poniedziałek, 9 stycznia 2012

Kolumbowie, Normanowie czy... Hunowie?

Polska od morza do morza jest? Z batiarami lwowskimi, chanami krymskimi, Chociebużem, Bornholmem, Linköping, Florydą?
No jest?
No nie.
Ale mogła być. Gdyby coś gdzieś komuś poszło inaczej.
Kto tam wie.
Historia mogła niewątpliwie potoczyć się dużo lepiej dla Polski.
A gorzej? No, gorzej pewnie też. Choć może już niewiele.
Niewątpliwie męstwo pomogło nam zachować język, dumę, bigos, żur i takie tam proporce.
Męstwo i Wawelski Czakram, którego znaczenie - i wykorzystanie - być może mogłoby być znacznie większe, gdyby ktoś nie czynił temu przeszkód.
Gdyby tylko wcześniej, dużo wcześniej - coś gdzieś komuś poszło inaczej.
W każdym razie historia alternatywna wielu z nas fascynuje. W literaturze, w filmie.
W marzeniach.
Gdyby tylko coś gdzieś...
Zawsze było mi żal tej zaprzepaszczonej bitwy pod Warszawą ze szwedzkim najeźdźcą. Zawsze żal mi było Powstańców Warszawy.
I może z Petlurą trzeba było trzymać za wszelką cenę.
Zawsze żal mi było Indian, których opisał Fiedler.
I Konfederatów, których majątki i córki w imię abolicji pobrali Jankesi.
I Azteków, których rżnął Cortés.
Gdyby tylko...
Może w sąsiednich wymiarach rozgrywają się alternatywne scenariusze. Może chorągwie husarskie tętnią tam w zwycięskich szarżach i paradach po wszystkich kontynentach.
A może i nie.
Jakby nie było - my, Polacy pozbawieni Lwowa, Haiti i Florydy - mamy dwa profity, które prawdopodobnie przerastają profity hetmanów trzęsących alternatywnymi historiami.
Po pierwsze: możemy uczyć się ze swoich porażek i zaślepień, odnajdując pokorę i oświecenie.
Po drugie: możemy marzyć i bawić się historycznym fantazjowaniem.
Co też poniżej czynię. Zapraszam do lektury.

Uwaga! Od teraz komentarze Gości będą musiały poczekać nieco na publikację, zawieszone drżąco-niecierpliwiąco między cumulusami i samolotami Aerofłotu... Ponieważ zaczęły się pojawiać żenujące, toksyczne i rakotwórcze komentarze, także na tematy całkiem prywatne, mam nadzieję, że wprowadzenie aktu moderacji zostanie Lwom wybaczone. Wszyscy sobie zaoszczędzimy grubiaństwa, które jako choroba cywilizacyjna, z frapującym przechyłem na Słowiańszczyznę, wciska się wszędzie wszelką szczeliną...
Wszystkim, którzy stanęli w ostatnich dniach pod niebem nemejskim, po tym, gdy zeszli się tam z bosakami, pikami, żerdziami, halabardami - i skłuli nimi chmury, by wpuścić błękit - dziękuję. Stoję i mam już sporo tego błękitu nad głową. Coraz więcej.
Być może Lwa nie da się jednak złamać.
Może tak to już jest z Lwami.

Normandia... 1492
Od galeonu Santa Maria odbiła szalupa. Siedział w niej admirał Krzysztof Kolumb, kapitan de la Cosa i ośmiu żołnierzy, zaniedbanych jak jasna cholera.
Brzeg przybliżał się, piękny, pusty, tajemniczy.
- Jakieś zadrzewione te Indie – wymruczał Kolumb.
Kapitan de la Cosa przesunął wzrokiem po pustej plaży i skłębionej kniei.
- Czy to Bombaj? – zapytał życzliwym tonem.
Admirał bez słowa chwycił arkebuz i zestrzelił aroganta do morza. Czy słowa kapitana były rzeczywiście szyderstwem, czy też objawem załamania nerwowego, nie mógł narażać misji. Spojrzał po wiosłujących żołnierzach, ale ci skrzętnie odwracali wzrok, udając, że dostrzegają coś na dnie.
Gdy łódź zaszurała w piasku, Hiszpanie powyskakiwali z niej piszcząc jak dzieci z ochronki ufundowanej przez królową Izabelę. Kiedy tak cieszyli się lądem, jego pięknem, egzotyką i związaną z tym nadzieją bogacenia się poprzez gwałt i rabunek zbiorowy, z zarośli wyszło czterech Indian.
- Hindusi – wymamrotał żołnierz Gomes, upuszczając arkebuz, biblię, różaniec i hełm typu hiszpańskiego.
- Nie róbcie krzywdy krowom – polecił admirał nerwowo.
Żeglarze patrzyli na tubylców wytrzeszczonymi oczami, które prosiły się o kompres i zabiegi inkwizycyjne.
Indianie, szczupli, ale wyraźnie umięśnieni, jakby całe życie poruszali się po gałęziach drzew, postawili na piasku dwa masywne kosze. Uśmiechając się dobrotliwie, zdjęli z nich wieka, co odsłoniło obfitą zawartość złotych ozdób.
Na ten widok Hiszpanie znieruchomieli. Na ich twarze wypełzł wstrząs, po którym musiały zostać pamiątkowe zmarszczki, nie mające nic wspólnego z procesem starzenia się.

Indianie rozpoznali w Kolumbie wodza i jednoznacznymi gestami dłoni zachęcili go do odebrania darów. Ich uśmiechy poszerzyły się, nadając twarzom co nieco lalkowy wyraz.

- Ej, Indie, Indie – wyszeptał admirał. Skinął przyzwalająco żołnierzom, a ci, porzucając broń i godność – a co za tym zwykle idzie: czujność – rzucili się do koszy.
- Dawajcie im paciorki – bełkotał Kolumb, ale nikt go nie słuchał.
I wtedy niebo poczerniało.
Aczkolwiek tylko nad Hiszpanami.
Z nieba posypały się setki strzał, dzid, włóczni, oszczepów i kamieni o ostrych krawędziach, siekących czaszki jak osłabione upadkiem kokosy. Hiszpanie nie zdążyli się nawet zdziwić - zresztą niewielu oderwało płazi wzrok od złota – ich umysły bezbożnych konkwistadorów zgasły z nieomal słyszalnym sykiem. Śmierć była zbyt błyskawiczna, zbyt gwałtowna, by zrozumieli, że ich wykiwano. Ośmiu intruzów, chciwych złota i władzy egzekutora, ośmiu zakalców kompromitujących Stary Kontynent, zaległo wokół koszy w marnych, rozstrzelanych kawałkach, tak małych, że obyło się bez konwulsyjnego naśladowania ruchów węża.
Sam Kolumb akurat zdążył się zdziwić, oszołomić i przerazić. A to dlatego, że równolegle z ostrzałem dokonanym z zarośli, czterech Indian-tragarzy pochwyciło go sprawnie i wyciągnęło ze strefy rażenia.

Chwilę później Krzysztof Kolumb znów stał na piasku, wstrętnie zanieczyszczonym, jak to u piętnastowiecznych estetów z Europy, i przyglądał się z obliczem bezrozumnym i wysoce nieadmiralskim tysiącom Indian, którzy rzucili się – jak to po artyleryjskim „ugruntowaniu” – na jego żołnierzy. Na owe rozsiekane płaty. Nie szczędzono ciosów, wyraźnie surowych, z pasją mającą przyczynę, zadawanych to dzidami, to kamiennymi pałkami.

Teraz jeszcze mniej zostało z Hiszpanów.

Bitwa była przegrana, desant się nie powiódł. Ot, taka wczesna Normandia.

Do Kolumba zbliżyło się dwóch niezwykle kunsztownie ubranych wodzów. Drugie, co rzucało się w oczy i sztyletowało i tak już zmartwione serce Europejczyka, to wyraz ich twarzy; najwyższy, posągowy stopień bezwzględności, nieugiętości, pogardy, awersji i, cóż,
wyrokowości.

- Dziękuję za ocalenie – wycharczał admirał.

Wodzowie spojrzeli po sobie krzywiąc wargi na znak, że zgodnie uważają przybysza za gnojka i prymitywa. I kretyna, jeśli wierzył w jakieś ocalenie.

Wódz Azteków przemówił godnie i z wyważaniem:
- Nie życzę tu sobie śmierdzieli z Europy. To tyle, co ja chciałem powiedzieć.
A powiedział to hiszpańskim płynnym jak łagodny potok z ogrodów królowej Izabeli.
Dodajmy też, że był to całkiem wysoki poziom dyplomacji ze strony polityka propagującego operacje na otwartym sercu.
- Musisz coś podpisać – odezwał się z kolei wódz Majów bardzo zimnym tonem. – To zajmie chwilę.
Zajęło dość długą chwilę. O świcie wycieńczony, bliski obłędu Kolumb skończył podpisywać podsuwane mu papiery. Gdy się rozjaśniło, tępo patrzył, jak Indianie wrzucają do oceanu 1000 butelek z listami. Wiedział, co zawierają, bo każdy z nich podpisał. Gdy się ociągał, bito go trzonkiem noża po żebrach. Straszono go także aztecką kardiochirurgią, która „wyprzedza co prawda europejską, ale i tak wszyscy umierają”. Słowo „kardiochirurgia” brzmiało niczym imię demona z najstraszniejszych snów i admirał podpisywał bez narzekania.
1000 butelek. W każdej butelce tkwił list napisany w pięciu wersjach językowych: hiszpańskiej, portugalskiej, łacińskiej, angielskiej i holenderskiej:


Wasza Miłość Hiszpańska

Izabelo...!
Z przykrością i sposępnieniem wielkim donoszę , iż wyprawa naszej dumnej armady
królewskiej pozbawiona była sensu, szczęścia, boskiej akceptacji i hiszpańskiego
rozumu.
Do Indii dotarłem po 16 latach, i to na tratwie – armadę pochłonęły sztormy,
pioruny i stumetrowe krakeny (których tym więcej, im bliżej lądu owego). Co do
Indii, opowieść o bogactwach tej krainy to jarmarczna plotka... Ludność tu bowiem
nędzna, ubrana w szaty z tarniny i owsa, wszyscy chorzy na trąd, ospę, cukrzycę i
opętanie, które to choroby są zaraźliwe tak dalece, że przenoszone wzrokiem. Ja też
się zaraziłem, więc z szacunku dla Waszej Miłości Hiszpańskiej nie wracam.
Nie ma tu zwierząt prawie wcale, więc jedzą ziemię z kamieniami, a piją tylko urynę
zdobytą w walce. Nie ma pałaców, skarbów i monet, bo dopiero co odkryli glinę – z niej
budują, ją jedzą i nawzajem się z niej okradają.
Ponadto ciągle zima – ludzie tu nigdy nie mrugają, czy to w chrześcijańskim geście
pokrzepienia, czy pogańskim kokieterii – gdyż oczy są tak zamarznięte, że już u pacholąt
odcina się powieki jako niepotrzebne. Co nazywają obrzezaniem służącym estetyce.
W modzie jest zresztą odcinać z siebie całą skórę, by do żywej tkanki lepiej dobrać
ubranie z roślin albo pancerz z gliny, który zazwyczaj raz założony służy do śmierci.
Jeśli są święta, jedzą prócz gliny schwytane w pułapki robactwo, dla którego buduje się
więzienia, i o które przez cały dzień świąteczny trwają bratobójcze walki (które obniżają populację o co najmniej 60%).
Wszyscy są mordercami i rabusiami. Co 2-3 dni jest orkan i trąba powietrzna, a
trzęsienie ziemi i wybuch wulkanu nawet częściej.
Myślę więc, że kolejna wyprawa do Indii byłaby szaleństwem podszeptanym przez
diabły. Jeśli już jednak Wasza Miłość się uprze, proponuję tu skrót lądem – przez Ruś i
Syberię.

Kończę, gdyż mnie właśnie na ołtarz ofiarny niosą.
Z oddaniem, miłością i zafrasowaniem –

Krzysztof Kolumb

- To chyba nie do końca prawda, w tych listach – odważył się zauważyć przybity admirał.
Wódz Azteków wymierzył mu cios trzonkiem noża w nos. Upadły i na wpół omdlały Kolumb patrzył przez załzawione oczy na swoją flotę, która właśnie zajęła się ogniem. Zatrwożeni Hiszpanie ratowali skórę skokami w ocean, ale tam czyhały setki łodzi, z których miotano oszczepy. Sytuacji nie ratował też armadzie oddział dwustu inkaskich nurków, którzy najpierw porąbali toporkami poszycie okrętów, a potem wszelkich dostępnych Europejczyków. Co więcej, z osadzonych w piaskach nabrzeża bunkrów łucznicy-snajperzy strzelali do pojedynczych ofiar, którym jakimś cudem udało się przebić przez blokadę.
Nie było ku temu potrzeby, ale wódz Majów posłał masakrującym hiszpańskie kawałki Indianom odwody w postaci czterystu nożowników, którzy ze zwierzęcym wyciem uderzyli z lądu, szybko znikając w toni.
Kolumb przyglądał się temu martwym wzrokiem człowieka z ukrzyżowaną duszą. Nie było wątpliwości, że Hindusi nienawidzą białych. Za co?!
Miał dla nich dwanaście skrzyń paciorków.

Pomyślał o królowej Izabeli, którą wszyscy kochali i która była Hiszpanii Zesłaniem Bożym. Potem przeniósł umęczone spojrzenie na wodzów, co było wysiłkiem podobnym próbie oderwania własnej głowy.

- Ale... – wycharczał – majestat admirała chyba uszanujecie?
Wódz Azteków popatrzył na niego jak na rybę ogłuszoną wiosłem.
- Tak – potwierdził sucho. – Ale trzeba cię nauczyć miłości i poszanowania dla innych kultur.
- Ale... jak, panie?
- Masz bezduszne, zimne serce, admirale. Kamienne. Trzeba uzdrowić.
- Uzdrowić? – wybełkotał admirał.

Wódz Azteków wymownie spojrzał na wodza Majów. Ten pokręcił głową z pogardą, po czym zawyrokował:

- Kardiochirurgia.

Niosą mnie na ołtarz ofiarny” – pisał w liście Kolumb, i nie kłamał przynajmniej w tym.

Jakiś czas później wodzowie wszystkich plemion, które ściągnęły do zatoki, stali w kręgu i patrzyli w horyzont zadumani. Za ściany gęstych drzew dobiegała przytłumiona wrzawa świętujących Indian.
Długie milczenie przerwał wódz Inków.
- Wspaniałe zwycięstwo.
- Rzeczywiście – ożywił się wódz Majów. – Tak to jest, gdy nie lekceważy się astrologii, co pozwala ustalić miejsce inwazji i wykopać bunkry na plaży 700 lat wcześniej. – Spojrzał z euforią na wodza Azteków, ale ten zachował milczenie.
- No cóż, myślę sobie – rzekł do niego wódz Inków – że konkwistę udało nam się poważnie opóźnić. Przesunąć czasie o 50, może 100 lat.
- Ależ nic podobnego – wzruszył ramionami wódz Azteków.
- Jakże to? – zdumieli się nieprzyjemnie zjednoczeni wodzowie. – A o ile?
- Sądzę, że miesiąc, może dwa – padła spokojna, acz surowa przecież odpowiedź. – Przybędą znowu. Unicestwią całą naszą kulturę, obśmieją astrologię, wywiozą całe złoto i sekret kardiochirurgii. Za miesiąc. Może dwa.
- Niemożliwe! – wzburzył się wódz Majów. – Wszak Wikingów odparliśmy tą samą metodą i nie wrócili. Ani Chińczycy. I Rzymianie.
- Oni nie patrzyli na złoto tak jak ci.
Zapadła smutna, ponura cisza.

- Nie zmienia to oczywiście faktu – odezwał się wódz Azteków tym samym beznamiętnym tonem – że zwycięstwo było wspaniałe i cenne.

- Prawda? – odetchnął wódz Inków, który był bardzo dumny ze swoich nurków.

- To co? – klasnął w ręce wódz Majów. – Idziemy poskubać kukurydzę?

- A to pewnie!

I poszli.

Ponoć niedawno pierwszą z butelek wyłowiono na Helu. List rzeczywiście brzmi zniechęcająco.

Polska Marynarka nie przewiduje w związku z tym żadnych manewrów w pobliżu Indii.

******

10 komentarzy:

  1. No, można nawet zakrzyknąć: "Nie, nie pozwólcie doić istot rozumnych!!!". Pozdrawiam! :)))

    OdpowiedzUsuń
  2. ale żeby tak wzrokiem zarażać :p

    OdpowiedzUsuń
  3. A teraz, drogi Autorze, ruszamy na podbój Kosmosu!:)))
    Re-Eunice

    OdpowiedzUsuń
  4. No, wzrokiem to już poważna sprawa. Maseczki nie pomogą chyba zbytnio?

    OdpowiedzUsuń
  5. Ot, i cala prawda wreszcie wyszla na ja jaw! Alleluja! Mysle, ze Jej Wysokosc Isabella zmadrzala wreszcie po otrzymanie owej butelki z listem:)

    OdpowiedzUsuń
  6. W każdym razie nic mi nie wiadomo o konkwistadorach przemierzających tundrę.

    OdpowiedzUsuń