piątek, 23 grudnia 2011

Wesołych Świąt ryczą Lwy

Moi drodzy!
Przyszła wzruszająca pora na świąteczną rozłąkę. Jest oczywistym, że w obecnej chwili każdy z nas przykuwa się właśnie mosiężnym łańcuchem do stołu i rodziny.
W każdym razie do stołu.
Nie zamierzam nikomu łańcuchów z rąk wyrywać. Sam oplątałem się dwoma. Rozstając się - obiecuję sobie ponowne spotkanie z Wami przy okazji postu noworocznego, 30 grudnia. W poście tym przyznam się do zbrodni dokonanej zuchwale na Czytelnikach.
Dziękując za wspólne rozniecanie nastrojowego ognia, życzę Wam, by taki - tyle, że pięciokrotnie większy i trwalszy - płonął odtąd już na zawsze w Waszych domach.
Nawet, jeśli są jurtami.
By dołożyć jeszcze jedną cegiełkę do magicznej cytadeli świąt, którą wznieśliśmy, zdradzę Wam, za The Irish Times, że w jednym z domów w Dublinie, w kominie, znaleziono przy okazji remontu list pisany przez dzieci do Świętego Mikołaja.
W roku 1911.
Spłowiały, nieznacznie nadpalony.
Całkiem wszak czytelny. Dzieci proszą o lalkę, rękawiczki... i w ogóle o takie pięknie skromne rzeczy, które uświadamiają mi, jak wiele lat upłynęło, i jak wiele się zmieniło. Także w oczekiwaniach dzieci. W sferze ich marzeń.
W docenianiu drobiazgów.
Trzeba jednak przyznać, że zmiany dziecięce generują zmiany u dorosłych...
List do Mikołaja.
Z 1911.
Czyż życie nie jest wzruszającym czarem?...

Zapraszam do lektury.

Santafobia

Zapadał zmierzch. Śnieg w zasadzie przestał już padać. Uliczne latarnie sprawiały, że pokrywający świat biały całun jaśniał magicznie.
Piękny, baśniowy wieczór. Jak to wigilijny.
Coś jednak nie do końca wspierało tę baśń. Nie wspierały jej raczej wiadomości, które dobiegały z telewizora. Nie kwapiłem się, by odwrócić się od okna – taki zmierzch miał nastąpić dopiero za rok. Ale wiadomości, niestety, słyszałem:
- …liczba ataków na Świętych Mikołajów w zeszłym roku sprawiła, że problem nazwaliśmy Santafobią. Tak, proszę państwa. Nieznani sprawcy zaatakowali dwunastu Mikołajów w samym tylko naszym Hełku. Ataki odnotowano jednak i w innych miastach. W naszym mieście ośmiu pobitych w zeszłoroczną Wigilię musiało się hospitalizować. Jeden do dziś ma niedowład kończyn z powodu połamania kręgów, hm, miedniczych…?
- Jakich, panie komendancie?
- Yhm, pani redaktor, szyjnych, naturalnie. Szyjnych. Nieborak ten, nazwiskiem Kuczer…
- Może nie podawajmy nazwisk, panie komendancie. Ten człowiek może mieć dzieci i wnuki. Jeśli wciąż wierzą w istnienie Świętego Mikołaja, pan Kuczer będzie się musiał poważnie tłumaczyć z tej mistyfikacji… Tak, niewątpliwie od kilku lat zjawisko Santafobii się nasila. Pan wie, co powiedział minister Rybołowicz: że za terrorem antymikołajkowym stoi najprawdopodobniej obca grupa etniczna. Przecież tradycja Świętego Mikołaja jest tradycją rasy białej, a nie takich Polinezyjczyków czy Tahitańczyków… Ale co pan przedsięwziął w tym roku, panie komendancie? Zapada zmierzch, zaczynamy Wigilię… Czy setki Mikołajów spieszących w zaszczytnej misji radowania dzieciątek mogą czuć się bezpiecznie?
- Pani redaktor, jest dobra nowina. Uruchomiliśmy na cały okres świąt specjalną jednostkę, zwaną, mogę to chyba ujawnić, Szwadronami Białobrodych. Oczywiście wchodzący w skład oficerowie nie noszą białych, ani nawet kruczych bród, wystarczy, że noszą karabiny maszynowe Arisaka Meiji 38-Shiki produkcji…
- …chińskiej…
- …japońskiej. Oraz karabiny Mannlicher-Schönauer produkcji…
- …niemieckiej?
- …greckiej, pani redaktor, greckiej. Liczba patroli policji zwyczajnej już od rana jest podwojona, a liczba patroli Białobrodych potrojona.
- Potrojona? Ale panie komendancie… przecież Białobrodzi dopiero pierwszy raz wyszli w teren, więc nie mogli być, z braku skali porównawczej, potrojeni?...
- Potroiliśmy ich po prostu z góry, bez skali. Prewencyjnie. Czy pani redaktor będzie uszczypliwa jak szczypawica w Wigilię?
- Proszę?...
- No. Białobrodzi nie są umundurowani. Aby nie rzucali się w oczy, przebraliśmy ich bardzo sprytnie: za lodziarzy, za obwarzankarzy, za baloniarzy, za okularniarzy…
- Za okularniarzy?...
- Tak, przeciwsłonecznych. No tych sprzedawców ze stelażami, pani redaktor, wie pani.
- Aha… Ale panie komendancie, przecież jest grudzień… Zima.
- No właśnie. Bardzo sprytne przebrania, prawda? Jako komisarz policji hełckiej gwarantuję, że w tym roku żadnej Santafobii nie będzie i…
- Hou, hou, hou! – usłyszałem za sobą.
Odwróciłem się od okna. Święty Mikołaj wgramolił się do pokoju nie bez wysiłku, taszcząc właściwie po ziemi pękaty wór. Policzki dobrodzieja też zrobiły się całkiem pękate, gdy spojrzawszy na mnie błyszczącymi oczami, szeroko się uśmiechnął.
- Coś piłeś? – spytałem bez entuzjazmu.
Trzeba uczciwie przyznać, że tego rodzaju powitanie okazane Świętemu Mikołajowi, jest grubym (jak on sam) nietaktem. Mikołaj ma za sobą długą drogę, niepodważalny wysiłek i fatygę. I przynosi dary.
A raczej: przynosiłby. Gdyby tylko istniał.
Bo Święty Mikołaj, którego właśnie ujrzałem, nie był Świętym Mikołajem. Był Barabaszem, moim przyjacielem i współlokatorem.
- Wychyliłem tylko mały gąsiorek – rzekł wesoło Barabasz.
Tylko mały gąsiorek. Często to słyszałem. Niestety.
Mieszkaliśmy razem od dziesięciu lat. Barabasz był trochę kłopotliwym przyjacielem, a kłopotliwy przyjaciel jako współlokator jest już jednym i drugim kłopotliwym BARDZO.
Zapytacie, czemu tkwię w tej przyjaźni, skoro taka jest kłopotliwa…
No cóż, przyjaźń między nami zawiązała się, gdy mieliśmy po siedem lat. A sami wiecie, jak to jest, kiedy ma się siedem lat. Wtedy istnieje co prawda całkiem klarowny podział na łobuzów strasznych i łobuzów umiarkowanych – ale nie ma jeszcze podziału na obwiesi popijających winiak w bramie i na profesorów nanotechnologii. Po pierwsze, nikt w wieku siedmiu lat nie pije winiaka w bramie, a po drugie, nikt nie jest profesorem.
Nie w Hełku, w każdym razie.
Nikt też w wieku lat siedmiu nie ma potrzeby tworzenia podziału na elity i rynsztoki. Jedna sfera z drugą raczej się fascynująco uzupełnia.
Zapowiadający się na rynsztok Barabasz i prący do katedry nanotechnologii ja uzupełnialiśmy się fantastycznie… Mniej więcej do czasu, gdy skończyłem 30 lat.
To właśnie wtedy, nagle, jakoś tak niespodziewanie, uświadomiłem sobie, że przyjaźń z Barabaszem jest trochę kłopotliwa.
Trochę. Nie chcę go oczerniać, bądź co bądź, trwa przy mnie lojalnie od lat.
Każdemu zdarzają się poślizgi na skórce od banana; byłoby gruboskórnym wypominać je przyjacielowi, tak, jakby samemu było się od nich wolnym.
Sęk w tym, że ja nie podpaliłem mleczarni, by mleczarze z nocnej zmiany byli uwolnieni i wyszli na Sylwestra, mam tam kolegę z baru „Wiarus” czy może „Napoleończyk”.
Ja nie, ale Barabasz, owszem. To był niezapomniany Sylwester, zwłaszcza, że policja omal nie wpadła na nasz trop, bo ktoś zapamiętał uciekającego mężczyznę w czerwonej sukni, przepasanego skórą tygrysa.
Czerwona suknia i skóra tygrysa. To jest ten problem. Tak właśnie ubiera się Barabasz, który podkreśla, że był husarzem w sześciu ostatnich wcieleniach, a jego szarża rozstrzygnęła bitwę pod Savannah.
Tak właśnie ubrał się Barabasz, wychodząc z kanistrami do mleczarni.
Zastanawiacie się, czy mój przyjaciel jest normalny?
Ja też się czasem zastanawiam.
Ale niezbyt gorliwie. To jedyny przyjaciel, jakiego kiedykolwiek miałem.
Poza tym wszystkim mieliśmy jeszcze dwa drozdy, które dzieliły z nami kawalerkę, tak ubogą wyposażeniem, że kiedy rok wcześniej odwiedził nas któryś z kolegów Barabasza (z „Wiarusa” czy może „Napoleończyka”), stanął wstrząśnięty na środku łazienkosalonu (kuchni i sypialni nie mamy), a po chwili wybełkotał: „Jezus, Maria, myślałem, że jakaś nieznana siła wrzuciła mnie do powozu kupców, spalonego przez kozackich watażków”.
No i macie już jasność. Żyjemy skromnie i mamy tylko siebie. Kto by tam wyolbrzymiał poślizgi na skórce od banana.
Aczkolwiek nie było łatwo tak do tego podejść po tym, gdy straciłem dziewczynę przez Barabasza. Pracuję w kiosku Bez-Ruchu. Codziennie widzę mnóstwo dziewczyn. Ale tylko do Elwiry drgnęło mi serce.
Odkryłem rzecz frapującą: łatwo bezpowrotnie przepłoszyć, kobietę, na której szczególnie mężczyźnie zależy. Prawdopodobnie chemia takowej – rzecz decydująca, jak przypuszczam – plącze nogi i wypłukuje rezon z organizmu. Po prostu za bardzo ci zależy, człowieku, i ręce zaczynają drżeć na tą bombą do rozbrojenia…
Czyniłem sześciotygodniowe podchody do Elwiry z kamienną twarzą człowieka, który bimba na chemię, a nawet fizykę. Zagadywałem uprzejmie, lecz bez komplementów. Pierwszy komplement padł po pięciu tygodniach – przy czym nie dotyczył ani urody, ani figury Elwiry.
Wystrzegajcie się takiego błędu. Urodę i nogi mogą komplementować byle Kozacy, co powozy plądrują.
Ja przyniosłem klatkę z drozdem. Gdy Elwira poprosiła o komiks Bolesław Kędzierzawy, a genetyczne modyfikacje potraw przez Germanów czynione, nagle zamarłem.
- Boże mój… - wydusiłem. - To jest coś…
Po czym opuściłem głowę na blat i zatopiłem twarz w dłoniach.
- Coś się stało? – zaniepokoiła się dziewczyna. – Coś z sercem?...
Wytrzymałem jeszcze kilka sekund, a potem podniosłem na nią zafrapowany, b ł y s z c z ą c e oczy.
- To niezwykłe, wprost cudowne. Mój drozd – widzi pani? – mam go pół roku. Nigdy nie śpiewał, nigdy nie ruszał skrzydłami… A teraz to robi. Robi to, bo ujrzał panią. Dziękuję.
Zachowując kamienną twarz, podałem jej komiks, a następnie wlepiłem b a r d z o c i e p ł y wzrok w drozda.
W drozda, który co prawda uroczo śpiewał i machał skrzydłami, i dzióbek przekrzywiał, prawda.
Tyle, że robił to każdego dnia.
A tydzień później Elwira przyszła do mnie na kawę z biszkoptami. Magiczna randka w śpiewie drozdów trwała dziesięć minut. O dziwo, moja wybranka nie miała żadnych skojarzeń z paleniem powozów.
- Remont? – spytała tylko życzliwie.
- Ghhmnhnmhn – odparłem, podając biszkopty.Dziesięć minut. Przepiękny czas, w którym chemia plątała kończyny i karbonizowała płaty mózgowe – a jednak radziłem sobie całkiem nieźle, przy czym drozdy szły mi w sukurs.
Szkoda, że Barabasz nie przyszedł mi w sukurs, przychodząc do domu po tych dziesięciu minutach.
Nim Elwira zdołała zebrać się w sobie, aby zapytać, co oznacza czerwona suknia i skóra tygrysia na ciele człowieka, który urodą i – niestety! – sposobem poruszania się przypomina kupca, jakiemu na leśnym trakcie spalono powóz i połamano żebra, i który to kupiec dwa miesiące przedzierał się przez puszczę do cywilizacji – przemówił Barabasz.
Niestety.
Oprócz sabotażu wizualnego, mój przyjaciel uprawiał jeszcze sabotaż dźwiękowy.
- Cześć, małpiatko isuzu! – rzucił do Elwiry, upuszczając na podłogę dwa pękate wory zgrzebne. – Słuchaj, Dupącie, zapisałem nas do Armii Beliala.
- Do cze…? – tyle tylko zdołałem wykrztusić.
- Mają już komórkę w naszym mieście, na Fatalnej. Ich szef, w randze proroczona, obiecał nam niższe składki członkowskie. Chyba pół stówy na rok. Każdy. Ale pod warunkiem, że będziemy dostarczać co tydzień dwa woły na ołtarz. Najlepiej „już nacięte”. Dupącie, nie ma co się martwić; chwilowo obrabowałem liaza stojącego pod rzeźnią na Wybydlewie. Ogłuszyłem kierowcę felgą i wyciągnąłem jakieś części wołów w workach. – Oboje patrzyliśmy bez rozumu na strugi ciemnej krwi uchodzące z worków. – A potem coś uradzimy. W zasadzie to nawet musimy, bo proroczon powiedział, że Armia Beliala nie dopuszcza rezygnacji z członkostwa. Że dezerterzy są przechwytywani przy najbliższej okazji i dla zmazania hańby dzielą los wołowy… Co tam, będziemy się starać. Proroczon powiedział, że Armia Beliala będzie nas chronić przed instytucjami, bo idą czasy przemian i tylko wyzwoleni duchem przetrwają, a nawet zaznają awansu i darów parapsychologicznych. Mówił, że wszyscy inni, jako ślepi aroganci przeciw oświeceniu Beliala, podzielą los wołowy. I tylko jeden mamy obowiązek. To w ramach demonstrowania oddania. Musimy od dziś chodzić po ulicy w czarnych płaszczach z czarnymi welonami i czarnymi trenami. Z kapturów mają sterczeć rogi bawole, ewentualnie żebra wołowe… Co sądzisz? Podpisałem centefalograf za nas obu. Wieczorem przyjdą po telewizor i wszystko, co ma kable. Bo to są takie, zdradził mi proroczon, makrochipy kontroli ze strony wrogów Beliala… Beliala, który wzmocni Polskę już w przyszłym roku, wychodząc z morza w Pucku. W porządku? – spojrzał na mnie z zastanowieniem.
Ja też spojrzałem z zastanowieniem.
Na puste krzesło, w którym nie ujrzałem Elwiry. Już nigdy jej tam nie ujrzałem, po tym, jak wstała i wyszła.
Nigdy już nie ujrzałem jej w kiosku.
Tak. Takie jest moje życie z Barabaszem.
Ale to mój jedyny przyjaciel.
I to wrażliwy. Gdy leżałem dwa dni w malignie, nie opuścił pokoju ani na chwilę, modląc się – w przerwie na gąsiorki grogu - o moje zdrowie i powrót harmonii duszy kolejno do: Lokiego, Hekate, Arymana, Asmodeusza, Astowidada, Nasu, Sawara, Seta, Czarnoboga, Croma i Mictlantecuhtliego.
Gdy sprawdziłem potem, do jakich to bogów modlił się mój druh, włos stanął mi na głowie ze zgrozy. To nie byli bogowie, do których należało się zwracać w sprawie uzdrowienia…
To w ogóle nie byli bogowie, do których należało się zwracać!
Ale wyzdrowiałem, a Barabasz cieszył się jak dziecko.
Jest jeszcze jeden ambaras. Moje imię.
Barabasz zwrócił się do mnie „Dupącie”, prawda? No właśnie. Gdy się urodziłem, moi rodzice, wielcy fani, a raczej fanatycy Francji, chcieli mi koniecznie nadać imię podkreślające ich oddanie temu krajowi i jego kulturze. Rozważali nazwać mnie Pierrotem, Robespierre’m, Guillotine’m, Fantomasem, Richelieu, Karolem-Młotem, Człowiekiem w Źelaznej Masce… Ostatecznie dali mi na imię Dupont.
Dupont.
DUPONT.
Oto, do czego prowadzi frankonizm Słowian.
Co gorsza, w okresie PRL urzędnicy hełccy z uporem blokowali pisownię francuską i we wszelkich dokumentach i papierach, włączając zeszyty szkolne, byłem nie Dupontem, a Dipą.
- Cerberski Dipą do odpowiedzi – wołali nauczyciele.
Wyobrażacie sobie reakcje klasy. Coś jakby śmiech koni husarskich, depczących po tureckich głowach.
Dipą, Dupą, Dupąt, Dupa, Dupczą Cerberski – oto kim byłem.
Koszmar wielu przeszłych lat.
I wielu przyszłych.
Szkoda, że nie nazwali mnie Człowiekiem w Żelaznej Masce.
Miałem ogromne opory przedstawienia się dziewczynom i zwlekałem z tym do możliwie ostatniej chwili. Zazwyczaj nadchodziła całkiem prędko: zjawiał się Barabasz i demaskował moją sromotę.
Sromotę sprezentowaną przez frankofońskich rodziców-szaleńców.
Myślicie, że miałem szansę to zmienić? Nigdy w życiu. Co prawda PRL się skończył i w papierach zostałem Dupont w miejsce Dipą, ale to było wszystko, co mogłem uzyskać. Samego imienia nie udało mi się pozbyć. Wszystkie urzędy mi odmówiły: "Złożenie wniosku o zmianę imienia francuskiego na polskie kosztuje 300 złotych. Przyjęcie wniosku 400. Poza tym... jest pan jedynym Dupontem w Polsce. Proszę trzymać fason. Zresztą wybiera się do pana ambasador Francji. Pan rozumie."Trwałem więc jako Dupont.Nie dziwi was chyba zatem, że Elwira była pierwszą dziewczyną, którą zaprosiłem na kawę do mieszkania-powozu.Co tu dużo mówić, mimo blokad, pragnąłem miłości.
Czegoś więcej niż husarskie objęcia Barabasza i świergot drozdów.
Zresztą tych ostatnich już nie ma. I tu zmierzam właściwie do dzisiejszego dnia. Do Wigilii, która była magiczna sama w sobie, ale mogła być jeszcze bardziej. Mogła być taka dla mnie.
Tydzień wcześniej do kiosku przyszła dziewczyna, na widok której uwierzyłem w reinkarnację.
Natychmiast i ze wzruszeniem.
Niczym innym nie mogłem wytłumaczyć olśnienia i pragnień, które budziły we mnie jej twarz, oczy, głos, sposób chodzenia…
Uderzyłem natychmiast, jak kobra. Bez zastanowienia. Pomógł mi fakt, że miałem ze sobą klatkę z drozdami.
I – oczywiście! - zabrałem się za ten sam numer. Nagle zamarłem, po czym wykrztusiłem:
- Boże mój… To jest… - Skryłem twarz w dłoniach, czekając na pełen niepokoju lub troski głos piękności, lecz zamiast tego usłyszałem głos raczej gniewny:
- Co za cham trzyma ptaki w klatce?!
Poczułem coś osobliwego: zesztywniałem naprawdę. Nie aktorsko.
- …i jeszcze pod kiosk podrzucili! Czy tak, proszę pana?
Są sytuacje, że trzeba szybko pozbierać się do kupy i ja się pozbierałem. Podniosłem się z miną, którą – tak to sobie wyobrażałem – przybrałby spokojny, acz charyzmatyczny rewolwerowiec.

- Uff, znalazłem – pokazałem komiks o księciu Kędzierzawym i GMO germańskim. - Jedna pani to zamawiała i martwiłem się, że zginął… Pani pyta o klatkę? Tak, okrucieństwo człowieka nie zna granic. Zatem… - Spojrzałem na nią z nagłym, chyba całkiem wilczym błyskiem w oku. – Wypuśćmy je razem, dobrze?
I wtedy popatrzyła na mnie tak, że spadł na mnie cały prysznic chemii, i już było po mnie.
Wypuściliśmy drozdy.
Dziś Kamila przychodzi do mnie na kolację wigilijną.
Udało się.
Pewnie mało kto z was wie, co to znaczy patrzeć z dziewczyną na ulatujące drozdy. W tym czasie sporo chemii nam się splątało.
Przy okazji doszedł kolejny powód, by trwać lojalnie przy Barabaszu. Mam na myśli wyrzuty sumienia. Mój druh kochał drozdy i gdy mu wyznałem, że „uleciały wspólną decyzją”, trzy dni stał osowiały u okien.
- Czasem wracają – wydusił raz czy dwa.
Nie wróciły. Miałem nadzieję, że radziły sobie z mrozem, do którego po prawdzie mogły przywyknąć już żyjąc w naszej kawalerce.
Wyrzuty sumienia też mają znaczenie. Nie mogłem odciąć się od człowieka, któremu wbiłem igłę żalu w serce.
Poza tym był, jak sami widzicie, całkiem wrażliwy, a i ja profesorem nanotechnologii nigdy nie zostałem. Oprócz przyjaźni z Barabaszem niewiele też miałem.
Rozwiązał się i problem z Armią Beliala – i to zanim zdążyliśmy odebrać od krawca wymagane płaszcze i kaptury rogate. Podczas zaprzysięgania nas na członków zza krzewów wypadła liczna bojówka konkurencyjnej Armii Bahometa. Rozgorzała krwawa bitwa, w której rozsądnie nie wzięliśmy udziału, czmychając w ciemność. Wkrótce wycieńczone walką armie rozbiła do reszty policja.
Tak zniknął z naszego życia cień kłopotliwego wołu.
A dziś jest Wigilia i mogę dużo wygrać. Chyba nawet przebrany za Mikołaja Barabasz nie stanowił tu poważnego zagrożenia.
- No gotowy, Dupont? – spytał, w grzecznej tym razem formie. Zawsze rozpoznawałem po rozłożeniu akcentu, czy mnie przedrzeźnia, czy zwraca się bez kpiny. – Bo ja już wychodzę.
- Idź i działaj – odrzekłem z zadumą. – Ja też zaraz ruszę w pole.
Barabasz pokiwał głową, po czym podrzucił pękaty wór z prezentami i ruszył do wyjścia.
Patrząc nieco smętnie na jego piękny ubiór, zdobiony skórą tygrysa, obniżyłem wzrok i naraz zmarszczyłem brwi.
- Barabasz! – wydusiłem, wskazując palcem na przedmiot widoczny za jego paskiem. – Co to jest?
- Noo – poszedł za moim spojrzeniem nieco zmieszany. – Pałka.
- Pałka? Ale po co ci pałka przy roznoszeniu podarków dzieciom?!
- Do samoobrony. Sam wiesz, co się dzieje. Jesteśmy celem. Żaden Mikołaj nie jest bezpieczny. Wczoraj nawet dwa Mikołaje-manekiny roztłuczono młotkami w centrum handlowym „Ślepcy”. Chcesz zostać roztłuczony? Młotkiem? – zawiesił na mnie prowokujący wzrok, a ponieważ milczałem pogubiony, wzruszył ramionami i uśmiechnął się pocieszająco. – Nie martw się o mnie. Będę czujny. Wypiję tylko jeden gąsiorek dla rezonu. A i ty się dozbrój!
Patrzyłem osowiały, jak znika w progu.
Święty Mikołaj z pałką.
- Hou, hou, hou – dobiegło mnie po chwili z klatki schodowej. – Jeden gąsiorek na progu, drugi w marszu, a trzeci z pacholętami dla miłego kolędowania!...
Tak właśnie wyglądał „jeden gąsiorek” Barabasza.
Ruszyłem mozolnym krokiem do szafy i wyciągnąłem swoje przebranie.
Zielone.
Niestety.
Klepaliśmy biedę, a jeśli klepie się biedę, to wynikają z tego konsekwencje takie jak ta, że jednemu musi służyć zielony substytut tradycyjnego czerwonego kubraka mikołajowego, drugiemu zaś tygrysia skóra i czerwona spódnica stanowi 36% całej posiadanej garderoby.Tak to bywa, gdy niejaki Dupont alias Dipą zarabia w kiosku 660 złotych, a jego bezrobotny towarzysz, sierota od dziesiątego roku życia, „dorabia” w sposób czysto przypadkowy. Zaczepiając ludzi wnoszących meble do mieszkania lub skrzynki ze Sprite’m do osiedlowego sklepu.
A także w inne sposoby, których nigdy nie dociekałem zbyt gorliwie. Barabaszowi zdarzało się zawierać dziwne znajomości – które czasem przynosiły istotny pożytek naszemu budżetowi, a czasem wprost przeciwnie. Miał dziwny chyba magnetyzm, bo ściągał ku sobie specyficznych ludzi. Takich, jak żołnierzy Beliala czy Poborców Organów Rozrodczych dla Kosmitów, Którzy Przybędą.
Niełatwo było o ten remont, którym czasem mydliło się oczy gościom. I właśnie koniec roku dawał nam okazję finansowego pokrzepienia. Dwa lata temu założyliśmy firmę SS – Słowiański Santa.
Nie wiem, czy nazwa chrobotała trochę po zasadach feng-shui, ale pierwszy sezon był marny. Zainwestowaliśmy w dwa uniformy – ja mój znalazłem, a Barabasz ukradł – po czym odebraliśmy raptem sześć telefonów.
Dwa zamówienia i cztery pogróżki, coś a la „naziści-pedofile, zaraz tam, kur…, będziemy”.
Zarobiliśmy 100 złotych. Dzięki temu na wigilijnym stole znalazło się coś więcej, niż śledź z Gdańska, paprykarz ze Szczecina i kefir z Kowna.
Ale rozczarowanie było oczywiste. Tym bardziej, że wypaliło tylko jedno zamówienie. Moje. Przed Barabaszem, który wypił gąsiorek grogu przed wymarszem, a brodę z waty przykleił z frapującą PRL-owską nonszalancją, został zbluzgany i pobity przez rodziców dziecka, które „nie było małym idiotą z wigwamu, co nie rozpozna przebierańca-alkoholika, kur…”.
To właśnie denerwowało mnie u Barabasza. Ten brak ducha i najmniejszego wysiłku, by wykrzesać z siebie trochę tej magii, którą u schyłku dzieciństwa każdy z nas grzebie w piwnicach duszy, acz nie do końca przecież.
Fakt, że dzieciństwo Barabasza było krótkie i pełne chmur kłębiastych.
Mimo to zawsze podkreślałem mu, że nie możemy od g r y w a ć Świętych Mikołajów. Że my musimy się nimi s t a w a ć. To całe sedno tej ważnej – bo mającej wpływ na życie dziecka – misji.
Skrewiona misja grozi traumą, zdeptanym zaufaniem do wielu wartości, a co najmniej przyspieszonym pogrzebaniem baśni dzieciństwa.
Kto by tego życzył dzieciom?...
Dobrze wypełniona misja działa wprost przeciwnie: rozpromienia i pokrzepia duszę malucha, wypełnia ją światłem, dobrocią, poczuciem wartości, no i przedłuża kontakt z baśnią.
Która zostanie pogrzebana o wiele płyciej… Tak płytko, że powrót do niej nawet po kilkudziesięciu latach będzie możliwy.
Zawsze to podkreślałem Barabaszowi.
Zawsze b y ł e m Świętym Mikołajem, gdy wychodziłem z domu o zmierzchu, 24 grudnia.
Nawet w tym cholernym zielonym stroju.
- Grinch! – chichotał złośliwie Barabasz, gdy czasem szliśmy kawałek drogi razem. – Grinch „Świąt Nie Będzie”!...
Nie pomagał mi tymi docinkami w duchowej transformacji, cieszyłem się więc, gdy nasze ścieżki rozchodziły się w związku z podziałem na sektory.
Rok po otwarciu firmy było już nieco lepiej. Co prawda Barabasza, który po pijanemu okleił się - zamiast watą - ligniną oraz watą szklaną (w dodatku broda porosła mu połowę tylko twarzy, włączając oko), pobito sześciokrotnie, jednak wypaliło jedenaście zamówień.
To była Wigilia, przy której tytułowaliśmy się senatorami Rzymu.
Skąd wziął się ów progres? Czy był kwestią reputacji? Czy raczej eliminacji konkurentów na skutek tajemniczych pobić? Nie zastanawialiśmy się. Świętowaliśmy.
A w tym roku ilość zamówień ścisnęła nam serca wzruszeniem. 22 zamówienia! 22 wizyty Słowiańskiego Santy.
Zapowiadało się bogactwo. A zależało mi jak nigdy dotąd. Wszak na kolacji miałem gościć Kamilę.
Przy bogato zastawionym stole nawet nędza całego mieszkania nie będzie może aż tak uderzająca, by przy przełamywaniu opłatka przebąkiwać coś o wnętrzach wypalonych powozów.
Dzień wcześniej wylosowaliśmy dzielnice i muszę przyznać, że kamień spadł mi z serca. To ja wyciągnąłem papierowy zwitek z napisem Przymierze. A na Przymierzu była ulica Czuka i Heka, i to z tej ulicy zadzwonił w połowie grudnia bardzo konkretny klient:
- Witam, czy to SS?
- W rzeczy samej – chrząknąłem nieco zakłopotany, bo chwilę wcześniej dzwonił dziennikarz z Suwałkowa i pytał, czy nawiązywanie do formacji hitlerowskiej to nie aby haniebny tryb budowania marki. – Czym mogę służyć panu?
- Folder, który znalazłem rano pod drzwiami, cały upaćkany smalcem i kaszanką, mówi, że prowadzicie usługi takie jak Wizyta Świętego Mikołaja, Wandalizm Poltergeista, Chochlik Splątujący Warkocze, Boogeyman Wciągający do Szafy, Trubadur Voo-doo i Kataryniarz-Folksdojcz… Czy tak?
- Owszem… - znów chrząknąłem. – Ale chwilowo działalność koncernu ogranicza się do usługi numer 1. Firma dopiero się rozbudowuje, personel jest właśnie szkolony w Kolumbii Brytyjskiej i…
- Dobrze, dobrze – przerwał głos, który nie był głosem człowieka, którego przestraszyłby byle furkot plastikowego wiatraczka. – Interesuje mnie właśnie wizyta Świętego Mikołaja. Czy jakość jest gwarantowana?
- Tak, ponad wszelką wątpliwość. Mamy już wysoką reputację. Magazyn Jonathan Swift przyznał nam właśnie trzecią pozycję w rankingu 100 Najlepszych Świętych Mikołajów Hełckich.
- Trzecią?... Ale ja nigdy nie słyszałem o takim magazynie.
- Rozumiem – odrzekłem grzecznie.
Naprawdę rozumiałem. Sam nigdy o nim nie słyszałem.
- Patrzę właśnie na folder – przemówił głos, który zasadniczo był ciepłym barytonem, ale zupełnie łatwo stawał się żeliwnym szczękiem. – Usługa przewidziana na dziesięć minut oznacza koszt 100 złotych. Uważam, że to bardzo dobra cena.
- Dobra? – wykrztusiłem z niedowierzaniem. Byłem przyzwyczajony do nużących pertraktacji i kurczowego ściągania ceny w dół, a nie do pochwał.
- Pan chyba rozumie, że zauroczenie i szczęście dziecka nie mają ceny.
- Doskonale to rozumiem…
- Świetnie. Cóż to jest 100 złotych za chwilę, która zostanie jedną z kilku najsilniejszych latarni, rozświetlających serce memu smykowi na resztę życia?
Moje zakłopotanie natychmiast przeszło we wzruszenie. Pierwszy raz zetknąłem się z klientem, który patrzył na sprawę dokładnie tak, jak ja. Święty Mikołaj i dziecko. Misja.
Latarnia w sercu. Na resztę życia…
- Pan tam jest? – suchy, rzeczowy głos przywrócił mi trzeźwość.
- Oczywiście, proszę pana. Jaka godzina pana interesuje? Terminarz jest nieco napięty, ale…
- Daruj pan sobie te bzdety – uciął bezceremonialnie. - Ich miejsce jest w folderze. Przede wszystkim: kto jest Mikołajem? Czy pan?
- Ja – odrzekłem natychmiast.
Oczami wyobraźni ujrzałem, jak ów konkretny i chyba niespecjalnie pobłażliwy człowiek otwiera drzwi Barabaszowi, któremu broda z ligniny porasta oczy, a tygrysia skóra chroni szyję przed zamiecią i mrozem…
- Powiem krótko: o godzinie 18.14 puka pan pod numer 6 na Czuka i Heka…
- …pod numer 6 na Czuka i Heka…
- …robi swoje w najwyższej jakości, a gdy tak się stanie, gdy nie przytrafi się panu żaden kiks w rodzaju odklejenia brody czy przemówienia falsetem, co oszczędzi mojemu pięciolatkowi traumy, do stawki urzędowej 100 złotych dokładam 600.
- Do stawki… - głos uwiązł mi w gardle.
- Tak jak mówię. Siedem stów. Ale bez kiksów. 18.14. Profesjonalny uniform, pękaty brzuch, chód baryłkowy acz majestatyczny, worek z lnu, a nie jakiś kląskający plastik, głos hipnotyczny, może z efektem stereo. Jakieś sztuczki prestidigitatorskie pan zna?
- Niezupełnie…
- Trudno. Ale nastroju wymagam. I niech pan rozsiewa pyłek.
- Proszę??
- Pamięta pan ten złośliwy, ćwierć-inteligentny Dzwoneczek z Piotrusia Pana? Dzwoneczek rozsiewał złocisty pyłek. Taką poświatę. Proszę coś rozsiać, przynajmniej trochę.
- Hmm.
- Płacę 700.
- To się da zrobić.
Myślałem o Wigilii z Kamilą i czułem, że już rozsiewam pyłek. 700 złotych!!...
- Jedna uwaga.
- Tak? – Przestałem rozsiewać pyłek, bo głos zaczął być żeliwny.
- Jeśli będzie kiks, a mój mały będzie zawiedziony lub smutny, a n i e d a j, B o ż e zapłakany, wtedy się porachujemy.
- Porachujemy?
- Jestem ubekiem, proszę pana. I ja zrobię z tego użytek, gdy pan zawali. Okej?
- Hmm.
- 700.
- Okej.
- Dobra nasza. Przejdźmy do kwestii prezentów…

Szedłem zaśnieżoną ulicą pełen mieszanych odczuć. Owszem, było mnóstwo pozytywnych, co sprawiało, że maszerowałem energicznie. Mimo to pierwszy raz miałem trudność z dokonaniem przemiany siebie-kioskarza w Niego-Mikołaja. Przeszkadzało mi natłoczenie emocji. Nigdy ich tylu nie miałem – na pewno nie w Wigilię.
Myślałem o Kamili. Była bardzo piękna. Bardzo chemiczna.
I zaakceptowała moje imię (które zdradził jej bez uprzedzenia mój przyjaciel).
Oddałbym wszystko, co mam, by ją rozkochać.
To chyba Barabasza.
I strój Grincha.

No właśnie. Myśl o kolorze mego kubraka (i spodni) trochę plątała mi nogi, chronione Relaxami. W poprzednie wigilie podchodziłem do tego z humorem – który po prostu musiałem w sobie wygenerować, by wejść w rolę – a bijąca ode mnie euforia sprawiała, że większość ludzi traktowała wizytę zielonego Santy jak atrakcję szczególnie niepowtarzalną.
Jedynie kilku zrezygnowało z mojej usługi, w tym jeden za pomocą fotela obrotowego, którym rzucił mnie w kark, gdy nachylałem się ku choince, zignorowawszy jego słowa „Kobolda to ja pieprzę, panie”.
Dziś ten kolor martwił mnie bardziej. Martwił mnie, bo szedłem wprost na ulicę Czuka i Heka, gdzie drzwi miał otworzyć mi ubek oczekujący profesjonalnego występu. Z profesjonalnym, NA PEWNO NIE ZIELONYM uniformem, a przy tym rozsiewającego złocisty pyłek.
700 złotych. Tyle było do zyskania.
Plus cudowna, najpewniej decydująca randka z Kamilą.
700 złotych. Tyle było do stracenia.
Plus zęby, może i kubrak. I prezenty.
Tyle mogło mnie kosztować pobicie, które było bardzo prawdopodobne.
Miałem w kieszeni pół kilograma brokatu ze zmiażdżonych bombek, których przejęty „moim marnym losem” Barabasz nakradł na targu ormiańskim. Ale mimo tego uzbrojenia w „złocisty pyłek” czułem, jak rośnie mi stalowa kula w krtani. W zasadzie żeliwna jak głos ubeka, który bardzo kochał swego pięciolatka i nie życzył mu traumy.
To ja byłem o włos od traumy.
Tak, brnąłem przez świeże zaspy i niespecjalnie potrafiłem stać się Świętym Mikołajem.
Kiedy idziesz między ludzi, mając obniżone wibracje i rozszczelniony na skutek stresów i lęków pancerz energetyczny, o kłopot nietrudno. Agresorzy, niczym wilki i chupacabry, dopadają cię, jakby wyczuwały słabość. Tak to już jest. Naprawdę lepiej wtedy zostać w domu.
Szedłem tępo i dość szybko, i kiedy zobaczyłem przed sobą grupę podchmielonych kibiców Arki Przymierze, było już za późno na odwrót czy zmianę kierunku. W każdym razie za późno na taki, który nie zwróciłby uwagi jako królicze czmychnięcie.
A królicze czmychnięcia kibiców Arki Przymierze zawsze prowokowały do dynamicznej pogoni.
Zrobiłem jeszcze trzy kroki i wszystkie twarze zwróciły się na mnie. Nie były to ani przesadnie życzliwe, ani też specjalnie rozsądne twarze, co natychmiast kazało mojej wyobraźni wywindować mnie na pierwszą pozycję Pobitych Świętych Mikołajów Hełckich.
Zastanawiałem się, czy kolor zielony, zamiast czerwonego, sprzyja mi, czy wprost przeciwnie.
Bez wątpienia jednak zyskałem kilka cennych sekund, bo tego, że maszeruje ku nim zielony, a nie czerwony Santa, najzupełniej nie potrafili ogarnąć, wytrzeszczając oczy, które można by przeszczepić krowom watussi bez najmniejszej dla tych stworzeń szkody.
W przeciwieństwie do przeszczepu mózgów.
I nagle wpadł mi do głowy nieprawdopodobny pomysł. Nie wiedziałem – skąd, jakim cudem, czy raczej: jakim szaleństwem. Czy sprawiła to Kamila, której twarz przywołałem niczym ikonę dla modłów o pomoc? Być może.
Mijając kibiców, owiniętych tuzinami mumifikujących ich sylwetki szali czarno-kremowych Arki, zwróciłem ku nim wyciągnięty ptasio dziób, jakbym miał na sobie nie brodę mikołajową, lecz morową maskę z XVI stulecia, po czym z dziwną raczej euforią wyszczebiotałem:
- Szczyt rasizmu? Obić zebrę po paskach czarnych i pogłaskać po białych.
To mówiąc, ani nie zwolniłem kroku, zostawiając oszołomionych kibiców za plecami. Zanim się pozbierali z tym wszystkim, byłem już daleko, na ulicy, gdzie przybyło przechodniów spieszących do swoich Wigilii. Usłyszałem tylko pojedyncze śmiechy i nerwowy okrzyk:
- A ten Santa co tak mchem porósł?!
Uśmiechnąłem się zwycięsko i trochę odruchowo zatrzymałem przy kramie, by kupić sobie na zaspokojenie budzącego się głodu ciepły obwarzanek.
- Pięć złotych, dobrodzieju – wymruczał wąsaty pan, po czym, gdy zapłaciwszy, zacząłem się oddalać, nachylił nos do kołnierza i wymruczał: - Ja miłorząb japoński, ja miłorząb japoński! Bukszpan, bukszpan, jak mnie słyszycie? Jest dobrze. Już dziesięć obwarzanków zeszłorocznych sprzedałem, co je szef z magazynu dowodów wydał.
Wyrzuciłem zimny, betonowej rangi obwarzanek w zaspę, kiwając głową nad zaradnością Białobrodych, którzy nie marnowali czasu.
Wszedłem na ulicę Wartburgską i aż do ulicy Cymeryjskiej uśmiechałem się do siebie i przechodniów, bo czułem się zwycięzcą. Wykiwałem bojówkę Arki, no i już za kilka godzin miałem świętować z Kamilą.
No i z Barabaszem, fakt. Ale nie miałem najmniejszego zamiaru pozbywać się mojego przyjaciela w takim dniu. Dlatego poznałem ich dwa dni wcześniej, w kiosku.
Ku mej uldze oboje polubili się natychmiast. Gdy Kamila pochwaliła mój wyczyn z uwolnieniem drozdów, które ktoś podrzucił pod kiosk, Barabasz spojrzał na mnie ciężkim wzrokiem, ale nic nie powiedział. To przydało mu ode mnie punktów.
Z kolei ujęło mu ich, gdy z posępną miną zapytał Kamilę, czy wie o linii trakcyjnej bomb burzących, które władze hełckie celowo zostawiły w kondygnacji budynku po I Wojnie, aby w chwili eksplozji i masowych zgonów oskarżyć Prusaków o terroryzm i odebrać im Chociebuż i Bornholm.
Pół godziny przekonywałem dziewczynę, że to żart i żaden terroryzm pruski nie zakłóci nam wieczerzy.
Trwało to tak długo, bo przez to samo pół godziny Barabasz upierał się, że mówi prawdę, że mają za to odwołać burmistrza, i że nie dziwi się moim zafałszowaniom, że rozumie moje parcie na Kamilę, bo taka dziewczyna to coś więcej, niż ta ostatnia, co miała zrośnięte nogi na skutek rzadkiej choroby zwanej syren izmem.
W końcu wygrałem. Zacząłem opowiadać, że Barabasz łapie drozdy we wnyki i mój druh – bardzo wrażliwy na tym punkcie – skapitulował.
Byłem zwycięzcą. Zielonym Świętym Mikołajem.
- Życie jest piękne! – krzyknąłem do pary idącej na wprost w tak zaawansowanym objęciu, że zdawali się być szkunerem rozpaczliwie próbującym powrócić do pionu po uderzeniu fali.
Tyle, że daleko im było do rozpaczy. Pomachali mi i dalej szli w tym dziwacznym, acz niewątpliwie szczęśliwym przechyle.
A na moje szczęście padło trochę cienia, gdy tylko skręciłem na Agonną. Wyjeżdżał z niej ambulans z jazgotem, od którego struchlało mi serce. Ambulansy pędzące na sygnale zawsze ściskały mnie smutnym wzruszeniem.
Tyle, że tu doszło coś jeszcze.
Z małego tłumu gapiów dobiegł krzyk starszej kobiety:
- Mikołaja pobili! Kręgosłup połamali! Wstydu nie znają! Koniec świata!
- Jezu, Jezu Nazareński – rozczuliła się kolejna starowinka.
- To na pewno bolszewicy – rzekł ze złością jakiś człowiek o prezencji londyńskiego dżentelmena.
- Majowie mieli rację…
Minąłem zbiegowisko i szedłem znów przygnębiony. Santafobia kładła się wielkim cieniem na miasto. Na kraj. Podobno Mikołajów bito już w Niemczech i na Węgrzech.
- Kryzys autorytetów – głosili intelektualiści w telewizji. – Bezradny akt zemsty za oszustwa rządów, manipulacje korporacji medycznych, faszyzm banków i korupcję WHO.
Starałem się uciec od ponurych myśli, odnaleźć magię wieczoru, który miał wkrótce przepaść na cały rok. Zaczął padać śnieg, a światło padające ze stylowych latarni czyniło urok.
I prawie już miałem ten urok, i tę magię. Prawie miałem. Gdy nagle, w połowie ulicy ujrzałem poprzez padający śnieg niezbyt wyraźną postać Mikołaja, skręcającą w Czuka i Heka.
Tak, ja też na nią szedłem. Miałem kilka adresów po drodze, ale coś mnie tknęło, by pójść tam najpierw, przed ustalonym czasem. Postanowiłem tym samym jeszcze bardziej podpaść zleceniodawcy, oprócz zielonego kubraka, zaskoczyć go także godziną – była 16.20 – jednak coś kazało mi nie zwlekać i zmierzać pod adres, który miał wpływ na całe moje święta.
Może i na przyszłość.
Jeszcze kilka ulic wcześniej nie potrafiłem sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego bezzwłocznie zmierzam na Czuka i Heka 6.
Ale teraz wiedziałem. Połączyłem fakty, a połączenie to oblało mnie falą gorąca. Mikołaj, który tuż przede mną skręcił w Czuka i Heka, miał tygrysią skórę przerzuconą przez plecy.
Jak husarz.
Jak Barabasz.
Barabasz, który wychodził z domu z pałką.
Z pałką.
Ilu jeszcze rozłożył po drodze? Ilu Mikołajów trafiło dziś do szpitala, bo jednoosobowa bojówka SS wypowiedziała wojnę konkurencji?
Czy działał od roku? Może od dwóch? Eliminacja konkurentów ma oczywisty wpływ na rozwój i renomę firmy, której się nie obrywa.
Takiej, jak SS Słowiański Santa.
- Jezu, Jezu Nazareński – bełkotałem, nieomal biegnąc przez sypkie zwały śniegu.
Nie dość, że poturbował ludzi czyniących MISJĘ, zapalających latarnie w sercach dzieci, to jeszcze połakomił się na moje 600 złotych.
Drań.
Esesman po prostu.
Poczułem gniew. Jeszcze bardziej przyspieszyłem. Mieliśmy umowę, że wszelkie napiwki przypadają w całości tym, którzy mieli fart spotkać szczodrych ludzi. Do wspólnej kasy domowej szła tylko forsa urzędowa za usługi, a także 80% mojej wypłaty i 80% ł u p ó w Barabasza.
Ale on wyciągnął ręce po moje 600 złotych.
Rzucił cień na moją przyszłość z Kamilą.
Skręciłem w Czuka i Heka, lecz go nie dostrzegłem. Na ulicy szalały kłęby śniegu, przerzucane w górę i w dół, a także na boki. Nie było żywej duszy, tylko kilka białych kopców w miejscu zaparkowanych aut.
Ale ja wiedziałem, gdzie uderzyć. Na Czuka i Heka stoją tylko trzy małe, jednoklatkowe bloki wojskowe i tuzin blaszanych garaży. A ja byłem już tu dwa razy, by adresu nie pomylić. By mieć pewność.
Rzuciłem się biegiem do środkowego bloku. Potrącając kogoś w ciemnej sieni – kogoś, kto nie był Barabaszem, bo nie miał czerwonego kubraka, przesadziłem antylopimi susami po kilka stopni.
Na półpiętrze zamarłem na sekundę, wbijając świecące, chyba całkiem już pumie oczy w środkowe drzwi z numerem 6.
Były zamknięte. Ten cholerny zdrajca Barabasz był już w środku.
Spóźniłem się.
- Czy są tu jakieś grzeczne dzieci? – dobiegł mnie stłumiony głos.
Tkwiłem skamieniały w osobliwej pozie, która mogła wieść do wszystkiego. Na przykład do odwrotu, na człapiących butach i ze zwieszoną w wyrazie klęski zieloną czapą.
Ale także i do szturmowania drzwi i wyrżnięcia garnizonu czerwonych Mikołajów.
Mijały sekundy, a ja zbierałem się w oszołomieniu, by podjąć jakieś kroki. W tę, czy drugą stronę.
Lecz nie zdążyłem.
Nagle bowiem coś z potężną, niepojętą ludzkim rozumem siłą, grzmotnęło mnie w plecy. Byłem przy tym grzmotnięciu tyle wart, co chochoł na polu grunwaldzkiej bitwy, toteż i jak chochoł poleciałem wprost na szafkę z licznikami, uderzając w nią czołem.
Sekundę później leżałem pod ścianą całkowicie bezwładny, otępiały, zszokowany, skurczony jak przydepnięty pędrak.
Byłem pędrakiem, jeśli rozważyć nie tylko mój zasób mocy, ale i charyzmę, dumę, skłonność do kontrataku. Nic mi z tego nie zostało. Cnoty te, przysługujące wojownikom, ale nie pędrakom i chochołom, uleciały, rozsiały się wokół niczym pyłek Dzwoneczka.
Zresztą i sam brokat zaległ wokół, niczym prochy klęski.
Wpatrzony tępo w ścianę, leżałem sztywno, sromotnie zrezygnowany, próbując bez szczególnego zapału zebrać myśli.
Tylko myśli. Pozostałe sprawy, w tym 700 złotych, a nawet kolację z Kamilą, miałem w nosie.
Takie spustoszenie w sferze pragnień i honoru czyni wysoka dawka bólu.
Otrzymałem tak silny cios, że odeszła mi moc nawet do zginania palca, więc myśl o tym, że jestem wojownikiem rangi słomianej kukły, nie tylko nie mobilizowała mnie do oporu, ale wręcz sprawiała żałosną satysfakcję.
- Tatusiu, konnica Budionnego! – doleciał krzyk pięciolatka zza drzwi. – I czapka-budionnówka!...
Prawie chciało mi się śmiać z tego wszystkiego. Z całego świata i jego wariacji. Właśnie odwróciłem się od tych wszelkich spraw i miałem sprawiający dziwną przyjemność zamiar trwać pędraczo na ziemi przez najbliższe pięćdziesiąt lat.
Naprawdę.
Zamiar ten jednak prędko się rozwiał, co sprawiły dwie rzeczy.
Po pierwsze: ból po kilkunastu sekundach wyraźnie zelżał. Gdy ból uchodzi, zazwyczaj wracają wyparte przezeń cnoty w rodzaju honoru i ambicji rewanżowych.
I pragnienia miłości.
Po drugie: z tyłu, od schodów, dobiegł mnie osobliwy dźwięk.
Coś jakby parsknięcie. A może fuknięcie.
Nie poruszając kończynami, by nie sprowokować kolejnego ciosu, którego siły poużytkowej nie powstydziłyby się maszyny Waryński, powoli obróciłem głowę.
A potem patrzyłem długo i tak bezrozumnymi oczami, że nie mam wątpliwości, iż nie przyjęłyby ich w darze krowy watussi.
Czy jednak krowy watussi ujrzały kiedy renifera na schodach bloku wojskowego, oto jest pytanie.
Patrzyłem na renifera i myślałem sobie, że świat, który usiłowałem przed chwilą odrzucić , jest jednak dziwniejszy niż sądziłem.
Czy Barabasz ukradł renifera z…
- Chcesz jeszcze kopa? – spytał renifer beznamiętnie.
Rosły, srebrzysto-brązowy, zdobiony metalicznie czerwonymi kopytami, patrzył na mnie surowo, nieco pogardliwie, a co gorsza, także i wyzywająco.
- Kjujhbbb – wybełkotałem wstrząśnięty.
Czy mój rozum rozpadł się od ciosu, czy naprawdę przemawiał do mnie…
- Pytam, czy chcesz jeszcze raz z kopyta, ty falsyfikancie zuchwały.
- Nie – odrzekłem czym prędzej. – Wystarczy… Dziękuję.
Prawie parsknął śmiechem.
- Pierwszy raz ktoś mi dziękuje za kopa. Możesz wstać i uchodzić?
Tak właśnie zapytał. Czy mogę wstać i u c h o d z i ć.
- Tak – potwierdziłem bez zwlekania.
- No to zjeżdżaj. Zjeżdżaj natychmiast, bo jak Papa wyjdzie, to ci tak przywali, że stracisz dyski.
- Ale za co?! – przeraziłem się.
- A tu ma pan 800 złotych – usłyszałem bardzo ciepły baryton ubeka. – Dokładam stówę i butelkę krupniku. Jestem urzeczony po prostu. Ta sztuczka z lewitującym Budionnym… I pyłki złociste… Każdemu zarekomenduję firmę SS. Za rok znów zadzwonię.
- Hou, hou, hou…
Renifer patrzył na mnie z zimną pogardą.
- Papa nienawidzi falsyfikantów. Co to chodzą i traumatyzują dzieci, bo ani bród prawdziwych nie mają, kominem nie wchodzą i pyłku nie rozsiewają. I latarni w sercu dziecięcym nie umieją zapalić.
- Ja umiem – zaprotestowałem odruchowo.
- Stawiasz się? – zmarszczył pysk.
- Nie! – Skurczyłem się jeszcze bardziej. – Nie… Już uchodzę. – Sięgając poręczy, zacząłem się podnosić starczymi technikami.
- Prędzej, falsyfikacie, prędzej. Za ten zielony kubrak dostaniesz tylko większy łomot. Papa nieszczególnie lubi Irlandczyków. A zieleń kojarzy mu się właśnie z nimi.
- Dlaczego ich nie lubi? – wystękałem, mijając renifera ostrożnie i robiąc krok w dół.
- Kiedyś wlali mu w barze. W Dublinie. Jemu i Kometkowi.
- Komu?... – spytałem niepotrzebnie.
Niepotrzebnie, bo renifer, który miał czerwony nos, jakby wypił w trasie gąsiorek grogu, i który wyraźnie zdenerwował się moją niewiedzą, uniósł potężne kopyto.
Coś, jakby burząca kula Waryńskiego.
Nie wiedziałem, kim był Kometek, ale zbiegłem ze schodów w tempie, które zafrapowałoby kometę.
Barabasza znalazłem w zaspie nieopodal.
Zupełnie przypadkiem. Ot, pałka zaciśnięta w dłoni wystawała z kopca i zwróciła moją uwagę.
Odkopując przyjaciela, dramatycznie krzyczałem do komórki.
Ambulans przyjechał szybko. Może nie jak kometa, ale mogło być gorzej, zważywszy wyziębienie i rozbitą głowę Barabasza.
- Jadę z wami – rzuciłem do sanitariuszy, ładujących mego nieprzytomnego druha na nosze.
- Oszalał pan, człowieku! – wystraszyli się. – W tym stroju?! Już dwa ambulansy napadli i przewrócili. Tylko dlatego, że wiozły Mikołajów. Santafobia w całym mieście. Gdzie te Szwadrony Białobrodych?... No??... Majowie mieli rację... Benedek, zrywaj z pacjenta ten łach i w śnieg z nim! Ta czerwień dziś to jak przyzywanie śmierci.
- Zostawcie mu skórę tygrysa – wyszeptałem.

Godzinę później byłem w szpitalu. Ubrany w garnitur, który kiedyś Barabasz ukradł mi na urodziny.
Droga do szpitala, przebyta taksówką przyniosła mi mnóstwo przygnębienia, które w przeciwieństwie do śniegu miało topnieć długo. Nieomal każdą mijaną ulicę przecinał wyjący ambulans, uwożący pobitego Świętego Mikołaja.
Białobrodzi – obwankarze, okularniarze, baloniarze – biegali bezradnie, wymachując rękami.
Jeśli nawet mieli japońskie karabiny Arisaka Meiji 38-Shiki, to nie potrafili dopaść przeciwnika, przeciwko któremu mogliby ich użyć.
Wszedłem do izolatki wskazanej przez pielęgniarkę oddziałową i ujrzałem Kamilę stojącą nad Barabaszem. Który był przytomny i na mój widok wyraźnie się wzdrygnął.
- Dlaczego mnie pobiłeś? – spytał cicho.
- Co? – zgłupiałem, stając w pół kroku.
- Pobiłeś go? – Kamila patrzyła na mnie osłupiała. - Dupont?
- No co wy…
- Myślałeś, że chcę ci wykraść klienta, prawda, brachu? – przymknął oczy Barabasz. – Jak mógłbym? Ja, twój jedyny przyjaciel?... Ja tylko goniłem cię, szukałem – bo omyłkowo wymieniliśmy się workami.
- A… - zwiotczałem.
No tak.
- Wybacz, druhu, że myślałem… - Chrząknąłem. – Ale ja cię nie pobiłem, ja nigdy nie…
- Ja ci wybaczam – wszedł mi w słowo Barabasz. – Ale chyba z nimi będzie gorzej, co?
- Z kim??
Wskazał ręką przeciwległą ścianę. Obejrzałem się niechętnie. Niechętnie - w końcu nie oczekiwałem już dobrych nowin.
W ścianie ujrzałem wielkie okno. Za nim długi rząd łóżek w sąsiedniej sali. Chyba ze dwadzieścia.
W każdym leżał mocno, nieomal mumifikacyjnie obandażowany i ogipsowany człowiek.
Nad łóżkami wisiały czerwone kubraki.
Dwadzieścia smętnie poszarpanych kubraków.
Patrzyłem tępo, znów zamieniając się w chochoła.
- To jest twój sposób na konkurencję, Dupont? – spytała cicho Kamila. – Natłukłeś im wszystkim?
Ja?!
To nie ja im natłukłem. Nigdy bym tego nie zrobił ludziom spieszącym w misji.
Rozpalającym latarnie.
Nigdy.
Ale wszyscy wiemy, kto to zrobił, prawda?
Pieprzony polarny sukinsyn!

***

7 komentarzy:

  1. Ha! Uważniej trzeba będzie się od tej pory przyglądać grubasom w czerwonych wdziankach, z białymi brodami, szczególnie aktywnych w święta, i bacznie wsłuchać się w czyim >Ho! Ho! Ho!< pobrzmiewa wyraźny fiński akcent.

    OdpowiedzUsuń
  2. Najlepiej od razu zażądać rozsiania pyłku.

    OdpowiedzUsuń
  3. Oraz uwiarygodnienia swej santości, powiedzmy 'wylewitowaniem' (nie mylić z 'wylewatywowaniem') czegoś albo... kogoś.

    OdpowiedzUsuń
  4. http://facet.wp.pl/kat,70996,wid,14111352,wiadomosc.html?P[page]=2

    Bestia znalazła takie oto dwa przykłady na to, że Santa również powinien być legitymowany, nim po wtarabanieniu się przez komin do naszego mieszkania, przystąpi do czynu.

    OdpowiedzUsuń
  5. No i rzeczywiście... Komu tu zaufać w tych czasach? No chyba tylko Draculi, który wszak jest arystokratą i maniery ma.

    OdpowiedzUsuń
  6. Przeczytałem i omal nie doznałem wzlotu... Kapitalne opowiadanie. :) No i oczywiście 6! za pomysł...

    OdpowiedzUsuń
  7. Skali ocen mi zabrakło! Zgroza:)

    OdpowiedzUsuń