niedziela, 6 listopada 2011

Przysposobienie obronne w sztuce wychowawczej

Wychowanie pacholęcia jest misją radosną i wzruszającą. Poza tym - całkiem trudną i frapującą.
A czasem: zwyczajnie niebezpieczną.
Przecież słyszy się od czasu do czasu o jakimś wysadzonym kiosku czy spalonym domu starców - w wyniku radosnej zabawy zapałkami. Lub trotylem.
Zabawy dzieci, naturalnie.
Słyszy się zresztą nie tylko o incydentach powstałych przypadkowo... Wszak niektóre pacholęta rosną (na schwał?) na takich Damienów-Omenów z trzema 6-óstkami, co telekinetyczne i piromagiczne zdolności okazują.
Niebezpieczne jest wychowanie.
Ale nie w tym rzecz. A raczej: nie głównie.
Głównie chciałbym zwrócić uwagę na rzecz tak decydującą [w procesie wychowawczo-przysposabiającym] jak słowa, które padają z naszych ust.
Dzieci to dziwne stworzenia. Ich oczy są zaprawdę często zawieszone na naszych ustach, ich uszy zaś... jeszcze bardziej.
Dziecko zajęte wznoszeniem zamku z klocków duplo, pobrzękujące, pomrukujące, pomiaukujące - to dziecko zdaje się być tak zajęte tym swoim światem, że całkowicie odcięte od naszego. Zwiedzeni dorośli nie baczą wtedy tak bardzo na swoje słowa.
Poważny błąd. Dziecko zawsze słyszy i doprawdy, doprawdy niewiele przegapia... Tymczasem widziałem wielu, którzy w tę pułapkę nonszalancji wpadali.
Tym bardziej warto przemyśleć wszelkie nauki, przestrogi i priorytety, które zupełnie głośno i otwarcie chcemy naszym pacholętom przekazać. Bo one wezmą je sobie do serca i wykorzystają w życiu.
Poniższa historia traktuje głównie o ojcu i jego dwóch synach. Czy nauki ojca miały rzeczywisty i znamienny wpływ na postępowanie jego dzieci, czy wprost przeciwnie? Zobaczmy...

Nordyckie rozmowy

Z natężeniem, namaszczeniem i nabożeństwem oglądałem mecz Maroka z Arabią Saudyjską. Kibicowałem tej pierwszej z drużyn, a to z tego istotnego względu, że pracowałem w cukierni z trzema Marokańczykami, którzy byli moimi przyjaciółmi. Jeden uczył mych synów karate Oyama, które opanował na zadziwiającym poziomie. Drugi był ujmującym filozofem i obserwatorem życia. Trzeci pojmował z kolei życie jako arenę błazenady; popisywał się zdolnościami w rodzaju wyciągnięcia języka na prawie pół metra z ust czy stania na samej głowie w szufladzie gwoździ i śpiewania marokańskich pieśni w takiejże dogodnej, stymulującej mózg pozycji. Moje dzieci uwielbiały wszystkich tych Marokańczyków cukierników, którzy byli naturalnie prawdziwymi przyjaciółmi rodziny.

Kibicowałem zatem drużynie Maroka i byłem na tym całkowicie skupiony całym jestestwem. A ponieważ n i e c i e r p i ę, gdy cokolwiek odrywa mnie od mundialu i odcinam się od tego czegoś wszystkimi zmysłami, długo trwało, nim odczułem, że Sarna, moja żona, szarpie mnie za rękaw. Saudyjczycy zdobyli właśnie efektownego gola, co niestety przekazał mi już tylko zmysł słuchu, bo wszystkie pozostałe zmysły zostały przekierowane na żonę.
Z pewnym zdumieniem, jeszcze bez gniewu, spojrzałem na rozerwaną koszulkę, potem z kolei na żonę. Która miała przecież świadomość, że rozerwać na mnie koszulkę z Papciem Chmielem to jak wsypać mi w serce wywrotkę żwiru.
- Zakładam, że powód jest ważny – wypowiedziałem drewnianym tonem.
- Kalwinie! – głos Sarny był przestraszony. – Czy nie słyszysz wybuchów??
- Wybuchów...? – zmarszczyłem brwi. Już nie myślałem o podartym Papciu. – Chwileczkę, daj się zebrać. – I stało się. Ostatni zmysł został oderwany od mundialu, co zresztą pozwoliło usłyszeć mi głośną i nieodległą eksplozję.
- Może znów Neomaurowie napadli na miasto – wyrzekła Sarna łamiącym się głosem. - Pochowaj dzieci w szafach.
- Jeśli są wyekwipowani tak jak ostatnio, to nie musimy uderzać w dzwon trwogi – stwierdziłem spokojnie. Naprawdę nie lubiłem uderzać w ów dzwon pochopnie, na co mógł wpłynąć fakt, że pokochałem i poślubiłem kobietę, która zdawała się być kruchą, łamliwą choinką, obwieszoną niemilknącymi dzwoneczkami zatrwożenia.
Sarna zagryzła wargi – cudowne wargi, które jeszcze zyskiwały na zagryzaniu – patrząc na mnie w niezdecydowaniu. Choć sama dzwoniła tysiącem swych dzwoneczków, robiła wszystko, by usłyszeć mój spiżowy dzwon zaalarmowania.
Ale mówiąc szczerze, atak Neomaurów był jednak czymś poważniejszym od nocnego rabunku na kiosku z parówkami. Miesiąc wcześniej dwustu Neomaurów napadło na miasto. Na rynku osiadł kolorowy, ukwiecony sterowiec, ale zamiast turystów czy objuczonych prezentami hostess, wysypali się z niego najeźdźcy, rażąc dzidami i nożami we wszelkie napotkane życie.
Fakt: wyrżnęli prawie stu ludzi, lecz błyskawiczny kontratak policji, Gwardii Burmiejskiej i zuchwałych mieszczan uczynił z nich żałosną, zacofaną militarnie i organicznie plamę, którą dwa tygodnie zmywały deszcze.
Nie przepadałem za Neomaurami; byli równie salonowi, co szympansy podrażnione przez moskity. Co gorsza, ich mordercze wybryki podsycały w mieście nastroje antyarabskie, co było nieszczęsne zarówno z tego powodu, że żyło w nim około tysiąca Arabów, jak i z tego, że Neomaurowie Arabami nie byli; owszem, przybywali z którejś z pustyń Afryki, lecz ich rasa pozostawała zagadką. Co prawda obnosili z dumą turbany, lecz ich głowy były bardzo skandynawskie, torsy polinezyjskie, nogi zaś hebanowo-sudańskie – gdy więc po pierwszym uderzeniu na cel w Europie przedstawili się jako Neomaurowie, żądając przy tym zwrotu bliżej nieokreślonego, „należnego historycznie i geologicznie terytorium”, konfuzja była powszechna.
- Co robimy, Kalwinie? – ponagliła Sarna, która chwiała się, drżała, i w ogóle zdawała się być choinką roztrząsaną przez pacholę rozdrażnione bezowocnym poszukiwaniem prezentów pod gałęziami.
Domem zatrzęsła kolejna eksplozja. Naprawdę nieodległa. W mojej głowie pojawił się ponury obraz tuzina sterowców osiadających w dzielnicy i wielkiej, rozkrzyczanej, sturbanizowanej rzeszy Neomaurów, przejmujących „należne terytorium”.
- Rygluj drzwi i wszelkie ujścia – rzuciłem żonie i popędziłem po schodach na górę.
Prawie od razu wpadłem na Allesklarę.
- Idę po dzbanek z sokiem i te indyjskie czy argentyńskie okulary, co wzrok poprawiają – wystrzelała w sekundę.
- Ajurwedyjskie. Chowaj się do szafy, córuś! Neomaurowie napadli na miasto!
- Tatulu! Ja mam trzynaście lat! Który Neomaur by mnie chciał?
Zaśmiałem się ponuro.
- Obawiam się, że każdy. W książce Gwałty wojsk inwazyjnych profesor Oponton wylicza, że zgwałciłoby cię 20% Niemców, 30% Anglików, 60% Serbów, 80% Japończyków, 90% Rosjan i 100% Neomaurów. Z których połowa domaga się powtórki, a połowa z tych powtarzających ucina potem głowę zdobyczy, by w końcu zaznać spełnienia.
Chciałem dodać, że co prawda nie jest to wszystko tak dramatycznie przesądzone, bo profesor Oponton znany był z szowinistycznych, hitlerowsko-piskliwych odczytów, że na pewno skrzywdził w rankingu Niemców, zaniżając ich możliwości – ale nie zdążyłem, bo Allesklara zbiegła do pokoju. Usłyszałem rumor rozsuwanej i zatrzaskiwanej szafy.
Popędziłem dalej po schodach. Trwało to trochę, bo mój dom miał tę osobliwość, że pierwsze piętro od parteru dzieliło osiemdziesiąt pięć metrów bluszczowo-wężowo skręcających się schodów, z których miejscami uchodziły ślepo kończące się odnogi dla zdezorientowania gości. Sąsiedzi nazwali mój dom „Wostokiem odrzuconym przez stratosferę”, przy czym śmialiśmy się z tego trafnego określenia nie mniej od nich. I dziennikarzy, których sprowadzali. Uczyniłem taki projekt domu na prośbę Hasana i Odyńca, a synkom moim (jak i córce jedynej) nie odmawiałem nader często.
Miłość ojcowska jest miłością euforii i szczodrości. A co tam.
Hasan miał osiem lat, a Odyniec pięć. Nazywałem ich Moimi Wojownikami, Allesklarę zaś Królewienką. Osobom stojącym w podobnym położeniu familijnym nie muszę tłumaczyć mego poczucia satysfakcji, natomiast izolantom bojącym się osesków jak nietoperzy-wampirów polecam przynajmniej hodować tchórzofretki. Niech je karmią, wołają pieszczotliwie do stołu i kąpieli, włączają im telewizor. Niech uczynią choć taki wkład w koło życia na tym naszym wspólnym globie.
W przeciwieństwie do Neomaurów, którzy wygrzebali się z jakichś piaszczystych zapadlisk i szybko ujawnili, że na tym globie wyraźnie się męczą, i którym w lokalnej telewizji proponowałem „grzecznościowy, ufundowany przez słowiańskie rządy exodus na Księżyc”.
Ten głos zatroskania nie pozostał bez odpowiedzi. Siedziba telewizji uległa efektownej eksplozji dzień później, a przecież naprawdę myślałem o Neomaurach z życzliwością! Jeśli brunatnice męczą się na pustyni Gobi, to czyż nie jest szlachetnym przerzucić je w wody bałtyckie?
Nadal sadziłem wprawnie wyćwiczonymi susami po schodach. Tu i ówdzie ścianę zdobił obrazek malowany ręką Odyńca lub Hasana. Był to dla domowników jakiś punkt odniesienia, który zapobiegał wpadaniu w tępy trans „machiny kroczącej Imperium” – jak to dowcipnie ujął jeden z moich marokańskich kamratów.
Hasan... Cierpko pomyślałem o jego losie. Przez trzy tygodnie po wyparciu... cóż, po wybiciu Neomaurów z miasta, syna mojego z racji imienia oskarżono o neuromauryzm.
Długo i cierpliwie tłumaczyłem, że Hasan to nie Hassan, że jako pięciomiesięczny osesek tak chwacko i pociesznie hasał mój syn po mieszkaniu, iż postanowiliśmy uczcić to takim właśnie imieniem. Ale gdzie tam... Wciąż miotano w Hasana owoce, ryby i woreczki z oranżadą. Nie masz bardziej przykrego widoku dla ojca, niż zapłakany syn wracający do domu po poniesionej porażce. A porażka jest nieunikniona, gdy osamotniona jednostka musi odeprzeć natarcie najgorszej z armii: Nietolerancji. Co gorsza, wynikłej po prostu z niezrozumienia.
Miara przebrała się, gdy stojącego przy furgonie z lodami Hasana przysypano piaskiem z wywrotki isuzu i zaproponowano, by „zagrzebał się z do reszty sam, nim uczyni to pospolite ruszenie osiedla”.
Co było robić, wymknąłem się z domu kilka nocy z rzędu, by ogniska konfliktu ugasić. Jak to określiłem przygnębionej, rozdzwoneczkowanej żonie: „By zadziałać po nordycku”. W mojej rodzinie często stosowaliśmy ten zwrot. Z moimi synami prowadziłem „nordyckie rozmowy”. W ich trakcie kładłem nacisk na siły warunkujące w życiu sukces i niezależność: siłę, honor, niezłomność, otwartość i wyważenie umysłu. No i nonszalancję, bo i tej w życiu trzeba, aby nie zwiesić karku nad byle dramatem jak ten byk skłuty w corridzie.
Mój ojciec sporo ze mną rozmawiał „po nordycku”. On umarł, lecz nordyckie ziarno, które zasiał, wzrosło we mnie i okazało się mieszanką siły i nonszalancji o rozpiętości baobabu.
- Może to nieodpowiedni moment – chrząknąłem nad łożem śmierci ojca – lecz co to właściwie znaczy: po nordycku?
Ojciec, który konał w męczarniach, zaśmiał się szczerze.
- Ach, synu! To znaczy po prostu „twardo, po męsku, prawdziwie”. I – szczęśliwie. Bądź zawsze w życiu Nordykiem. Bądź SILNY i NONSZALANCKI. To wystarczy, byś ściągnął z nieba wszystkie te gwiazdy, które sobie upatrzysz. Jasne?
- Oczywiście! – podskoczyłem, choć okoliczność niespecjalnie sprzyjała podskokom.
- To i byczo. Jeśli jeszcze masz jakieś pytania, na przykład, jak wymienić koło w żuku, czy co tam, to lepiej się pospiesz, bo nie mam wiele czasu – rzekł, po czym z marszu umarł.
Mój ojciec był charyzmatyczny. Ot, Nordyk.
Rozumiecie już teraz, skąd brałem zapał i determinację do nordyckich rozmów i działań. Kiedy podniesiono ręce, owoce i woreczki na mojego syna, kiedy zagrożono mu piaskiem, wziąłem się do nocnej roboty. W jej efekcie pewna część populacji miasta upodobniła się do stłuczonych kumkwatów. Nieodzownym elementem roboczego stroju była maska wycięta z ręcznika. By wprowadzić więcej zamieszania w umysłach ofiar, wykroiłem otwór tylko na jedno oko, co istotnie deprymowało i nie spotkałem się z oporem.
Zresztą, co będę zaprzeczał, wiele ciosów spadło na uśpione twarze.
Ale zostawiałem korespondencję z uzasadnieniem.
Mój ojciec, który kochał Słowian, a wyznawał Nordyków, w dniu moich piętnastoletnich urodzin wyjawił mi sekret, który na zawsze zmienił mój światopogląd:
- W przeciwieństwie do mateczki nie mam dla ciebie żadnego prezentu w rodzaju dwukasetowca czy butów zimowych „Relaxów”, nie mniej mam coś lepszego: wielki sekret cywilizacji. – Naturalnie preferowałem taki właśnie prezent, a nie buty „Relaxy”, i to nie tylko ze względu na to, że był środek lata. – Będzie to kolejna lekcja nordyzmu, którą musisz, synku, zapamiętać. – Wszystkie pamiętałem. – Otóż na naszej planecie stosowane jest pewne bardzo szkodliwe, a powszechnie wyznawane oszustwo.
- Jakie, tato?
- „Przemoc nie jest wyjściem.” To całkowity nonsens. Otóż, no ba! pewnie, że otwarte, życzliwe stanowisko i dialog będzie znakomitym rozwiązaniem konfliktu czy nieporozumienia wobec ludzi inteligentnych, wrażliwych i odpowiednio skromnych. Nie wyobrażasz sobie jednak, że podobna metoda poskutkuje podczas konfrontacji ze złymi ludźmi. Ze złymi, bezrozumnymi, pyszałkami, skłonnymi do przemocy, wyzysku, cynizmu i bandytyzmu.
- No chyba nie...
- Na pewno nie. Wykład z moralności nie zawstydzi, a tym bardziej nie odmieni ludzi, których dusze są równie dziurawe, co strzelnice po popisach rewolwerowców z Montany. Tu stosujemy PRZEMOC.
- Czy to... nordyckie?
- To jest bardzo nordyckie, a przy tym stosowne, uzasadnione i jedynie skuteczne. Bandytę przekonanego o swej sile i „panowaniu” może zrzucić z konia i trwale sfrustrować jedynie „piorun z nieba”, czyli broń przez niego stosowana. Nie jest to bowiem coś, czego spodziewa się zaznać na swej skórze. Nikczemnie pobity człowiek-rzezimieszek zostaje odarty z pychy i iluzji „panowania”, w efekcie bardzo rzadko wdrapuje się z powrotem na konia, z którego został strącony. Nie wierz humanistom i rządowym organom, bo jedni tworzą fałszywe teorie z powodu własnego upośledzenia fizycznego i poczucia zagrożenia, ci drudzy zaś chcą zdemilitaryzować i osłabić masy społeczne, bo takimi po prostu łatwiej się rządzi i manipuluje. Zapamiętaj, synu mój: jako istota zaatakowana, masz pełne prawo do k o n t r a t a k u.
- To mnie cieszy – wyznałem otwarcie.
- No pewnie. I jeszcze coś: w opcji kontrataku dozwolone są wszelkie metody, broń i rozciągłość działań.
Zrobiłem zdziwioną minę.
- Ale przecież zawsze powtarzaliście mi z mamusią, że nie wolno krzywdzić roślin, zwierząt i ludzi... Że przemoc i sadyzm to upodlenie duszy grożące uwstecznieniem i zgryzotą na poziomie co najmniej podświadomości... Że agresja nie jest nigdy, ale to nigdy usprawiedliwiona.
- W y j ś c i o w o n i e – przyznał ojciec niezmieszany. – A wręcz powiem: agresja w obronie to nie agresja, lecz kontratak, co jest zasadniczą różnicą. To atak jest agresją, obrona zaś kontratakiem, nigdy agresją. Oto dzisiejsza lekcja nordyzmu, kochany Kalwinku. Nigdy, ale to nigdy nie wolno ci atakować istot żywych i ich relikwii, szanuj wszystkich, a nawet, w miarę rosnącej poprzez medytacje pojemności serca, kochaj ich jak tylko będziesz mógł!
To mnie trochę skołowało.
- Nie bij... Kochaj – bełkotałem, potrząsając głową jak źrebak, który wpadł na pień przy pierwszym biegu. – Ale wszak kontratak...
- Aaaa, to co innego – uśmiechnął się szeroko i promiennie ojciec. – Humaniści tego nie pojmą, ale jest przecież logicznym, że każdy agresor musi być jedynie odpowiedzialny za całe sponiewieranie i ubytki psychoorganiczne, jakich dozna, a to z tej przyczyny, że jest ich jedynym i n i c j a t o r e m. Jedynym inicjatorem ataku. Jedynym inicjatorem agresji. W gruncie rzeczy, jeśli spojrzeć na to obiektywnie, bez emocji, to staje się oczywistym, że kontratak jako taki to twór i przejaw humanizmu. Przejaw samoobrony planetarnej. Głos Natury. Prawo Kontrataku pozwala na pełen wachlarz kroków odwetu i prewencji.
- Prewencji?
- Jeśli jakiś agresor podniesie na ciebie ręce uzbrojone w młot i topór, a ty te ręce oderżniesz, czy nie będzie to akt tak odwetu, jak i prewencji?
- Istotnie, tatusiu.
Dobrze zapamiętałem sobie tę lekcję i Prawo Kontrataku. Rzecz jasna, zastosowałem owo prawo z całym swym ojcowskim zatroskaniem, gdy syn mój Hasan został zagrożony pogrzebaniem w wydmie uczynionej przez wywrotkę isuzu. Zakładałem maskę, zaciskałem ręce na pałkach dębowych i tłukłem ludzi, których dusze sprawiały wrażenie rozstrzelanych przez rewolwerowców z Montany.
Wiedza, którą przekazał mi w nordyckiej rozmowie ojciec, potwierdziła się. Obici agresorzy spadli z koni buty i nietolerancji wprost w błoto konfuzji i zrezygnowania. Nikt nie podniósł już ręki na Hasana, a i wywrotkę isuzu porzucono na przedmieściach.
Tylko jeden z obitych powlókł się do siedziby lokalnej gazety.
- Napastnik miał jednooką maskę – zwierzył się reporterom. – Wyglądał na Neomaura.
Bardzo pospieszny wniosek, szczerze mówiąc. Choć maska naprawdę wyglądała upiornie i byłem z niej dumny. Oczywiście nie była to ta sama maska, w której wystąpiłem wcześniej w telewizji...
Zdziwieni? Że w masce? A dlaczego Neomaurowie wysadzili tylko gmach telewizji, a mój dom wciąż stał w swej pięknej okazałości Wostoka Odrzuconego przez Stratosferę?
Idąc udzielić wywiadu, dla kolorytu i okazania wesołej natury – acz nade wszystko dla bezpieczeństwa krewnych i Wostoka – nałożyłem na głowę osobliwy puklerz, zszyty z sześciu końskich ogonów. Objął taki abażur nie tylko głowę, ale i cały mój korpus, niczym źle dopasowana spódnica z sierści. A że zachowałem przy tym powagę posągu i nieco cierpką rzeczowość zatroskanego mieszczanina, zdezorientowany dziennikarz miał widoczne kłopoty z zachowaniem swojego wywiadowczego stylu.
Fakt, że podpalono jeszcze obie stadniny w mieście.
Usłyszałem kolejne eksplozje. Neomaurowie przejmowali dzielnicę?...
Wpadłem do pokoju synów wraz z drzwiami, ale to mi się zdarzało nawet w chwilach relaksu.
Wpadłem i od razu zastygłem zaskoczony. Moi synowie, podekscytowani i dalecy od trwogi, stali przy otwartym oknie, dzierżąc w dłoniach wyrzutnie rakiet.
- Neomaurowie napadli na miasto – wybełkotałem.
Odyniec zaśmiał się piskliwie niczym obdarowany herbatnikami niziołek. Hasan zaś rzekł z pobłażaniem:
- Jacy Neomaurowie! Tatko, to my strzelamy sobie trochę.
- A – rzekłem krótko.
Bo nie masz lepszego komentarza, jeśli potrzebujesz paru cennych sekund, by rozstrzygnąć, czy należy powiedzieć „Nosz, do cholery...”, czy też „Noo! Brawo wam!”. „A” to bezpieczne uniwersum, które otwiera drzwi do wszelkich następnych kroków.
Podszedłem do okna z namysłem. W dzielnicy panował pewien rozgardiasz. Płonęły samochody i posesje. Cokolwiek miało serce i nogi, czmychnęło z okolicy już po pierwszej rakiecie. Nie mogłem jednak wykluczyć, że jakiś maruder nie zdołał ewakuować się odpowiednio chyżo.
- O co ta afera? – wyraziłem zaintrygowanie.
- Nobobobo!!!! – zaczęli się gorączkowo przekrzykiwać wyraźnie przejęci chłopcy.
- Spokój, bo bazooki zabiorę! – huknąłem. – Niech mówi Hasan. Twoja stylistyka, Odyńcze, nie może oddać w pełni sytuacji.
Hasan rozłożył ręce, odłożywszy wyrzutnię na parapet.
- No bo nauczyciel włoskiego, pan Larvi, dał mi dziś rano trzy jedynki i powiedział, że dla mahometan w jego klasie miejsca nie ma.
- Hm – zmarszczyłem brwi. – A co pan Larwa na twoje słowiańskie rysy, oczy, włosy, skórę?
Kiedyś nazwałem Larviego Larwą przez pomyłkę, potem powtórzyłem kilka razy dla rozbawienia, no i mi się utrwaliło. I dobrze zresztą, bo miałem z panem Larwą na pieńku. I jego odwiedził nocny jednooki mściciel. Jednooki Neomaur – jak wołała prasa, stymulując grozę i lokalny szowinizm.
- Nic - wzruszył ramionami Hasan. – Że to go nie przekonuje, bo w dzisiejszych czasach Tatarzy mają piegi, a Murzyni robią sobie tatuaże, i nic nie jest pewne.
- Hm... Albo zadałem za słabe ciosy – wymruczałem z rozterką – albo za mocne. Nie mniej wizytę trzeba będzie powtórzyć...
- Co mówisz, tatusiu?
- A tak mruczę. – Potarłem ręką czoło i wskazałem na okno. – A cel ataku na miasto?
- No właśnie dom pana Larviego – uśmiechnął się Hasan.
- Rozumiem, ale to przecież sąsiedni dom...
- Bo trudno nam było trafić – chłopcy zawstydzili się nieco. – To nie to samo, co z plastikowych łuków od dziadka...
Mój ojciec zmarł, gdy Odyniec miał ledwie dwa miesiące. Mimo to wciąż był z chłopakami na swój sposób. Pół roku przed śmiercią, gdy rak prawie przeciął go na pół jak topór berserka, przygotował mi listę prezentów dla każdego z wnuków do ukończenia osiemnastego roku, na wszelkie okazje świętowania, załączając do przedmiotów, które musiałem kupić, adekwatne porady i refleksje, o nordyckim brzmieniu. W ten sposób uczestniczył w dorastaniu Hasana i Odyńca oraz był obecny w ich myślach.
Mój ojciec to był kawał Nordyka, mówię wam. Do samego końca walczył z rakiem, używając tych dwóch narzędzi nordyckiej wojny: siły i nonszalancji. Biegał nago w jeziorze godzinę dziennie, przy czym miałem za zadanie „usiłować zmylić mu krok” przy pomocy krzemieni, które kazał rzucać we wszystko, co wystaje mu z wody.
To jedynie w głowę.
- Nordyk nie chybia – przypominał z uśmiechem.
Ponadto jadł codziennie tuzin hamburgerów i wypijał dwa dzbany rumu. Zdaje się, bardziej odżywiał dławiącego go przeciwnika, niż siebie – ale tak to jest z Nordykami, którzy zaniedbują kwestie proporcji i znacznie częściej sięgają po narzędzie nonszalancji, niż narzędzie siły.
Choć, zdaje się, nie zmarnował tych kilku ostatnich nocy życia, które mu zostały. Wymknął się z domu kilka razy, a bandy łobuzów chciwych haraczu i wypieków, terroryzujących moją osadzoną w ponurej dzielnicy cukiernię, zaczęły unikać mnie jak diabła.
Musiałem być nim w ich oczach, bo wcześniej tłukli mnie z religijnym fanatyzmem i sprawiali chętnych przebicia mnie widłami.
- Tak, to nie to samo, co łuki z plastiku – przyznałem, patrząc na zmieszanych synów. – Udało się w końcu? – Przeniosłem wzrok za okno i próbowałem odszukać dom Larwy w kłębach czarnego dymu.
- Taak! Dwa razy! – Odyniec podskoczył niezdarnie, trochę jak odyniec właściwie.
Być może prawdą jest, że nazwy własne mają jednak jakąś energię niosącą zmiany genetyczne i duchowe.
Otrząsnąłem się.
- Hasanku i Odynku, czy zdajecie sobie sprawę, że nieporozumienie należy wyjaśnić po męsku, po nordycku, czyli bez chwytania się za szable? Zatem uczciwie, w cztery oczy, powiedzmy sześć? – pouczałem z przyganą. – Tyle razy mówiłem wam, że atak jest zabroniony i niegodny dojrzałych, cywilizowanych Nordyków, niezależnie, czy są Polakami, Gruzinami, czy Marokańczykami? Że nawet wobec zagrożenia przemocą należy sięgnąć po narzędzie dialogu, jeśli jest choć niewielka szansa na zażegnanie konfliktu? Wszak na sięgnięcie po Prawo Kontrataku nie mieliście żadnych rzeczywistych powodów, do kaduka? Takie mściwe rzucanie kamieniami zamiast rozmowy jest niedorosłe, nienordyckie i na pewno nie załatwi dobrych stopni. W ten sposób nie przekonacie pana Larviego, że się myli. Musicie skłonić go do rozmowy. Skłonić. Do rozmowy. Czy tak?
- Ale my właśnie...
- Cicho! Żądam, byście stanęli twarzą w twarz z nauczycielem włoskiego i porozmawiali z dumą, wsparci o siebie bratersko. Rozmawiajcie dumnie, ale i z szacunkiem należnym nauczycielowi, jak przystało na synów moich. Czy zrozumiano, do kroćset?
- Taak!! I my...
- Cicho tam, bo pasa zdejmę i schody złożę – chwyciłem bazookę i oparłem się o parapet okna.
- Będziesz strzelał, tatusiu? – ożywili się chłopcy. – Bo dom pana od geografii...
Zmrużyłem oczy.
- Nie ja będę strzelał.
- A kto?? – wytrzeszczyli błękitne oczy.
- N e o m a u r o w i e – to mówiąc, odwróciłem się i wymierzyłem w róg pokoju, wypełniony, wypchany wręcz największą w domu szafą firmy el presidente, ułożyłem bazookę na parapecie i ustawiłem opóźnienie wystrzału o dziesięć sekund. – Padnij!!
Gdy ognisty pocisk przecinał pokój, kucaliśmy już za solidnym biurkiem z czerwonego marmuru. Solidnym, więc ocaliło nam skórę, brwi, rzęsy i włosy, gdy tymczasem cały pokój stracił na znaczeniu.
- Ale byczo! – wyskoczył w górę Hasan.
Taki już był. Ciągle hasał. Zaraz jednak zamarł w kuckach i poszarzał na twarzy, kiedy spojrzał w stronę szafy el presidente, która spłonęła jak las australijski.
- Musiałem, synku – uśmiechnąłem się krzepiąco. – Słyszę helikoptery policyjne, a konnica Gwardii Burmiejskiej z pewnością otacza już dzielnicę. Tak, jak powiedziałem – odłożyłem wyrzutnię – Neomaurowie. Dostało się i nam.
Chłopcy milczeli, patrząc w zmieszaniu na objęty ogniem róg pokoju.
- No co jest – uniosłem brwi. – Coś tam było, cenniejsze od skarpet? Ekspander? Książki o Mary Poppins? Listy od kolonistek?
- Nie.
- A co?
- Pan Larvi.
- A – rzekłem.
Naprawdę wyborowe słowo, jeśli mogę to tak określić.
A.
Po dość długiej chwili, którą wypełniły krzyki kawalerzystów burmistrza, galopujących za oknem, ruszyłem niespiesznie w stronę szkieletu szafy.
- No cóż. Gratuluję, chłopcy. To było bardzo nordyckie. Pokazaliście nordycki charakter. Faktycznie ściągnęliście swojego nauczyciela na rozmowę. Potrafiliście przekonać go, że rozmowa jest aktem tak nieodzownym, jak ludzkim, szlachetnym. – Poszedłem za wzrokiem Odyńca i dostrzegłem pod biurkiem sznury, gazy i butelkę chloroformu. – Jestem z was dumny. Dorośliście do rozmów o polityce, masonach, iluminatach, spiskach korporacji medycznych i kręgach zbożowych. Brawo!!
Hasan podskoczył, a Odyniec uśmiechnął się i chrząknął z zachwytem.
- Cholerni najeźdźcy – mruknąłem, patrząc ze współczuciem na pana Larwę. – Uwzięli się na nasze miasto.
Nieźle go załatwili ci Neomaurowie. Spalił się jak żagiew Ku-Klux-Klanu.
Gwardia, policja i wzburzeni zniszczeniami mieszczanie długo przetrząsali dzielnice miasta w poszukiwaniu agresorów, nosząc się z w pełni usprawiedliwionym zamiarem daleko posuniętego kontrataku. Cóż, mozolne i bezowocne były te poszukiwania Neomaurów, wszak owego dnia nie przybył ani jeden. Dla potrzeb psychologicznych mieszkańców dzielnicy zamknięto jednak kilku tunezyjskich handlarzy dzbanów.
Bojówka mieszczańska wpadła i do cukierni, ale Marokańczycy byli już wtedy u mnie w domu, ściągnięci telefonem. Co tu ukrywać, czułem się – i chyba słusznie – odpowiedzialny za wzrost nastrojów antyarabskich, a tym bardziej za życie moich przyjaciół. Wszyscy trzej zamieszkali chwilowo w szeroko rozgałęzionej piwnicy Wostoka, umilając życie moim dzieciom ćwiczeniami karate, cyrkowymi popisami lub poruszającymi serce życiowymi historiami w rodzaju „O tym, jak umykałem z ukochanej cukierni, a obejrzawszy się na nią po raz ostatni, ujrzałem beczkę trotylu toczoną pod witrynę przez łowców Neomaurów”.
Co do moich synów... Okazało się jednak, że ktoś widział ich w oknie wystrzeliwujących rakiety.
No cóż, jak to powiedział burmistrz? „Tylko ci dwaj nieustraszeni malcy, w całej objętej atakiem dzielnicy, dzielnie odpowiedzieli najeźdźcom ogniem.” Za bohaterstwo i dyscyplinę polową otrzymali dyplomy, medale, rowery, rosyjskie zegarki... Wostok, bilety do kina na „Ben Hura” i amunicję.
Sześćdziesiąt pocisków rakietowych.
- Powinien pan podwoić ilość pańskich synów – rzekł uroczyście burmistrz, potrząsając moją ręką tak, jakby obsługiwał żurawia nad studnią. – Dla miasta.
- A – uśmiechnąłem się grzecznie.
- I być dumnym.
Pewnie, że byłem!
Nadal prowadzę z nimi nordyckie rozmowy.

15 komentarzy:

  1. A co tu gadać... - po prostu odlotowe! :)))

    OdpowiedzUsuń
  2. Skoro tak - to i ja mam odlot. ;))

    OdpowiedzUsuń
  3. skoro tak to odlećmy wszyscy!

    OdpowiedzUsuń
  4. Ale dokąd? Za bocianami? ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Bohaterowie opowiadania nachalnie przypominają mi
    Stalowego Szczura i jego dwóch synów.
    Przypadkiem?

    OdpowiedzUsuń
  6. Pytanie brzmi: kto to jest Stalowy Szczur?

    OdpowiedzUsuń
  7. Stalowy szczur, czy sznur...bo niedosłyszało ONO?

    OdpowiedzUsuń
  8. Poprzestańmy na Mosiężnej Surykatce. O szczurze słyszałem tylko jednym - tym, co szkolił Żółwie Ninja... Ale czy to o tego szczura chodzi rozżalonemu Gościowi? Bo on taki aż żelazny to chyba nie był... Autor się przyznaje, że nachalnie, natrętnie a molestacyjnie [ups] skopiował całą historię ze Spiżowej Surykatki i jej dwóch córek.
    Nie przypadkiem.

    OdpowiedzUsuń
  9. Może to ten spasły szczur z Brygady RR? ;-)))

    OdpowiedzUsuń
  10. A on był opancerzony? :)

    OdpowiedzUsuń
  11. Knur! Żelazny Knur z klasztoru Shaolin, teraz sobie przypominam!
    Ale to on kopiował mnie. ;-p

    OdpowiedzUsuń
  12. A nie nie nie. Chodziło mi o bohatera cyklu "Stalowy Szczur" autorstwa Harrego Harrisona (http://pl.wikipedia.org/wiki/Stalowy_Szczur).
    Miał on dwóch synów którzy lubili podpalać szkoły, strzelać z czego popadnie i ogólnie byli wprawieni w wszelkiego rodzaju niszczeniu.
    I nie jestem w żaden sposób rozżalony, co sugeruje Autor. Może moja wypowiedź zabrzmiała zbyt twardo.

    OdpowiedzUsuń
  13. A walczyli z Neomaurami, mieszkali w Wostoku? ;)
    Do kwestii podobieństw i wtórności należy podejść ze spokojem - zawsze to powtarzam. Bo sugerowanie plagiatu czy też - łagodniej - inspiracji autora - może się okazać strzałem w płot. Spójrzmy na to ze spokojem i rozumem: na całym świecie pisze prozę dobre setki tysiące autorów. Prawdopodobieństwo, że co najmniej 100 z nich - jeśli nie 1000 - wymyśli sobie temat a la nieporadny ojciec i dwóch synów-łobuzów czyniących tarapaty bronią, jest wręcz przesądzone! Zwłaszcza u tych, którzy preferują czarny humor i ironię - tak, jak ja.
    Ja sam napisałem około 400 opowiadań. Byłoby wręcz naiwnym zakładać, że połowa z nich nie przypomina tematycznie, a nawet dość detalicznie, historii stworzonych przez innych. ;)
    Co więcej - istnieje godna uwagi teoria o przepływie myśli przez ludzkie mózgi jako impuls elektromagnetyczny. W gruncie rzeczy wszyscy kręcimy się w jednym wspólnym kole inspiracji. Często podświadomie.
    A o wspomnianym Szczurze dotąd nie słyszałem - założę się, że więcej tam różnic niż podobieństw. :) Ja w ogóle mało czytam - przyznam. W zasadzie tylko kilka ulubionych nazwisk od 30 lat... Po prostu za dużo piszę, by odkrywać innych.;)
    Jeszcze uwaga: inspirowanie się innymi utworami i pewna nawet wtórność, MOIM ZDANIEM, nie są złe same w sobie. Nadrzędną kwestią jest: czyta się to dobrze - albo nie.
    Co więcej: w dziale, w którym się rozparłem: czarny humor, ironia, groteska, parodia - sięganie po czyjeś utwory jest, twierdzę, wręcz w pełni uzasadnione. Co ma na cel SPARODIOWANIE.
    I ja to zresztą często robię. Patrz: Sherlock Holmes i dr House...
    Pozdrawiam czujnego Gościa. ;)

    OdpowiedzUsuń
  14. Sprawdziłem link - rzeczywiście Szczur jest i swoją sławę ma. Jak już jednak rzekłem, brak czasu nie da mi raczej czasu i impulsu do jego odkrywania. Gdy mam czas - wracam nieomal zawsze do MacLeana, to mój rozrusznik numer 1.
    A propos motywu synów-łobuzów-hm, watażków. ;) Dział patologii w mojej prozie jest moim ulubionym i stanowi bardzo rozbudowane skrzydło. Po prostu lubię pisać groteskę, a ma ona szczególny wydźwięk przy ukazywaniu patologii rodzinnej. Już w tym tygodniu zaczynam publikować nowelę "Otrzęsiny" (w odcinkach), którą napisałem bodaj 10 lat temu, i w której zapoznamy się znów z ojcem cokolwiek nieporadnym, i dwoma synami, którzy sięgają po broń...
    Choć tym razem nie jest to broń palna.
    Zupełnie nie.
    Zapraszam do lektury - pierwszy odcinek najprawdopodobniej w sobotę (lub niedzielę).

    OdpowiedzUsuń