ciężarówka z dachówkami. W zeszłym tygodniu sama przyłapałaś go, jak robił zasieki przeciwczołgowe w naszym ogrodzie, bo „Hunowie dotarli już do Seattle”.
- No niby tak – westchnęła Eleonore. - Przepraszam, jestem zmęczona tymi świętami trochę. Kiedy zaczęłam rąbać indyki, one rozbiegły się z gulgotem po całej ulicy i wyszłam na wariatkę.
- E tam żesz – Fred odczekał, aż woda się zagotuje, po czym klapnął z nieco infantylną sprężystością na krześle i wbił wzrok w syna.
Który wbijał swój z kolei wzrok w komiks o inwazji wiciokrzewów na Waszyngton.
- Ahoj, Vince, smyku mój. Czy wiesz, kto dziś wieczorem przychodzi?
Vincent nie podniósł nawet oczu, by wymamrotać:
- Tata tej dziewczyny, którą zgwałciłeś?
Z tyłu dobiegło źle stłumione parsknięcie. Eleonore opuściła kuchnię, by nieco dalej, w hallu, zachichotać już swobodniej.
Z kolei po twarzy Freda Paringsa przemknął cień. Tak, może i żona jest zmęczona, ale, do cholery ciężkiej, on też zaraz będzie i...
- Wszystko okej, tatusiu? - Vincent zerknął na niego z troską.
Forpocztę gniewu natychmiast zwiało z ciała Freda niczym wyschniętą mewę z pomostu.
- Synku – rzekł uroczyście. - Dziś przychodzi ZAJĄC.
- Hurra – dobiegło z hallu – alleluja, hej, hej, jjupi, Johnson na prezydenta!
Tak, żona Paringsa miała zły dzień; szkoda, że świąteczny.
- Nie wierzę w Zająca – rzekł nieco wyzywająco chłopiec. - To humbug i lipa, i w ogóle żałosny kant. Nie ma nic ponad podrzucane pod łóżko cukierki i inne bzdury. Częstowanie słodyczami ma tylko dwa cele. Rodzice robią to, by mieć czas dla siebie i skorumpowane do poddaństwa sługusy z własnych dzieci. A zboczeńcy z furgonetek po to, by skrzywdzić zwabione ofiary i sprawić, że wyrosną z nich frustraci przenoszący detonatory.
Zapadła cisza. Z hallu też nie dobiegał już śmiech. Ogłuszony Fred pił szybko kawę, choć jego przyjaciel, doktor Hitchcock, radził mu, by kawę z siedmiu łyżeczek pił tak wolno, że pozwoli mu to ujrzeć prawnuki czepiające się nogawek.
Doktor Hitchcock ciągle mu coś radził,a raczej odradzał, co trochę działało już na nerwy... Ale przymyka się oko na takie rzeczy u przyjaciela.
Zwłaszcza, jeśli jest jedynym.
A co jedyny przyjaciel odradzał m kilka dni temu?
- Fred, psi synu – mruczał zatroskany Hitchcock znad gazety. - Jest plaga lisów w całym hrabstwie. Niszczą uprawy i dziesiątkują trzody. Są silne i agresywne, bo wzmocniło je podjadanie kukurydzy z farm modyfikowanych przez Mosanto. Fred, psi synu, nie puszczaj teraz chłopaka na dwór, a i sam nosa poza auto nie wychylaj.
Wrócił wzrokiem do osowiałego syna.
Biedny chłopak, biedny, cholera, chłopak – pomyślał strapiony. - Ale czy to takie dziwne znowu? Wokół sąsiedzi, których w ramach oczyszczania cywilizacji z nalotu rdzy należałoby zagazować, a Eleonore ma jakiś pieprzony kryzys, który nie mija od czterech lat.
Cały dom był jakimś nieopanowanym serem pleśniowym, który oddychał wtłoczonymi weń ludźmi tak samo, jak oni nim.
Fred zacisnął usta i wbił zmrużone oczy w kubek z podobizną Billa Murraya w roli Franka Crossa w filmie Scrooged. Vincent podniósł na niego wzrok i wytrzeszczył oczy.
Jego ojciec wyglądał jak Anubis, który wyłonił się z katakumbowych mroków w swej najbardziej wojowniczej postaci.
Anubis był piękny, straszny, a określając rzecz jednym słowem: fascynujący.
Acz tylko pół minuty. Bo Anubis, wysoko postawiona figura w sferach pozagrobowych, nie mówiłby chyba pierdół o Zającu.
- Zając przyjdzie, synku – obwieścił uroczyście Fred Parings, po czym pocałował syna w czoło i chwyciwszy w marszu marynarkę, opuścił dom.
Znów przez minutę panowała cisza. Vincent patrzył przez okno, jak ojciec energicznie kieruje się do garażu.
- Gdzie ojciec poleciał, Vince? - matka wsunęła głowę do kuchni jakimś dziwnym, groteskowym sposobem. Sprawił on, że jej syn odniósł nieprzyjemne wrażenie, iż jej głowa została odcięta i teraz ktoś przemieszcza ją przy pomocy trzonka miotły.
I może to wrażenie sprawiło, że cierpko odburknął:
- Do córki sąsiada. Miał przy sobie paralizator, sznury i defibrylator.
Fred Parings wyjechał z garażu brązowym datsunem 510, zatrąbił – co zabrzmiało, jakby gąsior poniósł śmierć w zagięciu łokcia goryla – i ruszył do miasta.
Żona i syn patrzyli za nim z kamiennymi twarzami terakotowych piechurów cesarza Qin Shi.
- Jezu, jakiego ja mam dziwnego ojca – wystękał chłopiec.
Ale mówiąc to, marzył o Zającu.
- Jest całkiem w porządku – powiedziała jego matka. - Oczywiście jak na gwałciciela.
Odwróciła się do zlewu i pomyślała o planie, który wymyślił jej kochanek. To był naprawdę dobry plan... Naprawdę dobry.
Zapowiadały się wspaniałe święta.
Tak, Fred Parings miał problem.
Co prawda nie z gwałtami, których nigdy nie popełnił. Ale fakt, że miał w domu żonę równie promienną, co zwłoki Mulata, które tydzień wcześniej jakiś kawalarz podrzucił im na posesję, podwieszając je u bramy. I że w tym domu miał syna sfrustrowanego i odrzucającego postacie fantastyczne oraz wszelkie rarytasy jako humbugi i narzędzia molestowania.
To było do reszty posępne.
Do reszty dramatyczne.
Ale on to zmieni. I to zaraz.
Po kilku minutach zatrzymał auto pod sklepem z neonem widocznym z indyjskich satelitów.
Kostiumy. Naprawdę. Maski.
Dziś Zając Wielkanocny. Jutro Jason Voorhees. Pojutrze Ty sam!!!
Ale dziś Zając. Trzeba. Naprawdę.
To był jedyny jeszcze czynny sklep, przynajmniej w najbliższej okolicy. Ale skoro oferował kostiumy Zająca Wielkanocnego, nie było czemu się dziwić.
Sklep polecił mu doktor Hitchcock.
- Jeśli myślisz o kostiumie Zająca – zachęcał z entuzjazmem – to tylko tam.
Fred przez chwilę patrzył to na osobliwy neon, to na groteskowe oblicze Zająca zdobiące witrynę, to w środek kierownicy, na którym to środku nakleił dziewięć lat temu zdjęcie stóp Eleonore.
Wciąż na nie patrzył.
Gdy na nie patrzył, odchodziły myśli i porżnięciu ciała żony w trójkątne kawałki i zaproszeniu doktora Hitchcocka na pizzę.
Tak, stopy to piękna rzecz, a zdjęcia mają swoją magię.
Fred zaśmiał się dziwnie, cokolwiek gibbonowato, po czym opuścił wóz.
Tysiąc upiornych masek ściągał uwagę, ale sprzedawca nie mniej. Był biały, tłusty i miał jakieś osobliwie rybie spojrzenie, które goniło za Fredem niczym oddział szeryfa za koniokradem.
Ale nie to było najgorsze.
Gdy sprzedawca się zbliżył, nogi wrosły Paringsowi w ziemię.
- No proszę! A myślałem, że dziś już nikt nie zajrzy.
Fred nie od razu odpowiedział. Nie mógł oderwać wzroku od ust sprzedawcy.
Nie mogły być jego. Nie od urodzenia.
Nie tylko dlatego, że były grube i wydęte, jakby nie wargami były, lecz parą przyszytych w ich miejsce ryb rozdymkokształtnych.
- Ja... - przełknął ślinę.
- Chodzi i moje usta? - uśmiechnął się sprzedawca. - Poznaje pan?
- Ale co? - wybełkotał Fred zagubiony.
- To wargi afropiteka, znaleźli ich kilka w Sierra Nevada.
- W... Warg??
- Nie, afropiteków. Ale od ręki sprzedawali organy. Ja jechałem po nerki, bo to wiadomo, dobry stan, prosto z lodu... Niestety, nie zdążyłem. Wszystko szło z marszu. Ale załapałem się na wargi.
- Aha – wypchnął z krtani Parings.
- Aukcja była. - Sprzedawca przypatrywał się Fredowi, jakby oczekiwał czegoś w rodzaju zazdrosnego stęknięcia. - Mam jedną parę na zbyciu w zamrażarce. Oddam tanio. Za półtora tysiąca. W cenie wszywam. Na miejscu.
Fred przemógł niemoc. Chęć opuszczenia sklepu również.
Miał cel.
- Nie trzeba – wymówił z wysiłkiem. - Żona lubi moje wargi. Mówi, że są jak czerwie, bardzo ruchliwe i prężą się przy parzeniu prętem.
To, co powiedział, było koszmarną bzdurą, ale właśnie takie sposoby nauczył się stosować, gdy potrzeba było zatkać usta socjopatom. Wyglądało na to, że udało się, jak zwykle. Sprzedawca umilkł i przyglądał się jego wargom ze zmarszczonymi brwiami.
- Aha – mruczał. - Aha... - Lecz gdy tylko Parings uciekł wzrokiem do masek i kostiumów, dodał z rezonem: - Dobrze. No tak. Wezmę je.
- Proszę? - zamrugał oczami Fred.
- No wezmę je, mówię – w głosie sklepikarza zabrzmiało łakomstwo. - Oderżnę. W zamian oddam parę warg afropiteka. I dolną wargę człowieka z Cro-Magnon. Górną mi siostrzenica zjadła. Dałem jej na gryzaka, rozumie pan.
Nie za bardzo rozumiał, ale nie wychylał się z tym.
- Przyjechałem po kostium – zaznaczył z nutą poirytowania.
Na twarzy sprzedawcy zaszła zmiana. Fred nie potrafił ustalić, jaka dokładnie, ale poczuł jakiś niejasny niepokój.
- Kostium...?
- Zająca. Wielkanocnego – uściślił nerwowo.
Zmiana na twarzy sprzedawcy pogłębiła się.
- No oczywiście – wymruczał z łagodnością terapeuty. - To w końcu Wielkanoc, a nie parada weteranów z Korei, prawda? Mam jeszcze z osiem kostiumów, ale... ALE... Pytanie brzmi... - robił pauzy, które zaczęły działać Paringsowi na nerwy – czy wystarczy panu kostium podstawowy?
- To znaczy?
- Taki – palec sklepikarza wystrzelił w stronę wieszadeł.
Ale Fred nie od razu na nie spojrzał. Jego całkiem wystraszony wzrok spoczął na palcu, który wskazywał kostiumy.
Palec był dziwny.
Bardzo dziwny.
Dziwny w sposób niezabawny.
Długi, zdecydowanie za długi, a przy tym plamisty, beżowo-brązowy.
Oślizły.
Co zaś budziło lęk i wstręt najbardziej – osobliwie reagujący. To prostował się, czemu towarzyszyło falowanie-pulsowanie, to opadał martwo w dół.
W gruncie rzeczy był to widok po prostu nieznośny.
Sklepikarz nie przegapił obrazu nieszczęścia, który twarz Paringsa wystawiła na aukcję.
- Palec? - uśmiechnął się krzepiąco. - Tak. To palec pitekantropa.
Fred milczał.
Dziwny syn z gorzkością samotnego starca, którego dwadzieścia razy wciągnięto do furgonetki.
Wypalona z wszelkiej aury i magnetyzmu żona – jakby była nabytkiem z aukcji z wykopalisk w Sierra Nevada.
Dziwny przyjaciel Hitchcock.
Dziwny sprzedawca z wargami afropiteka i palcem pitekantropa.
To nie był fajny świat.
To był męczący odrzut wszechświata. Albo przerzut kosmicznego raka.
Czy miał obowiązek gramolić się przez ten przerzut? Wbrew swoim chęciom?
Nie.
Nie, do kur...
- Żartowałem z tym pitekantropem – wyszczerzył zęby sklepikarz. I – niestety, na rany Chrystusa! - wyciągnął ku niemu dłoń. - Proszę spojrzeć tylko. Dotknąć. Poznaje pan?
Serce podniosło się Fredowi do gardła.
- To grzechotnik – ujawnił sprzedawca z satysfakcją. - Wszedł mi do łazienki, więc mu natłukłem. On też trochę sierpowych rozdawał. Na swój gadzi sposób. A że odebrał mi w tej walce palec, cóż... Odebrałem, co moje. Sam wszyłem. Taki tam domowy przeszczep.
Fred chciał zerknąć do tyłu, ku drzwiom.
Ot, tak tylko na mikrosekundę rzucić na nie okiem.
Przekonać się, że wciąż tam są.
Drzwi wyjściowe to nieoceniony rodzaj alianta.
- Niech pan nie pyta o kobiety – ciągnął sklepikarz, mrugając okiem w socjopatyczny sposób. - Ten palec łączą z dłonią włókna i neurony, ale... Cóż, jest spontaniczny i trochę przekorka – gwałtowny, raczej histeryczny chichot dziwaka prawie poderwał Freda do ptasiego odlotu.
Drzwi z pewnością wciąż tam są... Muszą być.
Boże, wyprowadź mnie z tego cało, a wezmę Eleonore na ręce i wycałuję w niej światło, zapalę je, to samo, które zgasło jakby kiedyś wiatr przeszył ją i...
- Oddam palec grzechotnikowy za wargi. Co najmniej dolną. Jeśli odda pan obie, dorzucę coś niebywałego. Łydki Olmeka. Odkupiłem je od Meksykanów. Co prawda jedna zgniła podczas awarii generatora, więc nie traktujmy jej z fanatyzmem. Za to druga jest sprężysta i przeprowadzi pana przez kaniony. No, ale swoje pan zostawi. Ja to zaraz tu przeszczepię. Okej?
- Przyjechałem po kostium. - Fred starł pot z czoła. - Kostium Zająca.
Był pewien, że sprzedawca zirytuje się, ale stało się coś zupełnie przeciwnego. Co zresztą tylko nasiliło jego niepokój. Bo sklepikarz zmrużył oczy z mieszaniną napięcia i satysfakcji, po czym zapytał zmienionym, bardziej rzeczowym głosem:
- Taki jak ten, co wisi?
Parings przyjrzał się jasnozielonemu przebraniu.
- Jest niezły... - wymruczał niepewnie.
- Gówno tam. Ile lat ma syn?
- Siedem.
- No. To usłyszy pan, że to humbug, lipa, a może nawet, że przykro jest mieć ojca pedofila.
Parings otworzył usta, ale nie zdołał wydobyć z nich głosu.
Zresztą paraliżował go nie tylko paranoiczny język sklepikarza, ale i grzechotnikowy palec, który wił się trochę zbyt blisko twarzy Freda.
- Gdyby pan miał syna dwuletniego, i to uszkodzonego przy porodzie kleszczowym, to w takim śpiworze można by mu stworzyć iluzję wszelkiej miary. Dla siedmiolatka o względnej przytomności umysłu będzie pan skończony, a reputacja nie do uratowania. Rozumie pan?
- Więc co? - spytał po chwili Fred bezradnie.
- Klasyczne kostiumy po 20 dolarów odrzuciłby już nawet Victor Fleming, o Franku Baumie nie wspominając. Chyba, że idzie pan na casting do Beetlejuice II. Ale oczarować siedmiolatka może tylko Zając prawdziwy.
- Ale jak to prawdziwy?
Sklepikarz zaśmiał się pobłażliwie.
- No oczywiście nie mówię tu o wpuszczeniu do domu jakiegoś króla z hodowli, to chyba rozumiemy. Byłyby to nie mniejszy blamaż. I pedofilia zresztą. Mam na myśli kostium, który czyni iluzję. Który zamienia człowieka w Zająca. Po prostu.
Fred milczał zaskoczony.
- Kosztuje 350 dolarów, ale dzieciak nigdy nie zapomni tych świąt, zaręczam panu.
- 350?!
- Co to jest wobec marzeń dziecka? Wstydziłby się pan wybałuszać oczy, naprawdę. Założę się, że kilka tysięcy wart jest cały ten muzyczny majdan w pańskim wozie. A 350 dla syna oznacza zaklęcie, zaproszenie do baśni.
Parings znów milczał niezdecydowany. Przed oczami stanął mu smutna, gorzka, zdrewniała twarz dziecka. Która powinna być rozpromieniona naiwnością istoty, która pławi się w świecie baśni.
Której obce są słowa takie jak humbug i pedofilia.
Za rok, dwa będzie za późno – dobiegł go spokojny głos sklepikarza. - Jego ciało rośnie, ale worek marzeń i dziecięcych figli kurczy się w adekwatnej proporcji. Nieodwracalnie.
To humbug i lipa, i w ogóle żałosny kant. Nie ma nic ponad podrzucane pod łóżko cukierki i inne bzdury.
- Pokaż pan ten kostium. - Głos Freda drżał, a oczy błyszczały. Pieprzony odmieniec z pieprzonymi przeszczepami miał rację. 350 było niczym, ot, wyziewem-rozwiewem. Dzieciństwo Vincenta w zasadzie też. Wkrótce nie miało być po nim śladu.
Tak, jak dawno już nie było śladu po kobiecości Eleonore.
Pieprzyć to wszystko.
Sklepikarz jakby stłumił uśmiech. Odwrócił się i ruszył w boczne drzwi, przebijając się przez rząd kostiumów wisielców o urodzie zagłodzonych tolkienowskich elfów. Niektóre z nich roztańczyły się w upiornym spowolnieniu, zdając się wodzić martwym, lecz uporczywym wzrokiem za Fredem. Wzdrygnął się, po czym westchnieniem ulgi skwitował powrót sprzedawcy.
Który podał mu coś zawinięte w soczyście zieloną folię, do złudzenia przypominającą plazmę.
Albo jakiś skrzek bagiennej maszkary.
Parings znów się wzdrygnął, ale odebrał pakunek i zachęcony gestami otworzył.
Kostium Zająca był co najmniej dziwny.
Naprawdę dziwny.
Po pierwsze: mały i cienki.
Po drugie: nieprzyjemny w dotyku, lepki, pajęczynowy, a przy tym jakby... chrupiący i elektryzujący.
- Mały i dziwnie pachnie – wyraził rozczarowanie.
- To pański rozmiar – uśmiechnął się sprzedawca.
- Mój? - Fred wbił zmęczone oczy w pajęczynopodobny twór. - Czy szopa?
- Sarkazm jest odbiciem wyziębienia małżeńskiego – wytoczył niespodziewany aforyzm sprzedawca. - To pański rozmiar, proszę mi wierzyć. To nowy materiał, zupełna rewolucja. Dostało go tylko pięć sklepów w stanie. I tylko dlatego, że ich właściciele mają chody. Mój kuzyn – wyszczerzył zęby – należy do zespołu, który odkrył tę niezwykłą materię. Nazywa się zassancjum.
- Za...??
- Zassancjum. To rewolucja – powtórzył z nabożeństwem sklepikarz. - Interesuje się tym armia. Może nawet to zawłaszczą. Ale póki co... No co to za miny? - spytał z pewnym obruszeniem, bo Parings wciąż bez większego przekonania obracał kostium w rękach. - Musi pan zrozumieć, że to żywy kostium. On wchodzi w reakcję z ciałem. A nawet z duszą właściciela. W ciągu kilku sekund po nałożeniu wchodzi w reakcję z meridianami człowieka. A co więcej: ten kostium zawiera sztuczne neurony, które – uwaga – ściągają na siebie płaszcz fluidowy z biopola właściciela, po czym nabierają życia i łączą się z neuronami tegoż właściciela w polu elektromagnetycznym! - Wzniesione w górę zaciśnięte pięści i roziskrzony wzrok wyrażały triumf najwyższy. - Pan rozumie, co to oznacza.
Jeśli Fred Parings rozumiał, to w każdym razie milczał niestosownie. Niezrażony tym sprzedawca zakończył dobitnie:
- Że w ciągu minuty po nałożeniu kostiumu BĘDZIE PAN ZAJĄCEM.
Fred poczuł, że drżą mu ręce. Elfy-wisielce były już nieruchome, ale jakimś dziwnym trafem wszystkie patrzyły na niego.
On zaś patrzył na zielonkawe zawiniątko wzrokiem, który rozpalał się świątecznym ogniem.
- Będę Zającem – wyszeptał z urzeczeniem.
- Otóż to – pokiwał głową sprzedawca, zdradzając większe ożywienie. - Zassancjum sprawia, że kostium robi coś jeszcze. Coś niebywałego.
Fred czekał zaczarowany. Czekał już całkiem pożądliwie.
- Zassancjum ingeruje w molekułę właściciela kostiumu i zmienia proporcje, a nawet układ kostny...Innymi słowy, kostium rozciągnie się mocno, ale przede wszystkim to pan skurczy się, wyzadzi, i wykicnie.
- Wyzadzę?
- I wykicnie. Sam pan wie, jak się przedstawia postać zająca z tym całym zsiadłym kuprem. No nie jest to oficer pruskiego cesarstwa i pan też nim nie będzie w tym kostiumie. Będzie pan Zającem. Kimś, a raczej czymś, odpowiednio małym i karłowatym.
Nie wierzę w Zająca.
- Zassancjum?
- Zassancjum.
- Bo zasysa? Te fluidy?
- Zasysa, elektryzuje, magnetyzuje, meridianuje, telekinetyzuje... co pan tam tylko chcesz. To nie kostium, to furtka do baśni. A pan żałuje 350 baksów, do pioruna.
- Nie żałuję... Ani trochę. Biorę to! - Głos Freda był już głosem człowieka, który podjął nieodwracalne decyzje, i który poczuł, że żyje.
- Oczywiście mam jeszcze kilka innych kostiumów. Jest Freddy Krueger, Porucznik Columbo, Anakonda dwunastometrowa...
- Nie, nie – wzdrygnął się Fred. - Chcę być Zającem... Mamy święta.
- Tak... - wymruczał jakimś dziwnym tonem sklepikarz. - Mamy święta... No to 350. Czek? Gotówka?
- A mogę przymierzyć?
- Hm – zmarszczył brwi sprzedawca. - I tu jest coś, co muszę ujawnić.
- Co takiego?
- Kostium nie podlega przymiarce.
- Dlaczego?
- Po pierwsze, zassancjum nie jest ograniczone rozmiarem. Dopasowuje się do wszelkich sylwetek, choćby pan był sasquatchem, to nie robi różnicy. Po drugie: to kostium żywy. A skoro tak... to jednorazowy. Coś za coś.
- Jednorazowy?? - zwiotczał Parings.
- A jak pan sobie wyobraża egzystencję przebrania po jego zdjęciu? Myśli pan, że tak sobie będzie wisieć w szafie od Wielkanocy do Wielkanocy i majtać uszami dla podtrzymania formy? Zassancjum podzieli los amputowanej kończyny. Umrze. To proste jak drut. Kiedy pan założy kostium, ożywi go. Ale ściągając – zabije. I co? Znów ta sprawa z 350 dolarami za marne, nędzne, żałosne, fanaberyjne marzenia dzieci?
- Nie – rzekł całkiem twardo Fred. Sam zdziwił się swoim twardym, kowbojskim głosem. - Proszę mi to jeszcze raz zapakować. Płacę gotówką. - A ponieważ sprzedawca ani drgnął, zdziwiony zapytał: - Coś nie tak? Za dużo wymagam?
Sklepikarz rozłożył ręce z przepraszająca miną.
- Nie, skądże. Wymóg klienta to moja msza święta. Niestety – pokręcił głową – wymóg producenta to kamienne tablice jedynie słusznej religii.
- I co to za wymóg?...
- Kostium należy wdziać natychmiast. Przed opuszczeniem sklepu.
Zdumienie Freda było bezbrzeżne. Strach – niewiele mniejszy.
- Ale dlaczego? - wydusił. - O co w tym chodzi?
- O reklamę, oczywiście. To rewolucja, jak już zaznaczałem. Zając kicający ulicą z workiem słodyczy wstrząśnie całym miastem. Chyba pan to rozumie.
- Nie mam słodyczy – odparł słabo Fred.
Nieoczekiwanie zwycięski uśmiech znów objął pucułowatą twarz sprzedawcy.
- Ha – wyrzekł z triumfem. - I tu dobra nowina. Dostanie pan worek słodyczy do kostiumu. A co więcej, w ramach bonusu reklamowego, albo – jak pan woli – za polot – 100 dolarów.
- 100 dolarów?? To znaczy... że kupię ten kostium za 250? Ze słodyczami? - Fred nie miał pełnej świadomości, że miał już głos i oczy siedmio- ośmiolatka.
Czego z kolei sprzedawca nie przegapił.
- Dokładnie tak. Pięć kilo słodyczy. Aha, jeśli mogę coś doradzić... Proszę nie jechać autem do domu. Lepiej sobie pokicać. W Newskull rozbił się już jeden z Zajęcy. Niestety, zassancjum nie pozostaje bez wpływu na koordynację nerwowo-mięśniową. Nie do końca jest ludzka. Ale cały ten efekt mija oczywiście przy zdejmowaniu przebrania.
- Pokicam sobie – powiedział z uśmiechem Fred.
Nagle poczuł się bardzo szczęśliwy.
I silny.
Kiedy przywróci baśń synowi, zajmie się Eleonore.
Ona znów rozkwitnie. Sprawi to.
Położył pieniądze na ladzie.
- Tam jest przebieralnia – wskazał sprzedawca. - Oczywiście kostium wciągamy na golaska. Wszelkie sztuczne twory dokopią meridianom.
- Rozumiem – mrugnął okiem Fred. - Kicanie byłoby trochę kulawe. - Nieomal biegiem ruszył do kabiny.
Sprzedawca patrzył za nim z uniesionymi w nieodgadnionym wyrazie brwiami. Gdy postać Paringsa skryła zasłona, bez pośpiechu sięgnął po komórkę.
- Sprzedane – rzekł krótko i rozłączył się.
Fred Parings nie lubił obnażać się nigdzie poza domem. Miał bowiem wrażenie, że wszędzie kryją się kamery szpiegujące albo dla rządu, albo dla dewiantów zarządzających tym czy innym budynkiem.
Zasadniczo nie mylił się.
Nie lubił obnażać się nawet na siłowni. Przeszkadzało mu usilne, bardzo wyraźne wrażenie, że mężczyźni, którym nic nie zabraniało przebierać się dyskretniej w narożnikach, jakoś demonstracyjnie wypinali przed nim tyłki i nachalnie majtali swoimi siusiakami.
Działało mu to na nerwy. Wytrzymał na siłowni pół roku.
Teraz jednak w nosie miał kamery, choć był nieomal pewien, że człowiek z wargami afropiteka miał ich tuzin w każdej kabinie i toalecie budynku.
Ale co tam. Oto staje się Zającem...
Zassancjum w pełni zasługiwało na swą osobliwą nazwę. Kostium wręcz wtopił się we Freda niczym stęskniony astralny człon jestestwa. Poczuł silne ciarki, kłucie, drętwienie i naprzemienne fale zimna i ciepła. Ale choć bał się bólu, ten nie nadszedł.
Neurony kostiumu zwyczajnie go zneutralizowały.
Zaś energia uwolniona przez meridiany dopełniła cudu. Na wpół odurzony Fred skurczył się, opadł na cztery kończyny, wyzadził i wykicnął.
Stał się Zającem.
Zającem Wielkanocnym.
Chciało mu się śpiewać pieśni błogiego upojenia. Spróbował to czynić i powiodło się; narzędzia mowy nie doznały uszczerbku.
Szczęśliwy opuścił kabinę długimi susami. Miał wrażenie, że jest lekki jak etui na okulary.
Zassancjum to dar boży dla upadającej w błota i kały cywilizacji – pomyślał ze wzruszeniem.
Gdy stanął przy sprzedawcy, miał łzy w oczach.
- To z radości – wybełkotał.
Stojący nad nim sklepikarz, teraz cokolwiek olbrzymi, pokiwał głową ze zrozumieniem. Delikatnie nałożył mu plecak wypełniony słodyczami i lekko klepnął.
- Czas w drogę. Wesołych świąt, Zającu.
Wielkanocny Fred wykicał na ulicę i rozejrzał się prędko. Mimo euforii czuł jednak pewne skrępowanie.
Ale czy ktokolwiek mógłby go rozpoznać?
Oczywiście, że nie. W gruncie rzeczy wszystko to było bardzo zabawne.
Bardzo. Ciekawe, czy Eleonore zgodziłaby się, gdyby on wyzadził się nieco w jej kierunku i...
Myśląc o tym, kicał sprężyście pustą ulicą w stronę domu. Mniej więcej, gdy był w jej połowie, sprzedawca kostiumów odklejał ze swoich ust sztuczne wargi i zsuwał z palca imitację wężowego ogona.
- Sztuka iluzji – rzekł z namaszczeniem do lustra – zgubi tych wszystkich, którzy sami się nią stali i przestali żyć naprawdę.
Rozkicany i podniecony Fred Parings nie mógł usłyszeć tych słów.
Zresztą myślał już nieco mniej o baśni syna, a dużo więcej o swojej własnej.
Tak, jestem płodnym, niezmożonym zającem! Tylko czy ona zgodzi się na zajęczy podbój?...
Jezu Chryste, przecież zające znane są z tego, że... Jezu, co powiedział sprzedawca? Że układ nerwowo-mięśniowy pozyska sporo z kostiumu, de facto: z zająca. A zatem...
Poczuł ciepły dreszcz w podbrzuszu.
Był Niezmożonym Zającem.
Szybko, szybko do domu...
- Wrrrrrrrrrrrrrrr.
Fred zmartwiał. Po prostu gwałtownie, z zadziwiającym talentem, zatrzymał się w pół skoku i zmartwiał.
- Wrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrr.
Przez pół minuty Fred Parings ani drgnął, udając przed samym sobą, i przed źródłem dźwięku, czymkolwiek było, że jest kamienną figurą ogrodową.
Potem obejrzał się za siebie.
Prasa nie zawsze kłamie. W sumie chyba nigdy, jeśli prawdziwa informacja może skopać morale obywateli na tyle, by ich zmarniała witalność pohamowała ich przed duchowymi rewoltami.
Lisy były rzeczywiście wielkie, silne i wściekłe.
Dziewięć wielkich, silnych i wściekłych lisów.
Szkoda, że z jakimś dziwnym, cholernym uporem patrzyły na niego.
Jak szybko biega lis? - to była pierwsza przytomna myśl.
Odpowiedź co prawda nie nadeszła, ale jakoś nie miał wątpliwości, że jeden zając nie ma większych szans, by wymknąć się pościgowi dziewięciu lisów.
Wielkich, silnych i wściekłych.
Jego przyjaciel Hitchcock miał rację. Dopóki wściekłe zwierzęta grasują w hrabstwie, włóczenie się po ulicach jest szukaniem guza.
Panowała smutna cisza. Bardzo smutna: nie śpiewały ptaki, nie krzyczały dzieci, nie szumiały silniki.
Znikąd pomocy.
Święta.
- Wrrrrrrrrrrrrrrr.
Tak... Dopóki stał - czy może raczej kucał – nieruchomo, lisy też stały.
Owszem, ich spojrzenie mroziło krew i kruszyło szpik, ale przecież stały.
Czy jednak był taki status gwarantowany? Przecież gdy one pierwsze wykonają ruch, przegra na pewno. Dystans będzie sromotnie zawężony.
Ale może spróbować? W końcu gdy ktoś nadejdzie, czy jeszcze lepiej: nadjedzie, to...
- Wrrr.
No cóż. I może tak by właśnie było. Może ktoś nadjechałby, spłoszył lisy, uratował Freda i baśń jego syna.
Szkoda tylko, że wpływ kostiumu na układ nerwowo-mięśniowy nie był trochę słabszy.
Ostatnie warknięcie odebrało bowiem Paringsowi Wielkanocnemu ostatnie resztki zmysłu taktyki i analizy.
Rzucił się do ślepej, zajęczej ucieczki.
Bardzo ślepej. Uderzył czaszką w płot po sześciu może sekundach.
Co po prawdzie niewiele zmieniło. Pięć lisów jednocześnie zacisnęło na nim szczęki.
Cztery nie. Przeciwnie. Odsunęły się i obstawiły wszelkie kierunki ucieczki.
Której nigdy nie będzie.
Trudno uciekać z tuzinem zgruchotanych kości i ścięgien, a chyba już przedtem tylko wyjątkowo szarmanckie fory dawały mu szansę.
Lisy były nie tylko bardzo silne, ale też bardzo inteligentne.
I takie potężne.
A może i nie. Może takie widział je tylko ze swej wyzadzonej, wykicniętej pozycji ofiary losu.
Ale jedno musiał przyznać. Wyraźnie to poczuł.
Przez te sześć sekund ucieczki był bardzo szczęśliwym Zającem.
Nie ma to jak działać zgodnie ze swą naturą.
Zassancjum... cudowna rzecz.
Gdy Fred Parings znieruchomiał ostatecznie, lisy otoczyły go kręgiem i przez chwilę obserwowały bez drgnięcia.
- Nie no, panowie – nie wytrzymał jeden z nich. - To jest największy odlot mojego życia. I ja pieprzę seks!
- Ja też! - zawtórował jego sąsiad.
- Jezu, czy lisy warczą?! Omal nie wybuchłem śmiechem z tego lisiego pyska!
Rozległ się chrzęst rozdzieranej materii. Strzępy pajęczynowatego zassancjum potoczyły się przez jezdnię niczym kuliste teksaskie krzewy. Dziewięciu mężczyzn, nie bez stękania i utraty równowagi, wyprostowało się i potoczyło wokół roziskrzonym wzrokiem zdobywców.
- A niech mnie – rzekł najniższy z nich. - Warto było dać 5000.
- Tak – zawtórował najwyższy. - Warto dać każde pieniądze za taką baśń. A teraz wybaczą panowie. Mam randkę z żoną tego nieszczęśnika. A i wy pędźcie do domów i dzieci swoich. Może Zając już tam był. Wesołych świąt, panowie!
- Wesołych świąt, doktorze Hitchcock!
koniec
Moi serdeczni Goście,
bez Was Lwy byłyby niczym więcej niż kamiennymi posągami bez życia i sprężystości,
milczącymi, pokrytymi brunatnicami, mchami, porostami, araukariami
i innymi nalotami, które na samotne stworzenia wchodzą i tworzą im
kombinezon zapomnienia.
Tymczasem Lwy żyją.
Żyją, bo je odwiedzacie.
A przecież nie mają klatek, a kamienne zęby mogą zaszkodzić najtwardszym łydkom.
Więc dziękujemy i obiecujemy nie stosować zębów kamiennych przeciwko Wam.
Być może jeszcze przed upływem dni wielkanocnych jakoś się z tej deklaracji wykpimy,
ale póki co...
Wesołych Świąt!!!

6 komentarzy:

  1. Wspaniały prezent wielkanocny, opowiadanko zajmująco - prześmiewcze. :)
    A autor, z prawdziwym wdziękiem raz puszcza oko do czytelnika, którego wsysa potężnym wirem i pochłania niesamowity świat fantazji wypakowany celnymi wszakże obserwacjami kanciastej rzeczywistości, a zaraz porzuca zdziwionego całkowicie spacyfikowanego, głupkowato uśmiechniętego owego czytelnika. :)
    I Ty to ogarniasz Autorze i nie wahasz się dokonywać zamachu na tak wspaniałego tatusia - Zającusia?

    OdpowiedzUsuń
  2. Zając przyniósł mi 3 prezenty. Ten komentarz biorę jako czwarty. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło mi. :)
      Zdrowych i Wesołych Świąt dla Ciebie i Twoich Bliskich. :)
      Koniecznie z Zającem! :)

      Usuń
    2. Zając był, ale jakoś nierówno prezenty porozdawał. :/

      Usuń
  3. Opowiadanko - świetne!
    I nawzajem - życzę Ci wesołych Świąt i prostej autostrady przed Tobą!

    OdpowiedzUsuń