czwartek, 24 listopada 2011

Słupnicy odłamek ósmy

Zapraszając do lektury, z przyjemnością obwieszczam, że Goście Lwów nadesłali już 2 historie świąteczne. Zapraszam do nadsyłania wszystkich pozostałych, w tym Czytelników z Tajwanu. W ramach wdzięczności dla wyspy Tajwan obejrzałem dziś pół tajwańskiego filmu, co nie było aż tak łatwe, jak myślałem, że będzie.

Słupnicy odłamek ósmy

Ponieważ było całkiem logiczne, że dyrektor, matematyk - i może jeszcze inni nauczyciele - śledzą każdy mój gest i każde słowo, należało kontynuować wojnę, którą w ich mniemaniu wydałem buntownikom. Otworzyłem dziennik, który Wyssak wręczył mi na odchodnym. Dziennik nie był podniszczony, najwyraźniej wymieniono go niedawno. Od razu rzucało się pierwsze na liście nazwisko.
- Arakorn - rzekłem.
Podniósł się natychmiast. Był stary, jak inni, i równie wykwintnie ubrany w lniany wór, ale ilość kpiny i wyzwania w jego oczach stanowiła już całkiem dowódczą porcję.
- Czy imię Swen Widłobrody coś tobie mówi? - spytałem sucho. - Dodam...
- Jakiś wieśniak szwedzki? - wydął wargi lider buntu. - Czy może parobek z Bullerbyn?
- Niedostatecznie. - Wpisałem notę bez emocji. Zresztą innych ocen prawie nie dało się zauważyć. - Co z twoim ubiorem?
- Pewnie rozpadł się w latach siedemdziesiątych.
- Tak... Strzępek, może ty coś dodasz.
- Chodzi o tego Swena? - Strzępek poderwał się gorliwie, a jego postrzępione odzienie załopotało jak chorągiew na polu bitwy.
- Tak...
- No to nic nie dodam - oświadczył szczerze pomarszczony jak prześcieradło uczeń.
- Niedostatecznie - oceniłem niezrażony. Wpisałem ocenę i zamyśliłem się na krótką chwilę, po której podjąłem: - Swen Widłobrody był królem duńskim, który pojął za żonę córkę Mieszka I, Świętosławę... Oboje byli rodzicami Kanuta Wielkiego, który rządził nie tylko Danią, ale i Anglią oraz Norwegią... Strzępek, co mógłbyś powiedzieć o Kanucie?
Staruszek nie namyślał się zbyt długo.
- Kojarzy mi się z batonem czekoladowym - wyznał. - Z orzeszkami.
Co prawda nikt się nie zaniósł jakimś triumfalnym chichotem, ale cisza była wymowna. Patrzyłem spokojnie na uczniów, a oni tak samo patrzyli na mnie. Nie było w ich spojrzeniach zaciekłej wrogości ani nawet wyzwania. Oni po prostu robili swoje. Ja byłem dla nich tylko kolejnym historykiem, którego należało znużyć, zniechęcić, rozproszyć, przy zbyt koźlęcym uporze wyeliminować.
Nie byłem na nich zły. Nie tylko dlatego, że w gruncie rzeczy nie byłem tym, kim myśleli, że jestem. Ja szczerze podziwiałem ich dumę i wytrwałość i chętnie już bym to wyznał. Tak samo, jak chęć uwolnienia ich - póki co na przeszkodzie stały jednak kamery. Zapewne byliśmy też podsłuchiwani.
A mi niespieszno było do zostania słupnikiem.
Do końca życia w podziemiach zagrożonych zawaleniem, z bardzo bobowym menu.
- W roku 1030 Mieszko II najechał pewną ziemię - zacząłem, dumając, jak porozumieć się w dyskretny sposób ze słupnikami. - Może Wyklęcki powie nam, jaką to ziemię najechał ów władca. Dodam, że pomagali nam Węgrowie.
- Ziemię Ognistą?
Klasa pospieszyła z pomocą:
- Morze Barentsa?
- Węgry?
- Quebec?
- Otóż najechał on Saksonię - zakończyłem, odkrywając nie bez zaskoczenia, że arogancja uczniów trochę mnie jednak irytuje. Cóż, byłem przecież nauczycielem, kimś oczekującym szacunku już z przyczyny samego przyzwyczajenia. Kto zresztą świętuje, gdy z niego kpią. - A jaki był tego powód, opowie nam ten uczeń z ostatniej ławki, którego brwi rozrosły się jak czeremcha.
Tak, nikt nie lubi pokpiwania, cóż się zatem dziwić, że dochodzi do ripost.
Uczeń z brwiami jak czeremcha wstał posłusznie i z dykcją senatora Rzymu wyrecytował:
- Kosarze. Rząd pajęczaków, około 4000 gatunków. Ciało beczułkowate, niewielkie, nogi cienkie, u niektórych bardzo długie, kruche. W zabudowaniach można spotkać pospolitego kosarza ściennego.
- Dziękuję. Możesz usiąść. Przenikliwa analiza wyprawy saksońskiej. Z uznaniem wpisuję ci jedynkę. Nazwisko?
- Bulbus.
Musnąłem wzrokiem obiektywy kamer, po czym obojętnym tonem powiedziałem:
- Arakorn, proszę za mną do kantoru. Pokażę ci prototyp XVI-wiecznej armaty, której trzy egzemplarze skonstruujemy razem z klasą.
Uczniowie zaszemrali zaskoczeni. Arakorn zawahał się, przeszył mnie wzrokiem laserowej miary, lecz zaraz wstał i ruszył za mną.
Czułem lekkie napięcie, sięgając do kieszeni po klucz. Gdyby nie pasował, mogło mnie to kosztować życie.
A ponieważ już sama kwestia klucza rodziła napięcie, pomyślałem, że nie zaszkodzi go zwiększyć, dorzucając do puli kwestię telefonu.
Miał zasięg - czy nie?
Owszem, teoretycznie nie musiałem przyspieszać sprawy. Mogłem dokończyć wykład, napić się herbaty z dyrektorem, a potem wyjść spokojnym krokiem z budynku, by za najbliższym rogiem rzucić się biegiem na komisariat.
A co, jeśli mój szef lub jego czeski czarnoksiężnik coś zwietrzą? Nie miałem żadnej gwarancji, że opuszczę tę szkołę. Szkołę, w której działało gniazdo socjopatów.
No i ten opadający sufit...
Czując za sobą oddech Arakorna, sam własny wstrzymałem.
Klucz przekręcił się w zamku, a telefon miał zasięg.
Wygrałem.
No, prawie. Wygrałem po prostu pierwszy krok. Ale decydujący.
Gdy Arakorn przestąpił próg kantoru, zamknąłem drzwi i rozejrzałem się. Nie dostrzegłem kamer, co jednak niczego nie musiało oznaczać. Poza surowym biurkiem z lipy, stosem teczek i historycznych książek oraz workiem bobu w kącie, nie było tam nic pożytecznego: ani krzeseł, ani szafki na kawę i szklanki, ani tym bardziej średniowiecznej armaty.
- Trochę cię oszukałem - obróciłem się do Arakorna.
- Nie sądzę - odparł nieprzejęty. - Gdyby stała tu armata, choćby wielkości ołówka, wiedziałbym o tym. - Uśmiechnął się i potrząsnął osobliwie rozgałęzioną śnieżnobiałą brodą. - I użylibyśmy jej.
- Atrapy?
- Kwestia przeróbek. O czym chce pan szanowny profesor rozprawiać?
- A, tak - wsparłem się o biurko. - No cóż, kawą cię nie poczęstuję, a bobem zapewne wzgardzisz...
Dziwnie było zwracać się przez "ty" do starca, nie zawracałem już jednak sobie głowy kwestią, co wypada, a co nie.
- Skądże, już całe wieki nie jadłem bobu - rzekł z sarkazmem. - Proszę darować sobie przyjazne gesty i podchody. Byli tu już tacy, którzy grozili, byli i tacy, co życzliwie wyciągali ramiona. Traci pan czas, powielając ich metody. Nie poddamy się nigdy.
- Choćby z was pasy darli? - zaszydziłem.
- To chyba oczywiste?
Pokręciłem głową z niedowierzaniem.
- Przecież to nie ma sensu. Życie przeciekło wam przez te buntownicze palce i wsiąkło w średniowieczne czy prehistoryczne już mury. Nie zyskaliście nic. Natomiast dyrektor, owszem. On, jego poprzednik i wszyscy inni zyskali nie lada atrakcję, jakąś szaloną misję. Czy to nie jest głupie?
- Trochę za późno na takie rozważania.
- Nieprawda! - zaprzeczyłem gorąco. - Widzę w was sporo energii, witalności wręcz! Kto ma mocnego, ambitnego ducha, tego ciało nie zawiedzie. Wasza wola wytrwania aż do zwycięstwa pozwoliła zachować wam prężnego, dziarskiego ducha i aktywny intelekt. W niczym nie przypominacie więźniów średniowiecznych lochów, którzy konali w męczarniach ślepi, głodni i bez zmysłów. Wasza arogancja i ironia potwierdzają lotność rozumu. Jestem pewien, że moglibyście żyć wolni tam na górze jeszcze dziesięć, ba, dwadzieścia lat co najmniej lat! Możecie wyjść już wkrótce... Wystarczy nauczyć się paru dat i nazwisk...
Arakorn uśmiechnął się pobłażliwie.
- Młody człowieku - rzekł łagodnie - nie poddaliśmy się dwadzieścia, trzydzieści lat temu. Poświęciliśmy esencję życia: młodość; najlepsze, by nie rzec: jedyne twórcze lata... I teraz mielibyśmy skapitulować? W imię czego? Nasi rodzice nie żyją, świat nas pogrzebał - doprawdy nie ma po co wychodzić... Chyba, że w glorii triumfu. Bo jeśli teraz powiem tym wszystkim, którzy za mną stanęli: "Koniec, ludzie. Uczymy się kilku lekcji i wychodzimy.", to kto były szczęśliwy? Dyrektor na pewno. A my? To byłby wyrok. Wiem, że połowa z nich powywieszałaby się przed upływem doby.
[...]

11 komentarzy:

  1. Czytelnicy z Tajwanu pozdrawiajā czytelników Lwów z innych krajów.

    Czytelnik z Tajwanu

    OdpowiedzUsuń
  2. Czytelnicy z Hong-Kongu też pozdrawiaja.

    OdpowiedzUsuń
  3. Być może Czytelników z Tajwanu i Hong-Kongu ucieszy wieść, że Autor rozpoczął właśnie pracę nad pastiszem "Wejścia Smoka". ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Nigdy nie obejrzałem filmu do końca, a zatem może przeczytam ten pastisz??? ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. I my z Dubaju pozdrawliaju!

    OdpowiedzUsuń
  6. A zdrawstwujtie gospodin iz Dubai! ;)))

    OdpowiedzUsuń
  7. Czyżby sowchozy pobudowano w Dubaju? Tak czy inaczej, pozdrawiamy! ;)

    OdpowiedzUsuń
  8. Sowchozy nie, ale tam pracuje także wielu Rosjan - przynajmniej pracowało, teraz nie wiem.

    OdpowiedzUsuń
  9. Nie wątpię! Słowianie mają dwie cnoty - dobrze pracują, no i wszędzie się zadomowią. ;)

    OdpowiedzUsuń
  10. Dokładnie tak. W tym ich siła, i tylko w tym - niestety... :(

    OdpowiedzUsuń
  11. AiR, zafrapowany donoszę, żeś pierwszym człowiekiem, którego spotykam, a który obwieszcza mi, że TEGO FILMU nie oglądał... (komisja Lwów nie zalicza obejrzenia ani 19%, ani 99% "Wejścia Smoka", komisja zalicza 100% obejrzenia, przy czym dopuszczalna ilość powtórzeń seansu wynosi 550.)

    OdpowiedzUsuń