środa, 23 listopada 2011

Kwestia zbuntowania

Bunt jest tak nieodłącznym pierwiastkiem ludzkiego - zresztą i zwierzęcego - jestestwa, że ja się zastanawiam, czy słowo to powinno mieć wciąż brzmienie negatywne. Zważywszy, że bunt często oznacza wyzwalanie. Albo i zawsze.
Poza tym rebelia będzie nią zawsze tylko z punktu widzenia tych, co stanowią o losie i prawach istot wszczynających bunt. Bo z punktu widzenia tychże istot rebelii żadnej nie ma. Tylko droga do wyzwolenia i nowych - oczywiście lepszych! - praw.
Fakt, nie każdy bunt byłbym skłonny popierać - na przykład bunt więźniów, co mają dające do myślenia wyroki po 600 lat. A są tacy, są...
Albo bunt maszyn.
Nie popieram, a nawet jakieś gęsie skórki zauważam na samą myśl o takim buncie i jego przebiegu.
I finale.
Natomiast inny mam stosunek do buntu zwierzęcego. Jeśli pewnego dnia tysiące ubijanych na kanadyjskim brzegu fok skrzykną się w armię buntowników - nie pomyślę o nich źle.
Jeśli pewnego dnia setki ubijanych w japońskich wodach wielorybów zorganizują się we flotę buntowniczą - nie pożałuję losu rybaków.
Dopóty się nosi wiadro z krwią, dopóki ucho...
Być może prawa ustanowione przez wieloryby miałyby więcej słuszności niż prawa ludzkości.
Być może zanikłoby nawet zjawisko buntu.

W jednym z ostatnich komentarzy Ewa Anhedonia podejrzliwie zapytała, czy ja celowo nie odwlekam konfrontacji nauczyciela z buntownikami. Takie zwlekanie mogłoby wynikać ze strachu o skórę historyka Turbulenta, strachu o słupników, czy z obawy o nerwy Czytelnika.
No dobra, przyznaję. Zamierzałem rozciągnąć wędrówkę podziemną nauczyciela na kolejne 44 odłamki, z wszystkich tych przyczyn. Nauczyciel miał przez 44 odłamki noweli błąkać się w kolejnych korytarzach, schodząc w coraz niższe i coraz ciemniejsze pokłady. Albo kluczyć tak dziwnie, że kończyłoby się to konfundującym wyjściem na powierzchnię w Tajpej, Haddonfield* tudzież w دبيّ**
Ale przecież gdzieś tam, w mroku, czekają buntownicy, których należy wyedukować.
A skoro tak, to zapraszam do odłamka siódmego Słupników, by razem z bohaterem stanąć twarzą w twarz z rebelią.
*Miasto rodzinne Michaela Myersa, działacza społecznego, znanego z serii Halloween.
**Stolica Emiratów Arabskich.


Słupnicy odłamek siódmy

Życie pokazało, że mogę polegać na swoich synach jako wybawicielach z opresji. Ale nauczyło też ostrożności. Dawno temu zawarłem z dziećmi umowę. Za oznaki słabości karcili mnie bez oglądania się na słowniki szlacheckiej ogłady.
Zupełnie tak jak ja ich.
Taki układ zmuszał do zachowania rozwagi i tym samym nie przyspieszał rezygnacji z samodzielnego działania. Nawet, jeśli sytuacja zdawała się tak ponurą jak ta, w której się właśnie znalazłem.
Ale przede wszystkim byliśmy kochaliśmy się i dzieliliśmy między sobą wszelkie radości -jak przystało na rodzinę.
Pomyślałem o tym i nagle poczułem się silny i nieustraszony. Znów byłem opancerzonym słoniem afrykańskim, a może i tym mamutem cesarskim. Drżyjcie, buntownicy! Miałem duszę wojownika.
I synów za plecami. Raptem kilka kilometrów.
Kilka kilometrów naprawdę nie znaczyło wiele w ich przypadku. W razie poważnej rozróby prędko przebiegliby tak tak lichy dystans. Idąc w sukurs ojcu, niewiele wolniej, przedarliby się przez fiordy norweskie.
Tak to sobie wyobraziłem.
I nacisnąłem klamkę.
- Czy może jednak kukiełki? - rzuciłem na pół żartem, na pół z nadzieją, przekraczając próg między wyobrażeniami, a rzeczywistością.
Powitała mnie cisza. Cisza, której nie zakłóciłem, bo sam też byłem cichy.
Byłem cichy, a także sflaczały, wręcz postrzępiony, jak taki balon, co wymknął się z dziecięcej dłoni, by wpaść do budy psów źle traktowanych.
Tak właśnie poczułem się na progu rzeczywistości.
Którą odkrywałem powoli, jakby niechętnie, tępo wpatrując się w twarze uczniów.
Zaciekawione twarze. Oni bowiem, w przeciwieństwie do mnie, wstrząśnięci nie byli. Co miało swoje wytłumaczenie. Oni spodziewali się mnie, ja zaś lokowałem ich gdzieś miedzy bulwami ziemniaczanymi, a kauczukowymi napoleończykami,
No i na pewno nie spodziewałem się, że będą to tacy uczniowie.
Rzeczywistość docierała do mnie powoli, ale w końcu dotarła - i zrozumiałem, że przyszło mi uczyć historii starców.
Przestronną, rozjaśnioną lampą jarzeniową salę - czy raczej przysposobioną do nauki i ozdobioną portretami sanacyjnych figur pieczarę - wypełniali starcy. Uczniowie więzieni w lochach od dobrych pięćdziesięciu lat.
Bardzo twardzi buntownicy, bez dwóch zdań.
Nie mniej twardzi niż ich nauczyciele.
- Co to ma znaczyć? - wyrzęziłem.
Niepotrzebnie raczej, bo wszystko było jasne.
- Nowy historyk! - wykrzyknął chrapliwie jeden z białowłosych słupników.
Byli białowłosi, białobrodzi, co w połączeniu z osobliwymi szatami przynosiło mi skojarzenie z jakimś soborem Gandalfów.
Mocno sędziwych. Ten, który się odezwał, wyglądał tak, jakby stał już nad kryptą.
Być może okazałby takt już do niej wyruszając.
Mocno sędziwych, powiedziałem.
- Kto teraz jest dyrektorem? - spytał inny, który z kolei swoją kondycją twarzy i całej głowy wielu anatomopatologów zniechęciłby do współpracy.
- Opieszalski - wykrztusiłem po chwili.
- Ach, ciągle ten faszyzujący łotr - westchnął starzec. - Pytam, bo dawno nie widzieliśmy żadnych twarzy poza Wyssakiem i Rzeżuchem, co nam bób donoszą.
- Bobie świństwa - uzupełnił inny, który zapewne nie miał pojęcia o salcesonowym dramacie rozgrywającym się powyżej.
Wstrząśnięty przyglądałem się więźniom. Biorąc pod uwagę czas spędzony w podziemiach klasztoru, i monotonny jadłospis, nie wyglądali aż tak źle. Owszem, niektóre twarze znalazłyby usprawiedliwienie na ulicach tylko w Halloween, a większość ubiorów pochodziła z worków po bobie, nie mniej nikt nie stękał w bólu i depresji; przeszywające mnie oczy błyszczały energią i w ogóle biła od nich energia.
Nigdy się nie poddadzą - przeszła mnie myśl.
Podszedłem wolnym krokiem do biurka. O reputacji decydują pierwsze sekundy. Pierwsze wrażenie jest ważne. Albo wezmą mnie - i zaczną traktować - za zająca ściągniętego omyłkowo z pola uprawnego, albo za charakternego, twardego edukatora.
Na biurku leżał staromodny czerwony telefon, który odnalazłby się w filmie Ada, to nie wypada, ale widocznie tu przypadło mu zagrać istotną rolę. Zawierał tylko jeden zielony guzik, bez wątpienia łączący salę z Mahoniowym Gabinetem.
Usiadłem swobodnym ruchem, a raczej wysiliłem tej swobody pozory. Wszystko budowało teraz mój prestiż. W nauczycieli podobnych zającom rzucano księgami i balonami wybuchowymi.
Powiodłem wzrokiem po sklepieniu. Wydało mi się jakby obniżone, bardziej niżby należało.
Pani Gwalbertyn, która na obozie w Artku przeszła szkolenie geologiczne, mediumiczne i kosmiczne, mogła mieć rację. W każdej chwili zawalenie mogło zakończyć problem.
Kilkudziesięcioletni problem.
Oprócz lampy jarzeniowej, dostrzegłem dwie kamery. To mnie pokrzepiło, bo stworzyło potrzebną mi namiastkę asekuracji. Życzyłem słupnikom wyzwolenia, ale przecież nie miałem żadnej gwarancji, że nie ruszą na mnie ławą i nie zabiją sposobami, które Kozacy sprawdzili na księdzu Boboli.
Zmobilizowałem się. Szok był spory, ale nie pierwszy w moim życiu, i kryzys został przełamany.
Należało teraz robić to, co nie budziłoby podejrzeń obserwatorów, a jednocześnie rozpoznać możliwości i obmyślić plan działania.
- Moi drodzy - zacząłem dość opanowanym głosem - nazywam się Henry Turbulent i witam wszystkich serdecznie.
Odczekałem kilka sekund, bo wydawało mi się, że jakieś błyskawiczne skwitowanie tego powitania jest z ich strony nieuchronne. Milczeli jednak, ograniczając się do nikłych, lekko ironicznych uśmieszków i przeszywania mnie wzrokiem, który obrońców Westerplatte skłoniłby do kolejnych siedmiu dni przekory.
Wobec tego wzmocniłem ton:
- Jestem waszym nowym nauczycielem i zamierzam n a u c z y ć w a s h i s t o r i i - oświadczyłem, po czym powiodłem po nich takim spojrzeniem, jakim, miałem nadzieję, powiódłby po szeregach nieprzyjaciół słoń wojenny, oczekujący jakiejkolwiek zachęty do szarży zwieńczonej zadeptaniem.
To już pobrzmiało wyzwaniem i spodziewałem się różnych reakcji: salwy obelg, salwy śmiechu, może nawet salwy podręcznikami.
Wciąż jednak panowała cisza, co było oczywistym działaniem na zbicie mnie z tropu i pchnięcie ku fałszywym krokom. Zachowując kamienną twarz i czujność, rzuciłem okiem w dziennik.
Zaraz też przypomniałem sobie o kamerach i postanowiłem zaśmiać się z wyższością na użytek dyrektora, który zapewne śledził moje poczynania. Zanim to jednak uczyniłem, dwie zasuszone jak brunatnice staruszki podniosły się ze swoich miejsc w tyle klasy i podeszły do mnie z tacą, na której zidentyfikowałem osobliwą potrawę z bobu.
- Witamy drogiego nauczyciela z radością. Proszę się poczęstować, panie profesorze - zachęciły życzliwie uśmiechnięte.
Był to dobrze mi znany rodzaj uśmiechu, z horrorów. Samemu uśmiechowi nie było czego zarzucić: może tylko groteskową szerokość, bo rozciągał się od ucha do ucha.
Natomiast nie wydłużał się w górę i nos robił mu za słup graniczny. Gdy podniosłem spojrzenie ponad nosy tych miłych staruszek, ujrzałem martwe, plastikowe oczy podobne czarnym guzikom.
Zupełnie jak u rekinów.
Z tym większą więc nieufnością przyjrzałem się oferowanej potrawie. Byłem co prawda trochę głodny, ale ostrzeżenia dyrektora wciąż rozbrzmiewały mi w uszach.
- Ależ prosimy - wpatrzyły się we mnie dziwnym, hipnotycznym wzrokiem.
Jak to u rekinów.
- Nic z tego - wydusiłem z wysiłkiem. - Uprzedzono mnie o waszych podstępach! Proszę wracać na miejsca.
Staruszki natychmiast zgubiły uśmiechy. Zaskrzeczały coś ze złością jak czarownice, zafurkotały szatami - jak czarownice - po czym wyrzucona z furią potrawa z bobu rozprysnęła się na tablicy. Posłusznie jednak wróciły na koniec klasy.
Co mnie ucieszyło. Bliskość rekinich oczu mało którego człowieka pokrzepia.
Pierwszy atak słupników odbił się od mojego pola siłowego! Byłem tak podniecony zwycięstwem, że prawie zapomniałem, iż przybyłem do podziemi nie po to, by zwalczać rebeliantów, lecz po to, by ich ratować.
[...]

8 komentarzy: