niedziela, 2 stycznia 2011

Dziad Siekierowy, a herezja


Otóż od wczoraj jestem zaczepiany. Zaczepiają mnie Piastowie, Aryjczycy, Hebrajczycy, hob-gobliny, orki, wilkołaki, ba, nawet kilku Czechów z Zaolzia. I sypią się pytania, tak zaskakujące, jak niestosowne: Czy Dziad Siekierowy jest nowym dobrodziejem, obrońcą planety, reformatorem duchowym cywilizacji, reinkarnowanym da Vincim, herosem marvelowskim i takie tam. Wszystko to herezje! Dziad Siekierowy nie jest bardziej dobrotliwy od Predatora rozglądającego się za nową czaszką do gabloty. To duchowo pomarszczony, a wręcz sprasowany socjopata, który bimba na wszelkie kłopoty socjologiczno-technologiczne ludzkości i potworów, które wymieniłem. Najwięcej niedorzecznych pytań zadali mi Polacy. Wszystkim im musiałem odpowiedzieć, że NIE, Dziad Siekierowy NIE odzyska dla Polski Lwowa i Kamieńca Podolskiego. Ani terakoty nie wywiezie ze Szwecji, którą nam barbarzyńcy uwieźli podczas Potopu. I nie załatwi unii personalnej z Madagaskarem, ani milionowej piechoty jego mieszkańców w służbie Polsce (plany takie były przed II Wojną, poważnie).
Orkom musiałem równie kategorycznie odpowiedzieć NIE. Nie, Dziad nie wypożyczy Wam 1500 owczarków niemieckich w celu sformowania kawalerii orkowej i wykonania Blitzkriegu przeciw elfom stłoczonym w rezerwacie. Czy może Słowińskim Parku Narodowym, między drzewami, albo wydmami... Gdzieś tam przecież są, hm?
NIE, nie wypożyczy 1000 chupacabr hob-goblinom, by mogły one z ich pomocą zrabować największe światowe stada i trzody świeżego, wołowego, konnego, baraniego, a nawet drobiowego jadła. Po prawdzie z punktu widzenia chupacabr hob-gobliny same są taką trzodą-jadłem i tylko kwestią czasu jest, kiedy...
Czesi w strwożeniu pytali mnie, czy prawdą jest, jakoby Dziad Siekierowy miał odebrać im Zaolzie dla Polaków. I licencję na tatrę i lentilki. NIE - odpowiadałem znużony - Dziad nie jest Polakiem i bimba na kwestie terytorialne. I przysługi jako takie.
Dziad Siekierowy nie jest kimś w rodzaju Pana Tau czy Mary Poppins. Nikomu nic nie daje, jedynie zabiera. Aczkolwiek i to może czasem okazać się przysługą...
Dziad Siekierowy jest Południowcem. Dalekim Południowcem.
A może jest jednak w jakiś sposób dobrodziejem? By rozstrzygnąć tę kwestię, należy przeczytać oparte na faktach opowiadanie "Dziad Siekierowy" i odpowiedzieć na jedno albo cztery z dwóch pytań w ankiecie:
1. Czy regularnie piszę listy do Dziada Siekierowego, by pozbyć się niewygodnych krewnych?
2. Czy Dziad Siekierowy jest:
a) dobrodziejem?
b) synem doktora House'a?
c) albo też dobrodziejem?
d) chyba jednak dobrodziejem
Każda z nadesłanych odpowiedzi (dyliżansem, koleją, aeroplanem, gołębiem, dropem lub stekiem histerycznych obelg) weźmie udział w losowaniu. Nagrodą będzie dwuletni turnus wczasowy w siedzibie Dziada Siekierowego na Biegunie Południowym.
Miłej lektury życzy Autor. Jestem przerażony tym wszystkim...



Dziad Siekierowy


     Od razu pomyślałem o słoniach, które Hannibal przeprowadzał przez Alpy.
     Ja sam poczułem się takim słoniem, gdy tylko wysiadłem z auta. Otrzymałem podwójne uderzenie, a podwójne uderzenia mają do siebie to, że natychmiast zdejmują łuski z oczu. Mi też je zdjęło, to oczywiste. Przestałem łudzić się, że jest koniec lipca, że mam na sobie szorty zdobione żeglarską naszywką, że do domu wejdę za dwadzieścia sekund, bo każda sekunda pozwoli mi przemierzyć dwa metry i...
     Salwa ostrego, niekoniecznie lekkiego śniegu nieomal wepchnęła mnie z powrotem do wozu. Cios ze strony chłodu był nie mniej dokuczliwy; od razu przeszedł przez całe ciało, dworując sobie z marnych osłon w rodzaju bluzy wyszytej futrem i podwójnych skarpet. I fryzury à la Mark Hamill'77, którą z nonszalancją zastępowałem czapkę zimową. Teraz przeklinałem tę nonszalancję.
     Tak jest: był koniec grudnia, nie lipca, niewielu żeglowało, a śnieg walił tak gęsty, że bardziej domyślałem się obecności domu czterdzieści metrów przed sobą, niż go widziałem. I już po przejściu pół kroku ostrożnie obliczałem, że stanę na ganku za pół godziny, jeśli wiatr zechce mnie choć czasem wesprzeć.
     Póki co chłostał mnie i szyderczo odciągał od domu, traktując nie jak charyzmatycznego mężczyznę spieszącego na Wigilię do żony i dzieci, ale raczej jak tępą marzannę, która na skutek źle skierowanych zaklęć voodoo usiłuje opuścić rzekę.
     Po następnej chwili owo obiecujące pół kroku zostało utracone. Wydawało mi się, że nadal brnę w przód przez białe wydmy i nalot dywanowy śniegu, ale gdy nagle zachwiałem się od podmuchu – wsparłem się ręką o drzwi auta.
     Wciąż przy nim byłem.
     Obrzuciłem je wzgardliwym, a przy tym gniewnym spojrzeniem. Mój jeep nie wyglądał już jak pojazd obiecujący rozprawę z trudnościami – przegrał z nimi dziś zresztą haniebnie – przypominał raczej igloo o nieco podwyższonym standardzie. Nieco.  Godzinę wcześniej padło ogrzewanie. Minutę temu padło już wszystko. Mój wrangler umarł czterdzieści metrów od domu, w jakimś uczynionym przez zaspy śniegu Wąwozie Beznadziei. Skoro już wróciłem do wozu, nie omieszkałem naturalnie wykonać stosownego ruchu nogą... Jednak jeep tego kopnięcia chyba nie odczuł, gdyż stopa moja utknęła w masywnej bryle śniegu, która przekornie opancerzyła drzwi.
     - No ładnie – mruknąłem, co skończyło się zapchaniem tchawicy przez snajpersko celujący śnieg.
     Wypluwając topniejące grudki, odwróciłem się w stronę domu i podjąłem marsz z większą determinacją.
     - Mój niezawodny wrangler sprawił mi zawód, gdyż zawiódł – mamrotałem tępo, przedzierając się przez istne trzęsawisko śniegu i uchylając głowę przed policzkami, które zaciekle, surowo i pożądliwie wymierzało mi zimowe lotnictwo. - Mój niezawodny wrangler sprawił mi zawód, gdyż zawiódł...
     Ostre płatki i uformowane z nich pociski karabinowe wbijały mi się w oczy, ale przecież co jakiś czas musiałem je otwierać, by nabrać wiary, że podążam w stronę własnego domu, a nie na przykład domu Czubatych. Którzy byli prawosławni i dziś ugościliby mnie jedynie gorącym czajem i plackiem brzozowym.  Liczyłem, że brnę tam gdzie czekały wigilijne strawy, wspierając się światłami z okiem mijanych domów, które widziałem przez przymknięte powieki.
    Jakkolwiek mogły to być równie dobrze iluzje albo wręcz elfy zimowe, kontraktowo służące siłom zimy i wabiące ofiary ku błędnym kierunkom zamarznięcia gdzieś blisko domu.
    Jeden z sąsiadów, Nupel, zamarzł rok temu sześć metrów od domu, którego nie widział. Dom zasypało, a jemu oblodzony śnieg zaspawał powieki. A może te elfy zimowe pomogły – w każdym razie, jak ustalono na podstawie upuszczanych przezeń z desperacją skrawków ubrania (zapewne w beznadziejnym wysiłku nawigacji) obszedł dom osiemnaście razy i w końcu padł.
    Ja raczej mój dom widziałem. Może bardziej pamięcią, która wszak też lokalizuje punkty na mapie, ale brnąłem w raczej pewnym kierunku, posiłkując się tą groteskową mantrą:
     - Mój niezawodny wrangler sprawił mi zawód, gdyż zawiódł...
     Dzięki tępo, uporczywie mamrotanej mantrze, sprowadziłem mechaniczność nie tylko na umysł – zajęty nie mógł wysilać się na obawy w rodzaju „A jeśli nie dojdę? Jeśli znajdą mnie wiosną i pomyślą, że to marzanna zeszłoroczna?” - lecz także na ciało, które maszerowało wprawdzie niezdarnie, lecz nieprzerwanie.
     Mechaniczność okazała się jednakże niepełną. Owszem: mamrotałem, maszerowałem, nawet poczułem ciepło w sercu – ale dokuczliwy chłód odczuwalnie i raczej zdradziecko pieścił moje nerki. Nonszalancja odzieżowa pod koniec grudnia może mieć wysoką cenę. I zaufaj tu wranglerowi!...
     Zagrożenie dla nerek wyrwało mnie z przyjemnego, bądź co bądź, otępienia. Kurczowo obciągnąłem bluzę na tyłek, co jednak odczułem jak rozszczelnienie materii rzekomo zimowej i w efekcie więcej chłodu we wrażliwej strefie.
     Pomyślałem, że Eliška smaży już karpia. Nie było sensu zamartwiać się wozem, dla którego i tak nie mieliśmy miejsca przy stole. Bardziej obawiałem się o własne miejsce, które zdawało się niepewne.  
      Przyspieszyłem kroku.
      Na tempo wpływu nie miało to żadnego. Przydało tylko bólu w kolanach i wrzuciło głaz krzemienny na płuca.
      No więc: nie przyspieszyłem. Może tylko bardziej rozpaczliwie brnąłem.
      Rozpaczliwie brnie się z rozszczelnioną bluzą i naręczem prezentów świątecznych, które wypadają z rąk za wysoką cenę zakłócania rytmu topornego marszu przez śniegowe zwalisko.
      - Mój niezawodny wrangler sprawił mi zawód, gdyż zawiódł...
      Zapadał zmierzch wigilijny.
      Przebijałem się do rodziny. Rodzina to specyficzny cel: będziesz skłonny przebić się przez wszystko, by go osiągnąć.
      Moją rodziną była piękna żona - blondynka z Czech, Eliška, i trzech rozkapryszonych, zmanierowanych nadmiarem luksusu synów – tyle, że po dalszych pięciu minutach straciłem nadzieję, że ujrzę ich wszystkich przed upływem doby.
      A fakt, że nadal mogłem kopać w mój samochód, jakoś tego przekonania nie zmienił.
      Znowu – a może WCIĄŻ - stałem przy wranglerze... Na szczęście było zbyt mroźno, by gorąca fala rozpaczy sforsowała oblodzone szańce mego serca.
      Przez chwilę patrzyłem tępo na białą, wyraźnie jeepowatą bryłę. Poczułem, że z głębin mego ducha nadciąga jednak coś w rodzaju kawalerii Wandalów, a nie byłoby to nic stymulującego harmonię, wyważenie i życzliwość – słowem, nic wspierającego nastroje świąteczne. Wybuchy rozpaczliwego amoku niczego zresztą zazwyczaj nie wspierają.
     Nie wiem, jaki impuls mnie do tego skłonił, ale chyba nie była to jeszcze barbarzyńska szarża Wandalów, może ledwie zezłoszczona szpica – w każdym razie rzuciłem się na wranglera, wymierzając wściekłe, zaprawdę potężne proste i sierpowe pięściami, cedząc przy tym z pasją:
     - Mój niezawodny wrangler sprawił mi zawód, gdyż zawiódł!.. Mój niezawodny... - urwałem, gdy rozbicie pokrywy śnieżnej ujawniło, że mój niezawodny zawodny wrangler był w istocie zielonym zaporożcem Czubatych. Po prawdzie dużo bardziej zawodnym: zapadł w hibernację już na początku listopada, a latem trzykrotnie zapłonął ogniem.
     Poczułem napływ sił. Dom Czubatych stał na lewo od mojego. Byłem o krok – powiedzmy, 1543 kroki przy nasilonych aktach sabotażu ze strony wiatru i śniegu – od rodziny czekającej przy stole. Darowałem już sobie mantrę, natomiast marsz kontynuowałem twardo.
     No – prawie twardo. Śnieg zalepiał mi oczy, co zaczynało natrętnie nasuwać smętne myśli o losie sąsiada Nupla, który poległ sześć metrów od domu. W zaspach zapadałem się jak ciężki koń rasy Shire w Bagnach Biebrzańskich, i zdaje się, zgubiłem ze dwa prezenty. Cóż – pomyślałem smętnie – znajdą się wiosną.
     A może byłem jednak dzielny i krzepki? Przebycie czterdziestu metrów zajęło mi ledwie godzinę, przy czym tylko raz – z powodu zagubienia - zapukałem do drzwi Dwucielców, sąsiadów od prawej. Udało mi się czmychnąć, nim otwarli drzwi, co trzeba uznać za nieco sztubacki manewr... W każdym razie byłem już przepełniony radosną energią, bo od moich własnych drzwi dzieliło mnie w tym momencie doprawdy niewiele; ot, taki tam pięciometrowy szaniec śniegu. Szaniec, który zatrzymałby, sądzę, kolumnę czołgów tygrysów, ale nie zdeterminowanego męża i ojca.
    Rzuciłem się w ten szaniec, by zadziwić siłą przebicia samego siebie.
    I wtedy go zobaczyłem. Opatuloną, przygarbioną od czapy śnieżnej, którą ktoś nerwowo nazwałby dryfującym nad ziemią sterowcem, powłóczącą utopionymi w śniegu nogami, z wysiłkiem dźwigającą pękaty wór – a jednak dostojną postać.
     Święty Mikołaj!
     Cała złość – i tak już umniejszona widokiem własnego domu – na świat zimowej wrogości i sabotażystę wranglera przeszła mi w okamgnieniu. Poczułem natomiast wzruszenie. Podniosłe i magiczne; takie, jakie na widok białobrodej, odzianej w czerwony kubrak istoty, odczuwa większość rozmarzonych dzieci. Okazało się, że dorosły też tak się wzrusza – w rzeczy samej staje się dzieckiem – kiedy widzi prawdziwego Mikołaja.
     Prawdziwego – bo nie mogło być wątpliwości, co do tego. Tylko Święty Mikołaj z Bieguna odważyłby się maszerować w swej chwalebnej misji przez taką śnieżycę. Ja przedzierałem się do jednego celu, on miał ich tak wiele... I – jak dostrzegłem – jego krok był dużo mocniejszy i bardziej ekspansywny od mojego.
     Choć tumany śniegu uderzyły we mnie ze zdwojoną siłą, przedarłem się dobre dwa kroki do Mikołaja i wykrzyczałem z całą mocą, na jaką mogło mi jeszcze pozwolić wychłodzone, sztywne gardło:
     - Haloo!! Dobry wieczór!! Potrzebne mi dwa podarki!...
     Mikołaj najwyraźniej nie usłyszał mnie, gdyż nawet głowy schylonej nie odwrócił, całkowicie pochłonięty mozolnym, acz niezachwianym marszem. Wyglądało na to, że kierował się do Dwucielców.
     Nogi odpadały mi ze zmęczenia, a raczej: zdawały odrywać się z chrobotem, zaś zęby pokrywać zaczęła warstwa zmrożonych kryształków – nie dałem jednak za wygraną. Moje ciało było cokolwiek umęczone, lecz duch oczarowany. Desperacko rzuciłem się przez ścianę bieli, która okazywała wyraźną wolę odcięcia mnie od zimowego dostojnika, po czym zastąpiłem mu drogę. Stałem na drodze poczciwcowi!
     Poczciwcowi... Cóż, czasem nazywa się tak Świętego Mikołaja, ale ja w gruncie rzeczy określiłbym tak raczej przebierańca, który w drodze do zakontraktowanych dzieci pociąga sobie z gąsiorka na przekór mrozowi. Zaś ten tu, prawdziwy Święty, był Czarodziejem, i tyle.
     Tyle, że ów Czarodziej ku memu zdumieniu nie raczył się zatrzymać – wyminął mnie i wyraźnie już zmierzał do drzwi Dwucielców. Ponieważ byłem w nastroju co nieco desperackim, a taki zwykle nie idzie w parze z gestami salonowymi, zdobyłem się na sus rozpaczy i szarpnąłem Mikołaja za ramię. Chyba dość silnie – Święty z Bieguna zachwiał się, zakrztusił śniegiem, a uwolniony wór runął w zaspę.
     Zmieszany dokonanym przez siebie aktem przemocy i profanacji obniżyłem wzrok na wór i nagle zrobiło mi się gorąco z przerażenia. Bardzo gorąco – nawet strefę nerek oblała fala ciepła.
     Z worka, zamiast barwnych pakunków, wytoczyły się odrąbane dziecięce głowy.
     Spowolnionym ruchem przeniosłem spojrzenie na Mikołaja.
     Którym nie był. To oczywiste. Mikołaj roznosi samochody na radio, kolejki Piko, klocki Lego Star Wars, Bakugany i Muminki pluszowe... Na pewno nie roznosi głów odjętych siekierą.
     Ale to robi Dziad Siekierowy.  Czy może raczej: unosi te głowy ze sobą, z domów, które odwiedza. Tak, i on para się świątecznym zajęciem, choć nieco odmiennym.
     Likwiduje niegrzeczne pacholęta.
     Na zamówienie zresztą. A więc Dwucielcowie zlecili mu dekapitację swego krnąbrnego jedynaka piromana-kleptomana-rabusia-satanistę Albina. Teraz odetchną. A i święta będą mieli spokojne.
     Dziad Siekierowy... Dotąd powątpiewałem w jego istnienie, choć mój kuzyn listonosz zdradził mi, że co roku dobre sto listów z naszego miasta szło na Biegun Południowy, domniemaną siedzibę Dziada Siekierowego. O ile Mikołaj mieszka na Północnym, przy czym w zarządzaniu królestwem pomagają mu elfy i renifery, o tyle Siekierowemu na Południowym służą chupacabry i wilczury wycofane z SS.
     Dziad Siekierowy uwozi odrąbane głowy, z których chupacabry budują jakoby schrony, szańce, forty, amfibie, pociągi pancerne, golemy... Podobno wojna z armią Północy wisi na włosku.
     Podobno – do tej pory wszystko, co dotyczyło Dziada Siekierowego, było dla mnie „podobno”, czyli zupełnym nonsensem, specyficzną baśnią. Z kuzyna listonosza śmiałem się mniej lub bardziej otwarcie, a na przyszły rok planowałem nawet wysłać na Biegun Południowy list żartobliwy z prośbą o ścięcie głowy tegoż krewnego...
     A to bym go wystawił.
     Teraz Dziad Siekierowy patrzył na mnie wyczekująco i dość pochmurnie spod ośnieżonych brwi. Gdy stanął do mnie przodem, jego kubrak stracił nagle całą czerwień, był popielaty jak ten popiół z kominka. Smutny, egzekucyjnie surowy – na pewno nie wigilijnie wesoły.
     Ta czerwień z tyłu... Cóż, krew cieknąca z wora.
     Chcąc nie chcąc, przysiadłem, odłożyłem moje pakunki, po czym trzęsącymi się rękami pozbierałem upiorne główki. Starałem się przy tym nie zerkać w wytrzeszczone oczy małych dekapitantów, ale i tak rozpoznałem sadowego złodzieja od Rostowskich, oprawcę kotów od Hugenotów i niszczyciela karmników od O'kondorów, spolszczonych Szkotów z Rynku.
     - Przepraszam!! - wrzasnąłem, oddając Siekierowemu napełniony wór. - Zaszło nieporozumienie!!  
     W chwili, gdy Dziad odbierał wór, nagle podwiało mnie z boku i podmyło, co sprawiło, że wymierzyłem mu cios łokciem, a głowy znowu wytoczyły się w śnieg. Wolałem nie wiedzieć, co władca Bieguna Południowego ma do powiedzenia na temat incydentu i czym prędzej odbrnąłem z powrotem w stronę domu. Groza sprawiła, że dostałem się doń w dwie minuty.
     Musiałem wyglądać strasznie i żałośnie zarazem, jak zbudowany z sopli kalmar może – bo otworzywszy mi drzwi, Eliška krzyknęła głucho.
     - Jessemm – wybełkotałem nie bez ulgi.
     - Tomku! Proč přicháziš tak pozdĕ? - spytała nerwowo.
     Czułem się jak taki słoń Hannibala, który przeszedł Alpy za cenę skrajnego poświęcenia i wyczerpania, toteż liczyłem raczej na słowa w rodzaju: „Polský rytíŕ pŕemohl Ledovou Armádu, aby zahranil svou milovanou ćeskom princeznu pŕed Zimním Drakem”. Mimo to i tak przepełniało mnie szczęście, bo umknąłem strasznemu mordercy z Bieguna Południowego, panu chupacabr i wilczurów nazistowskich, a nade wszystko dlatego, że dotarłem do bliskich, by świętować wspólnie z nimi najbardziej podniosły i magiczny dzień w roku.
     - Kochanie – zacząłem tłumaczyć przez mozolnie odmrażające się usta – auto zepsuło się... pod samym domem...To niewiarygodne... Lecz tak ciężko... było się przedostać... Przykro mi... i zimno... i... - urwałem znużony przemówieniem.
     Poza tym moja czeska piękność patrzyła uporczywie za moje plecy. Dziwnym wzrokiem.
     - Kdo to je? - spytała krótko.
     W tym momencie cały wciąż pokrywający mnie śnieg i lód w jednym ułamku sekundy rozpuścił się i spłynąłem potokiem wody. Zdruzgotany i bliski obłędu odwróciłem się.
     Dziad Siekierowy nadal patrzył na mnie wyczekująco.
     Wór stał kilka metrów za nim, na zasypanym ganku, lecz tym razem w potężnej, chronionej szarą, jednopalczastą rękawicą dłoni Dziada dało się zauważyć siekierę. Największą z możliwych i bardzo kunsztowną. W zasadzie byłbym skłonny nazwać ją toporem berserka.
     Stałem całkowicie bezsilny i zastygły. I powiem wam: to nieprawda, że w sytuacji zagrożenia młodzi reagują z dynamizmem, bo mają siły i wolę walki, a starsi stoją jak te barany pod nożem, bo sił i witalności już im brak... Nie. Młodsi odczuwają dokładnie to samo przerażenie, zaś do gwałtownych ruchów pcha ich tylko histeria i nieokrzesanie. Starsi zaś stoją, bo doświadczenie i refleksje pozwalają odgadnąć im, kiedy opór i kwiki prosięcia czmychającego spod siekiery mijają się z sensem i wszelkim powodzeniem.
     Stałem zatem skamieniały, znużony i przytomnie pogodzony z moim prosięcym brakiem szans – ale Dziad Siekierowy wcale nie spieszył się z działaniem i dał nam czas na dostosowanie się do okoliczności.
     No i dostosowaliśmy się. Z żoną nie rozmawiałem zbyt długo. Oboje byliśmy zgodni, że najbardziej krnąbrnym i kryminalnie rozpasanym spośród naszych chłopców jest Dominik i to jego wziął ze sobą Dziad Siekierowy. Na Biegun Południowy zabrał oczywiście tylko głowę; pozostawało zagadką, co robił z ciałami po dokonaniu dekapitacji – nikomu jednak nie spieszyło się do jej rozwiązania.
     Oddaliśmy Dominika, by ocalić świąteczny klimat i rodzinną harmonię. Do dziś nie wiem, czy Dziad Siekierowy wstąpił do nas tylko przez ową nieszczęsną zaczepkę z mojej strony, czy też miał to w planie – trochę podejrzewam Czubatego o wysłanie listu na Południowy „w moim imieniu”. Być może obwiniał naszych chłopaków o te eksplozje zaporożca.
     Być może miałby rację.
     Dziad Siekierowy odszedł przed pierwszą gwiazdką,co pozwoliło zasiąść nam do stołu i podzielić się opłatkiem. Muszę jednak z żalem wyliczyć, że ostateczna, pełna lista uczynionych przez niego szkód i nietaktów jest długa. A więc po kolei: zanim skierował się do Dwucielców, wyjadł nam całego karpia, makówki i orzechy włoskie. I mandarynki. I obrus podpalił świecą i takąż płonącą kulę wrzucił do kominka, co zresztą przydało ciepła i jasności świątecznej.
     Rozpakował – właściwie jak taka podrażniona głodem chupacabra, rozdarł – wszystkie prezenty, przy czym zabrał sobie machinę kroczącą Imperium (AT-AT) z klocków Lego i gumowy hełm pruski, który natychmiast wepchnął na czapę. Resztę prezentów skrupulatnie zmiażdżył, zaś samą choinkę przerąbał na pół.
     Przewrócił kilka szaf z ubraniami – tak, podarł je jak chupacabra – i lodówkę. Wszystkie krzesła i regały z książkami wyrzucił w śnieg. Następnie komputery i telewizory anihilował w kominku. Sam kominek też to trochę anihilowało. Wtedy zalał go wiadrem bigosu i wypchał rybą po grecku oraz sernikiem, co być może było pokazem strażackich technik południowobiegunowych.
     Zaraz po tym wszedł na poddasze i utrącił ponad sto dachówek. Oknem poddasza – małym jako ta pokrywka z rondla na mleko – wypchnął fotel bujany i – cóż, siłą rzeczy chyba? - kawałek ściany.
     Na zwieńczenie tej demonstracji swojej charyzmy, a może kiepskiego humoru, wymontował wszystkie drzwi z domu i rozrzucił je wokół posesji. Nikt nie zbliżył się podczas tej operacji z krytycznym słowem, bo ostatnią rzeczą, jaką robi się na widok ciężkich drzwi przelatujących dystans piętnastu metrów, jest podchodzenie z krytycznymi uwagami na temat techniki rzutu i poniesionych strat.
     To w zasadzie kończy listę szkód. Jako rzekłem: nastrój wigilijny nie został zaprzepaszczony i opłatkiem dzieliliśmy się ze łzami wzruszenia. By jednak zachować drobiazgowość, muszę jeszcze kilka  nietaktów dopisać do listy: butelkę lizolu Dziad Siekierowy wyniósł z toalety tylko po to, by rozlać ją na stole świątecznym. Stłukł miotłą lampy i kilka szyb okiennych, po czym żonie ukradł rajstopy – zielone, zdobione czerwonymi reniferami - wprost z nóg, to jasne, a mi dwa znaczki z klasera, z kolekcji samochodów PRL: poloneza FSO i warszawę M20.
     Wykradł baterie paluszki z pilota.
     I zasłonę naderwał.
     I psa przestraszył.
     Pomazał lustro szminką. Chyba chupacabrę rysował?
     Przewrócił kosz z praniem.
     Naniesionego śniegu i zalanych dywanów nie będę już mu liczył.
     Więc to tyle.
     Aha! No i zabrał nam syna.

___________________________________________________________

7 komentarzy:

  1. Zasiadłam dzis do przeczytania Dziada Siekierowego.Wieczór,gorąca herbata,cisza..

    opowiadanie okazuje sie przytulne:świateczny nastroj,czuły i kochający ojciec, Święty Mikolaj z worem prezentów!!!aż milo czytać przy tej herbatce.

    OdpowiedzUsuń
  2. ...i tu nagle pach!!!!!głowy dzieci wypadły na śnieg!!aż mi sie herbatka prawie zwrócila!!!
    zaszokowana wielce,nie przerwalam lekury, choć czytalam już ostrożniej...

    OdpowiedzUsuń
  3. opowiadanie powoli dobiegało końca..ku mojemu zdziwieniu(następnemu zresztą!)szok,lekki niesmak,zdumienie powoli zamieniały sie w nieustający chichot!! straszny dziad z siekierą i workiem pełnym głów dzieci, rozbawil mnie prawie do łez swoimi wyczynami.

    OdpowiedzUsuń
  4. zadziwiające jak wiele emocji, Autor potrafi wywołać u czytelnika, w tak krotkim opowiadaniu....
    pozdrawiam! FANKA!

    OdpowiedzUsuń
  5. Oj, chyba jeszcze na Lwach nie czytałem tak miłej i trafnej analizo-oceny! Właśnie dla takich Czytelniczek i -ów tworzę wszystkie te przewrotne historie! Powyższe słowa tak mnie zainspirowały, że natychmiast zabieram się za przygotowanie następnego ładunku psychiatrycznych baśni. Żebyś tylko FANKO została...
    PS-też ma herbatę przy sobie;-).

    OdpowiedzUsuń
  6. Herbata do czytania,rzecz jasna to podstawa.
    opowiadanie, naprawde niezwykłe...
    Gary dziś szybciej zmyłam więc posiedze i poczytam dziś trochę dlużej:P ot moja nagroda za ciężki dzień!

    OdpowiedzUsuń
  7. Jakieś przekleństwo z tymi garami! Oby lektura pozwoliła o nich na chwilę zapomnieć...;-) Polecam na kampanię antygarową "23% energii".

    OdpowiedzUsuń