niedziela, 27 listopada 2011

Bagnety na Kolorado

Drodzy Lwowianie. Pojutrze zrobimy kolejną pauzę ze Słupnikami - co być może przedłuży komuś życie - albowiem na Stronie pojawi się wstrząsająco-skandaliczny post W poszukiwaniu herezji oraz opowiadanie Okupacja. Bardzo ponure, jak to okupacyjne. Nic tu nie poradzę.
W zasadzie planowałem opublikować ów post i historię już dziś - niestety, wymaga to czasu i energii potężnych, a mi przyszło toczyć nierówny, bardzo turbulencyjny (turbulenny?) bój z dywizjami pneumokoków, rotawirusów, orbiwirusów i z wirusem gorączki kleszczowej Kolorado.
Chyba.
W każdym razie walczę z grypą.
Nie defensywnie.
Powstańczo.
Bo atak grypy był szybki i podstępny, i nawet bagnetu na karabin nałożyć nie pozwolił. Dlatego bój obronny się nie udał - za to teraz toczę inspirujący bój wyzwoleńczy.
Na taki nigdy nie jest za późno.
Kiedy przez ostatnie półtora roku forpoczty grypy demaskowały jej inwazyjne podchody, robiłem to, w co wierzyłem, że zmiażdży przeciwnika. Natychmiast odkładałem CAŁKOWICIE potrawy gotowane/pieczone/smażone/karbonizowane. Jadłem tylko surowe owoce i warzywa, niezależnie od pory dnia i nocy, niezależnie od tradycji, co wypada zwać obiadem, a co lunchem. Tylko surowizna, jak to w dobrym witariańskim obyczaju.
Plus woda z cytryną. Żadnych tam kaw czy coca-pałeczek-coli.
I najważniejsze: wielkie, okrągłe 0 cukru.
Zero. To znaczy żadnych tam batonów, tortów wedlowskich (trudne), bombonierek Lindta (jeszcze trudniejsze), snickersów lodowych (arcytrudne, nieomal niemożliwe), pączków czwartkowych (niezależnie od dnia tygodnia)... ale i serów żółtych, majonezów, chrzanów, ketchupów. Też żadnych. Bo wszędzie tam jest cukier.
Takie to mamy sacharozowe czasy.
Nie było łatwe, ale wojna z grypą wymaga mobilizacji.
Taką właśnie sobie uczyniłem trzy razy, pozostając w domu pełnych ludzi już przez grypę pokonanych.
Efekt?
Grypa nigdy nie nadeszła, a jej upokorzone forpoczty salwowały się odwrotem w ciągu doby.
To były zwycięstwa gładkie i błyskawiczne.
Po półtora roku pysznych wiktorii na grypie, których Sobieski i Chodkiewicz by się nie powstydzili, znów odczułem forpocztę starego wroga.
Podeszła cztery dni temu.
W domu pełnym już pokonanych - i boleśnie okupowanych - przez grypę istot.
Mobilizacja po raz czwarty? Miażdżąca broń XVII Generacji? Witariańskie Żądło?
Otóż nie.
Tak się zastanawiam, jakie to impulsy przechadzają się po kręgosłupie człowieka, nie zawsze zaproszone. Nie zawsze zrozumiałe.
Czy to impuls eksperymentatora kazał mi zjeść pół walizki* słodyczy każdego dnia** przekomarzanek z forpocztą? Wszak mały, przyczajony eksperymentator mieszka w głębinie każdego z nas...
A może to impuls staropolskiego szlachetki kazał mi stanąć twarzą w twarz z wrogiem i rzucić mu wyzwanie tak zuchwałe? Przecież taka nasza Lachów natura przekorna i mężna - krew gorąca każe stanąć przeciw nieprzyjacielowi w słabszej odeń pozycji, po czym przykładnie, kuriozalnie - cóż, szlachetnie - pokonać.
To i stanąłem. Zaśmiałem się forpoczcie w twarz, zredukowałem surowe jedzenie o 60%, zacząłem parzyć kawy ośmiołyżeczeczkowe, jeść tosty z serem żółtym stopionym w mikrofali, z szafy wyciągnąłem czekoladę, marcepan, M&Ms, herbatniki i kilka paczek żelków.
W menu zabrakło wody z cytryną, a i sok z trawy jakoś się z diety wylał...
Zaśmiałem się forpoczcie w twarz.
Trzy dni później poległem w nierównym boju.
Bój był nierówny, bo ja się rozbroiłem, a grypa nie. Przeciwnika inteligentnego wypada być może cenić... Czy wypada cenić nieinteligentnego obrońcę?
Ale wszak nie było obrony...
Forty organiczne padły jednym ciągiem niczym kostki domina.
Haniebna klęska nonszalancji.
Czy jednak nie jest tak, że zwycięstwo cieszy, a porażka uczy? Otóż jest tak, i sromotny ten pogrom ożywił mój sztab, co dietę i tryb życia układa.
Soku z trawy będzie więcej, kiełków alfa-alfa będzie więcej, w ogóle surowizny będzie więcej - wszak eksperyment ujawnił, że takie właśnie menu fortyfikuje ciało bardziej niż cokolwiek innego - niż takie choćby gotowane jedzenie, które wywołuje alarm leukocytowy.
Eksperymenty dźwignią rozwoju.
O ile je przetrwać.
A teraz uchodzę, by walkę wyzwoleńczą z grypą kontynuować.
Nie ma żartów z tą gorączką Kolorado...

*Dane są tu nieco zawyżone, dla dramaturgii entertainmentu, ale nie aż tak bardzo. Nie aż tak bardzo...
**Przekomarzanki z forpocztą grypy trwały trzy dni. Potem grypa wtargnęła na terytorium mojego organizmu systemem szwedzkim (potopowym), tyle, że szybciej, od razu linczując, policzkując, skalpując...


Słupnicy odłamek dziewiąty

- Więc rzeczywiście nigdy się nie poddacie? - spytałem oszołomiony.
Arakorn niedbale strzepnął pyłek z osobliwej sukmany.
- Podoba mi się pan. Dobrze patrzy panu z oczu i pewnie nie zamierzał pan zadawać ciosów buławą, tak, jak próbował tego Macka. Ale poradzę jedno: proszę uciekać. Proszę uciekać szybko i zajęczo, nim będzie za późno. Nim Rumgart dokona miotu.
- Co za miotu? - wykrztusiłem.
- Miotu ciałem - wyjawił uczeń beznamiętnie. - Rzuty namoczonymi książkami mogły zaboleć, lecz rzut martwym ciałem może po prostu złamać kręgosłup. Pański lub kolejnego głupca, który przyjdzie tu przekonany o swym wyzwoleńczym przeznaczeniu.
- Ale... ciałem? Jaki ciałem? Skąd...?
Wydął wargi, nadając twarzy wyraz cierpkiej ironii.
- Myśli pan, że śmierć nas omija? Że powietrze z piwnic nas konserwuje? Witaminizuje może? Pan myśli, że ile tu mamy źródeł witaminy D?
- I dużo już...? - odważyłem się spytać.
- Niestety - staruszek posmutniał - straciliśmy już paru wiernych towarzyszy. Starzejemy się, a bób nie ratuje sytuacji... Myślę, że jeżeli dusze tych, co odeszli, wiszą gdzieś opiekuńczo nad nami, to przepełnia je uszczęśliwiająca duma, gdy widzą, że ich korpusy nie są bezużytecznie rozpadającą się proteiną, lecz konserwowanym sokiem z bobu produktem amunicyjnopodobnym. Który to produkt bierze udział w wojnie. Miotamy korpusami, gdy nauczyciele z b y t napierają - wbił we mnie znaczący, uporczywy wzrok.- Taak... - Pokiwał głową, po czym znów się uśmiechnął znowu. - Czy to już koniec dywagacji?
- Przeciwnie. - Uznałem, że czas odsłonić karty. - Tak naprawdę to wcale nie zależy mi na tym, byście złożyli broń po tylu latach unikalnego w skali świata oporu. Mężnego i inspirującego. Przyszedłem do tej szkoły, by uczyć historii, ale nie po to, żeby wkomponować się w zbrodniczy spisek, na czele którego stoi psychopata. - Umilkłem, ciekaw reakcji Arakorna, lecz podarował mi tylko zdecydowanie drwiący uśmiech. Niezrażony tym, kontynuowałem: - Dopiero dziś, tuż przed lekcją, wtajemniczono mnie w sytuację. To niewiarygodne i wstrząsające... Zamierzam to przerwać - głos trochę mi zadrżał. - Mam telefon i skorzystam z niego. Ściągnę tu policję. I to zaraz.
Buntownik przestał się uśmiechać.
- Pan mówi poważnie... To niedobrze.
- Niedobrze?!
- Fatalnie wręcz. Nie życzymy sobie tego rodzaju odsieczy. Życzymy sobie zwycięstwa. Dyrekcja musi opaść na klęczki, powalona młotem naszej rebelii. Ratunek? Wyzwolenie? To byłoby upokarzające. Nie, drogi historyku - proszę otrząsnąć się z nierozważnych myśli, po prostu z mrzonek, i powrócić do Swena Widłobrodego.
Milczałem do reszty ogłuszony. Takiej reakcji na ofertę odsieczy nie spodziewałem się zupełnie.
- Przecież to nonsens - wydusiłem w końcu. - Absurd...
Arakorn z nabożeństwem przygładził rozłożystą brodę.
- Jeśli się pan nad tym dobrze zastanowi, to uzna, że my nie mamy już n i c do stracenia. Nic, z wyjątkiem honoru.
Dobrze się zastanowiłem i doszedłem do wniosku, że również czujność zdesperowanych powstańców należy uśpić, w przeciwnym razie kto wie, jaki manewr byliby skłonni wobec mnie zastosować. Być może uznaliby za stosowne dokona miotu zewłokiem.
- A zatem tylko kapitulacja dyrekcji może zakończyć ten spór? - spytałem, siląc się na obojętny ton człowieka pogodzonego z sytuacją.
- Nie inaczej. I gorliwe ich przeprosiny. I prośby o wybaczenie. I deklaracja upadłości... - rozkręcał się Arakorn.
- W tych okolicznościach nie będę dłużej się upierał - oświadczyłem uroczyście. - Życząc wytrwałości i ostatecznego zwycięstwa, zapraszam pana do kasy, gdzie kontynuować będę wykład. - Uczyniłem dłońmi zachęcający do wyjścia gest, lecz starzec nawet nie drgnął.
- Bardzo rozsądnie - rzekł tonem pochwały. - Mam nadzieję, że nie zapomniał pan o pewnym drobiazgu.
- To znaczy? - znieruchomiałem zaniepokojony.
- Niestety - rozłożył ręce w wyrazie usprawiedliwienia - telefon musi mi pan oddać. Proszę zrozumieć... Ufam panu, ale... różne pokusy szarpią człowieka. Zwłaszcza młodego. Żeby zostać jakimś tam bohaterem - zakończył z przekąsem.
Zamarłem.
Co zrobiliby teraz Gwyndelf i Euforyk?
Bo nie mogłem przecież oddać telefonu. Mógł stanowić o jedynej szansie. Dla mnie i dla nich. Nie miałem pewności, że w ogóle opuszczę podziemia, które Wyssak zamykał na klucz w bodaj trzech punktach. Napomknął co prawda, że przyjdzie po mnie po upływie godziny, ale zaufaj tu człowiekowi w czarnej pelerynie ze stojącym kołnierzem. Matematyk zdawał się być jakiś taki... szalbierczy, a i dziwny incydent z profesorem Ciociosanem jakoś mego zaufania nie wzmocnił.
Co zrobiliby moi synowie? Zapewne dokonaliby miotu korpusem.
Korpusem Arakorna.
Ja nie miałem takiego zamiaru. Byłem wybawicielem, czy raczej, póki co, chciałem nim być.
- Nie chciałbym zbytnio naciskać - mruknął uczeń łagodnie - lecz jeśli będzie pan profesor zbytnio zwlekać, zmuszony będę wezwać Centurię Młotów.
- Co takiego?
- Centurię Młotów. To nasza doborowa jednostka interwencyjna, dowodzona przez centuriona Rumgarta. Tacy tam nadgorliwcy...
- I odbiorą mi telefon? - upewniłem się nie mniej życzliwym tonem.
- Odbiorą. Z kończyną lub bez. Ale odbiorą. Oni są trochę sfrustrowani brakiem wyzwań... Historycy tak rzadko dają świadectwo swego męstwa, tak krótko walczą... A Młoty czekają... Czekają... A jeśli nie dadzą sobie rady, jeśli zawiodą, wtedy dopiero wkroczy Centuria Rozszarpywaczy. A ci na pewno odbiorą. I będzie potrzebny nowy historyk.
- To może oddam - wymieniłem z Arakornem uprzejme uśmiechy, a następnie niespiesznym ruchem sięgnąłem do kieszeni marynarki. - Zapalmy - rzekłem.
Wódz rebelii dał się wykiwać jak dziecko, którym od dawna przecież nie był. Od pięćdziesięciu lat, może i sześćdziesięciu... Niewielki kieszonkowy toporek, zdobiony runiczną obelgą, dostałem na urodziny od teściowej. Żebym nabrał wreszcie wojowniczości, bo Zapatka coś ostatnio, rozumiesz, Henry... Wyszarpnąłem go dziarskim, godnym nordyckiego woja ruchem. Arakorn skamieniał z wytrzeszczonymi oczami, gdy ostrze zabłysło złowróżbnie nad jego podobną do dmuchawca głową. Poruszył ustami, lecz nie zdołał nic wykrztusić.
Nie zamierzałem oczywiście rozłupać mu czaszki - jedynie ogłuszyć na krótką chwilę, chwilę, która pozwala wykonać telefon pozbawiony zakłóceń w rodzaju szturm dwóch centurii.
I odrywanie ramion.
Musiałem powalić Arakorna. By cios był pewniejszy, lewą ręką szarpnąłem za okazałe brodzisko, aby zapobiec próbie uniku...
I wtedy stała się rzecz dziwna. Broda oderwała się z chrzęstem rozdzieranej firany. Za brodą poszła cała reszta siwych kłębów. Co więcej, większość niemiłych oku blizn i zmarszczek także odkleiła się z przerażonego oblicza ucznia, opadając w dół niczym jesienne listowie z roztrząsanej gałęzi.
- Co to ma znaczyć?! - zagulgotałem.
Twarz Arakorna nie była już twarzą Arakorna. Była dziwna, upiorna, jakby znajoma...
Z krzykiem zadałem cios obuchem. Słupnik padł jak kłoda.
- Co tam się dzieje?! - rozległ się wrzask za drzwiami.
- Otwierać, bo pchnę Młoty do ataku!
- Rozszarpywacze, brać taran!!
Dopadłem do drzwi susem antylopy gnu i zamknąłem je na klucz. Zrobiłem to w ostatniej chwili; spiżową klamką szarpnięto gwałtownie.
- Co się dzieje, Arakornie!
- Czy sforsować tę marną namiastkę furtki? - zawołał ktoś gorliwie. - Centurie gotowe do uderzenia!
[...]

8 komentarzy:

  1. Bez tortów, pączków i innych pyszności, toż to order się należy:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Order z... piernika? ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. O matko! A ja walczę z grypą pijąc mleko z miodem, masłem i czosnkiem. Rzadkie paskudztwo, ale pomaga nadzwyczajnie. Ewentualnością jest aloes, miód, cytryna i spirytus w stosunku 1:1:1:1. Też pomaga pod warunkiem, że leży się 24 h obojętnym bykiem pod pierzyną.

    OdpowiedzUsuń
  4. Sprawdzone to środki, nie da się podważyć! ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Chatka z piernika :),a order z ,hm...marchewki :)

    OdpowiedzUsuń
  6. To ja bardzo chętnie. ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Hussaaria jest twarda... grypsko przewalczone już chyba?

    OdpowiedzUsuń
  8. Tak, już rozprawiam się z niedobitkami najeźdźców. ;)
    A potem może - co by koni nie studzić - wyprawię się na stolicę grypy.
    Tylko gdzie grypa ma stolicę?

    OdpowiedzUsuń