niedziela, 3 kwietnia 2011

Co trzy lwy to nie jeden

   Wraz ze zbliżającą się wiosną w zakładce Opowiadania pojawiły się kolejne pozycje.
 
   Dzisiejsza porcja została zdominowana przez pozycje iście zoologiczne. Widocznie Autor stwierdził iż motyw Lwów Nemejskich potrzebuje większej liczby przedstawicieli, więc zaserwował nam od razu drugą i trzecią część z serii. A jak to z seriami bywa kolejne odcinki nie zawsze są kontynuacją poprzednich. Zdarzało się to najlepszym. Na przykład Freddy pewnego wieczoru wybrał się wraz z kilkunastoma młodzianami na basen, Jason wyręczał się rodziną albo do kości zamrożony poleciał w kosmos, a Michael Myers pewnego razu zrejterował na rzecz dziwnej audycji telewizyjnej i nie pojawił się w jednym odcinku w ogóle.
   Nowe Lwy też trudno nazwać prequelem, sequelem lub nawet spin-offem. Jednak wszystkie, są tak smolisto czarne od humoru, jak tylko legendarne Ciemności Stygijskie czarne bywają.
   Kolejnym zoologicznym akcentem jest odrobinę nierozgarnięty, przez co szalenie sympatyczny bohater opowiadania Wąż.
   Pojawiają się także ambulansy i sanitariusze. I nie są to ambulansy sponsorowane przez Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy.
Sanitariusze tym bardziej.


 Strony Operator 


Lwy Nemejskie 3 
czyli jedna praca Heraklesa
   

Erysteusz, król Myken, patrzył na Heraklesa przenikliwie.
    - Pierwsze zadanie jest łatwe – rzekł obiecująco.
   - Nie chcę być niegrzeczny – heros uśmiechnął się pobłażliwie, zerkając na swoje bicepsy – ale dla mnie każde zadanie jest łatwe.
   - Jesteś niegrzeczny.
   - Ale niechcący. Zresztą chcesz, królu, bym walczył dla ciebie z potworami. Nie oczekujesz chyba, że będę lękliwy i uniżony.
   - Właściwie to nie – przyznał Erysteusz. Wciąż jednak patrzył na Heraklesa badawczo, marszcząc brwi, nos, a nawet kruczą brodę. - Hm, powiadają, że nie jesteś greckim Heraklesem, tylko rzymskim Herkulesem.
   Przysłuchujący się rozmowie służebni, łaziebni i nie mniej od reszty obnażeni oficerowie zachichotali radośnie.
   - Kto tak powiada? - żachnął się heros.
   - Rzymianie.
   - To kłamcy i szumowiny, co propagandę sieją. Ich generałowie podobno w suterenach mieszkają i do biedaszybów schodzą. Ciągle mącą i kłamią! Twierdzą na przykład, że Ares jest Marsjaninem.
   - No już dobrze, dobrze – król mykeński uniósł dłoń pojednawczo. - Mniejsza z tym, co mówią Rzymianie, dopóki nas nie podbiją.
   - A poza tym – rzekł stanowczo Herakles – nie jestem greckim człowiekiem, lecz synem Zeusa.
   - Raczej Amfitriona, króla Tirynsu.
   - Skąd ten wniosek – nachmurzył się Herakles.
   - Bo to mąż twojej matki.
   - Jestem synem Zeusa.
   - Amfitriona.
   - Zeusa.
   - Możliwe – zgodził się nagle Erysteusz. Po czym przybrał z kolei podejrzliwy wyraz twarzy. - Pokonałeś już kiedyś lwa...
   - Tak. Dlatego ten nemejski będzie formalnością. Rozwiewnym obłokiem rutyny.
   - Zabiłeś lwa w górach Kitajronu. Dla króla Tespiosa.
   - Zgadza się. Kto by nie zabił lwa dla socjopaty, który co noc podsyła kolejną ze swoich pięćdziesięciu córek w ramach gościny.
   Król Myken zamyślił się.
   - Pięćdziesięciu? - wymruczał zafrapowany.
   - Dokładnie policzyłem i dokładnie skonsumowałem.
   - Noo, to i ja bym zabił tego lwa – pokiwał głową Erysteusz. - Jakkolwiek potem utłukłbym jeszcze ojca tak zdegenerowanego.
   Znowu rozległy się chichoty w sali audiencyjnej. Szybko zresztą rozeszły się po całym pałacu i wkrótce huczący, niepowstrzymany chichot przetaczał się falami po całym gmachu. Osobliwe zjawisko musiało w jakiś sposób wpłynąć na władcę Myken, bo nagle powstał on z tronu, fiknął koziołka, stanął na rękach, a przez chwilę udawał nawet jabłoń męczoną wiatrem - przy czym wszystko to uczynił z twarzą wprost kamienną, przystającą raczej do pogrzebu ulubionego syna.
   Gdy usiadł, znów był majestatyczny i sztywny.
   Herakles ze zdumieniem przyjrzał się władcy Myken.
   - Nie jest to normalne – wyraził opinię.
   - Żaden król nie jest normalny – rozłożył ręce Erysteusz. - Aczkolwiek ja nie wydałbym córek na zbrukanie rzymskiemu Herkulesowi.
   Twarz herosa pociemniała.
   - Nie jestem rzymskim Herkulesem – wycedził.
   - Oczywiście – przytaknął obłudnie król. - Dlatego nie mówiłem o tobie. Tylko o rzymskim Herkulesie.
   Przez chwilę obaj mierzyli się nieufnym wzrokiem.
   - Kiedy zabiłeś lwa – odezwał się Erysteusz – i wracałeś z gór, zdarzył się incydent niemiły.
   - Jakiż to? - chrząknął heros.
   - Podobno spotkałeś grupę ludzi i obciąłeś im nosy i uszy.
   Chichoty ustały. Wszyscy popatrzyli na Heraklesa z potępieniem.
   - Ale niechcący zupełnie – oznajmił heros. - Nic do nich nie miałem.
   - Aa, to w porządku – skinął głową król, co przywróciło wesoły gwar. - Jednak... słyszałem coś więcej.
   - Co?
   - Podobno zabiłeś swoje dzieci.
   Tym razem zapadła cisza grobowa.
   - No i? - spytał Herakles raczej wyzywająco niż z pokorą. W dodatku przeszył Erysteusza wzrokiem egzekutora czekającego na pretekst do zatwierdzenia wyroku eksterminacji.
   - Podobno.. - głos króla nie był już tak mocny i osądzający – strzelałeś do nich z łuku...
   Jeden z łaziebnych omdlał, uderzając z łomotem czaszką w marmurową posadzkę.
   Herakles skrył twarz w dłoniach.
   - Zeusie – wykrztusił wstrząśnięty – jak oni mogą... Jak Rzymianie mogą takie potwarze czynić i oszczerstwa...?
   Oczy Erysteusza rozbłysły.
   - Więc to nieprawda? - prawie krzyknął z ulgi.
   - Oczywiście, że nieprawda! - zawołał wzburzony heros. - Tylko degenerat w rodzaju Tespiosa strzelałby do własnych dzieci z łuku!... - Pokręcił głową, a widząc pierwszy raz życzliwy uśmiech na twarzy króla, ze spokojem dokończył: - Ja swoje do ognia wrzuciłem.
   Sześć czaszek służebnych i dwie oficerskie rozbiły się na posadzce. Część świty królewskiej skuliła się ogłuszona, część wybiegła z łkaniem na zewnątrz pałacu.
   - Są bardzo wrażliwi – zauważył Herakles. - Nie liczysz chyba na „obronę Tobruku”, gdy Rzymianie nadejdą.
   - Niespecjalnie – przyznał swobodnie Erysteusz, gdy już doszedł do siebie. - Ale bardziej obawiam się zamachowców, a tak delikatni mężowie krzywdy mi nie zrobią. Jeden wymówił wczoraj służbę, gdy przy obiedzie podano mu widelec.
   - Dlaczego to? - zaciekawił się heros.
   - Powiedział, że od początku czuł się nieswojo w tak gladiatorowym towarzystwie, a skoro już wymierzono do niego z trójzębu, to on odchodzi, a za traumę będzie żądać odszkodowania.
   - I żąda?
   - Nie zdążył. Utopiłem go w czarze z winem podgrzewanym. I zakłułem trójzębem. To jest tym widelcem, którego przyjęcia odmówił. - Król zamyślił się, po czym spytał: - No ale nie zaprzeczysz, że natłukłeś Spartanom?
   - Nie zaprzeczę. Przy czym to oni sprowokowali konflikt w momencie, w którym można było jeszcze go uniknąć.
   - Cóż to był za moment?
   - Obciąłem im niechcący nosy i uszy. Więc przeprosiłem i powiedziałem, że teraz odejdę, że tak będzie rozsądnie, i żeby nikt za mną nie szedł, bo to się skończy kłótnią i uszczerbkami. A oni za mną poszli. Więc zabiłem ich. Wszystkich trzystu.
   Król Myken, Erysteusz, pokiwał głową w zadumie. Tkwił w tej zadumie dłuższą chwilę, po czym uroczyście przemówił:
  - Zaprawdę masz, Heraklesie, wielką szansę pokonania lwa nemejskiego, choć jest ona niewielka. Idź zatem i wykonaj dla mnie pierwszą z dwunastu prac, które dla ciebie przygotowałem. Znajdziesz bestię w dolinie Nemei. Tam zacznie się twoja sława.
*

   Herakles ani myślał zwlekać z wykonaniem swej pierwszej pracy. Biegł nieprzerwanie, dopóki nie znalazł się w samym sercu ponurej doliny. Była ponura, bo ilość połamanych drzew równała się ilości rozrzuconych szkieletów. Głównie ludzkich, choć zaintrygowany rozmachem terroru heros zidentyfikował także szkielet kałamarnicy i brontozaura.
   Przystanął nad tym ostatnim i zamyślił się.
   - To jednak może być nie ten sam lew, co w Kitajronie – wymruczał. - No i tych pięćdziesięciu dziewic zabrakło na pokrzepienie.
   Erysteusz co prawda zaoferował mu pięćdziesięciu łaziebnych, ale Herakles ofertą wzgardził.
   W każdym razie był dobrej myśli. Każdy, kto pokonał dwa wielkie węże, lwa i trzystu Spartan, byłby dobrej myśli.
   A łaziebni nie uciekną.
   No i do Kitajronu można wrócić na kolejne pięćdziesiąt nocy.
   Spieszno mu było do kolejnych prac. Szczególnie do jedenastej. Król Myken żądał wykradzenia złotych jabłek z ogrodu Hesperyd w Arkadii. A Hesperydy podobno piękne nieziemsko i śmiertelnie, ale to śmiertelnie namiętne...
   A on, heros, był nieśmiertelny i namiętności śmiertelnej się nie bał.
   I co z tego, że Hesperydy tylko trzy? To nie wyklucza pięćdziesięciu nocy.
   Wsparty o kręgi brontozaura Herakles zaczynał już zatracać się w marzeniach, gdy nagły szelest za plecami przywrócił mu czujność zabójcy. Odwrócił się błyskawicznie, po czym nie mniej szybkim ruchem ściągnął łuk z pleców i zmierzył się do strzału.
   Nie mogło być wątpliwości.
   Miał przed sobą lwa nemejskiego. Zwierz ten najzupełniej niczym się nie różnił od lwa kitajrońskiego.
   Był tylko dwa razy większy, dwa razy silniejszy, miał oczy paraliżujące widokiem na Tartar, no i zabił brontozaura.
   To jednak trochę się różnił.
   - Terror skończony – Herakles wygłosił oficjalny, przykazany przez króla wyrok, a następnie wypuścił strzałę w lwa.
   Jego strzały przebijały zbroje Spartan i Tebańczyków, ale chyba nie lwy nemejskie, bo ta, którą wypuścił, odbiła się od skóry zwierza jak gałązka oliwna. Herakles zmarszczył brwi nieco skonfundowany, ale ponieważ wyraźnie rozdrażniony lew ruszył szybszym krokiem w jego kierunku, wystrzelił jeszcze kilka razy.
   Wszystkie strzały odbiły się od skóry lwa nemejskiego.
   Herakles odrzucił łuk i odskakując od rozwartej paszczy, dobył miecza, by prędko zadać pchnięcie w gardło łaknące jego mięsa. Ostrze zagięło się, a uderzenie łapą odrzuciło go wprost na szkielet brontozaura.
   Co zresztą uratowało mu życie, bo lew nemejski wylądował tam sekundę po nim i – tak drapieżnie, jak bez przymiarki – kłapnął pyskiem zadziwiającym dwoma rzędami zębów-mieczy, których centuria rzymska by się nie powstydziła.
   Rozległ się ryk bólu i wściekłości. Lew potrząsnął głową, by pozbyć się odłamków kości dinozaura, które naszpikowały mu paszczę. Herakles nie wyglądał dużo lepiej, kiedy wygramolił się spod rozpękniętego szkieletu. Przełamując osłabienie, wychynął na zewnątrz pod kością udową brontozaura i wydobył maczugę, swą najpotężniejszą broń.
   Jednym uderzeniem tej broni zabił dwunastu Spartan. Kolejnym już dwudziestu.
   Teraz uniósł ją nad głowę oszołomionego lwa nemejskiego, po czym uderzył z całej zebranej w determinacji siły.
   Coś rozpadło się z trzaskiem jak zwietrzały orzech, przy czym nie była to czaszka stwora.
   Herakles z namysłem przyglądał się niewielkiemu krzemieniowi w swej dłoni, który jeszcze przed momentem był maczugą myloną przez przechodniów z drzewem uniesionym z wyrębu.
   - To chyba jakaś pomyłka – rzekł lew nemejski, podnosząc oprzytomniałe oczy na herosa.
   Herakles ujrzał w nich Tartar i nie zwlekając rzucił się na szyję zwierza, by opleść ją masywnymi ramionami i zmiażdżyć w rozpaczliwym uścisku.
   Co nie od razu się udało. Lew nemejski walczył twardo i nieco nieszlachetnie: wypuszczonych gazów starczyłoby na anihilację armii Troi. Próbował też wierzgać, straszyć pomrukami lub sykami wężowymi, a nawet zwodniczo sztywniał, by Herakles nabrał przekonania, że wygrał i rozluźnił ramiona.
   Ale heros nie dał się nabrać i wytrwał w zapaśniczej pozycji tyle, ile trzeba. Po trzech tygodniach odprężył się, odepchnął martwe ciało, po czym przeciągnął się i zlustrował obrażenia.
   Trochę ich było. Jeśli Erysteusz prawdę mówił, że pierwszy potwór jest najsłabszym wyzwaniem z wszystkich kolejnych, to opieka łaziebnych między pracami będzie raczej konieczną.
   Miał wstrząs mózgu, odgryziony palec zaręczynowy, czterdzieści złamań, sześćdziesiąt zwichnięć, a w dodatku nabawił się zapalenia błony maziowej wywołanego przez ciało obce i zaczął mówić po duńsku.
   Ale przecież wygrał!... Zwyciężył, bo wszak herosem jest, zaś terapia Hesperydami...
   Niebo pociemniało nagle, a ptaki umilkły i uszły. Ciemność była tak gwałtowna jak nienaturalna. Wszelkie życie w dolinie Nemei albo z niej błyskawicznie czmychnęło, albo udawało, że jest martwe.
   Wstrząśnięty Herakles w pierwszym odruchu też chciał czmychnąć, lecz zreflektował się, że przecież kataklizmy Zeus zsyła, a on jest synem Zeusa.
   I herosem nieśmiertelnym.
   Z tyłu rozległo się chrząknięcie i Herakles odwrócił się powoli.
   I nieomal skamieniał. Ujrzał wzniesione nad sobą łby ogromne, przerażające, wpatrujące się w niego uporczywie, choć bez widocznej wrogości.
   - O, Hadesie, któryś zesłał... - obejrzał się na broń, którą porzucił, lecz nie była już nic warta. Zresztą tylko katapulta wniosłaby jakieś szanse w tej konfrontacji.
   Brontozaury! - pomyślał wstrząśnięty.
   - Nie przeszkadzamy? - spytała łagodnie jedna z głów.
   - Proszę wybaczyć impertynencję i naruszenie przestrzeni – odezwała się druga, nieco większa głowa. - Syna szukamy.
   Herakles zagryzł wargi i przyjrzał się baczniej brontozaurom.
   Którymi nie były.
   Potwory wielkie jak Syrakuzy, przesłaniające niebo i ziemię, miały lwie grzywy, ciała i ogony.
   - Syna szukamy – powtórzył przyjaznym głosem większy lew. - Jesteśmy lwy nemejskie.
   - Syna? - wybełkotał Herakles.
   - Berbecia – uściśliła lwia matka. - To jeszcze nieopierzony i nie za bardzo opancerzony słabeusz.
   Herakles odruchowo obejrzał się znów na zakrzywiony miecz i resztki maczugi.
   - Lwy nemejskie? - spytał bezradnie. - Ale... miał być jeden?
   - Jak to jeden? - zdziwił się lew-ojciec. - A skąd by się miał wziąć jeden?
   - Z jaja kurzego? - zażartowała matka, wywołując lwi śmiech, głośniejszy od burzy zeusowej.
   Heraklesowi nogi ugięły się w kolanach.
   - Martwimy się o naszego malucha – westchnęła matka. - Miał dopiero dwa dni, gdy przepadł. Jest słaby, chorowity, niedożywiony i roślinnie wiotki.
   - No, taki roślinnie wiotki – przyznał ojciec. - Szukamy go od trzech tygodni dni. Zgubiliśmy go na spacerze. Wstyd przyznać, ale z inkubatora nam wypadł.
   - Z inkubatora? - wydusił heros.
   - Tak – lew spuścił głowę smętnie. - Zdarza się i nemejskim.
   - To nie przekreśla kariery ścigacza, rozłupacza i zgniatacza. – zaznaczyła lwica. - Ja sama pierwszy miesiąc życia spędziłam w inkubatorze. I potem dwa pod kroplówką.
   - Pod... - Herakles powiódł wokół bezrozumnym wzrokiem. - Ale... miał dwa dni, mówicie? Przecież Erysteusz mówił mi, że on już pół roku po dolinie grasuje.
   - Nie on – uśmiechnął się ojciec nemejski z pobłażaniem. - Wszak mówiłem, że dwudniowy był i roślinny jeszcze w mięśniach. To brontozaur grasuje. A raczej: grasował. Rozgniotłem go miesiąc temu.
   - Rojhunkillpijkiil – wybełkotał Herakles.
   Lwy przestały patrzeć przyjaźnie.
   - No – ponaglił niecierpliwie ojciec. - Widziałeś naszego synka czy nie?
   - Nie przekomarzaj się z moim mężem – upomniała nieco życzliwszym głosem lwica. - Jest nerwowy i daje się porwać wzburzeniu. Ostatnio jacyś wyspiarze zamknęli przed nim port i postrzelali z katapult. Wkurzył się i falę zrobił. I już ich nie ma.
    - Zgadza się – wymruczał wielki lew. - Zwali się Atlantydzi, jeśli mnie pamięć nie myli... Ale ty coś nerwowy jesteś, człowieku. Czy ty przypadkiem nie jesteś tym rzymskim Herkulesem, co lwy wybija?
   Heros zaprzeczył ruchem głowy, co okazało się bardziej męczące niż trzy tygodnie zapasów.
   - Na pewno? Bo po duńsku mówisz, a to Rzymian zdradza. - Lew przeszywał go wzrokiem bacznym i przenikliwym, zupełnie jak król Nemei dzień wcześniej, i pewnie pytania o obcinanie nosów i uszu, dzieciobójstwo i bójki ze Spartanami wisiały już w powietrzu.
   Tyle, że nie padły.
   Lew nemejski przesunął nagle spojrzenie w bok i dojrzał zewłok syna.
   - A to pewnie narzuta na kanapę tam leży – rzekł spokojnie jakby filozofem z beczki był.
   I wtedy Herakles spróbował swej ostatniej szansy na ocalenie. Ponieważ przytomnie założył, że nie może w starciu z wielkolwami liczyć na łuk, miecz ugięty, krzemień, katapulty Erysteusza i kawalerię Spartan, sięgnął po jedyną broń, jaka mu pozostała. Broń manipulacji i odwracania uwagi.
   - Potrzebne jest 25 sztuk ośmiornic – wymamrotał z dziwnym wzrokiem.
   Lwy spojrzały po sobie.
   - Na co? - zdziwiła się matka nemejska.
   - Ośmiornice wrzucamy na gorący olej i doprowadzamy do miękkości – ciągnął Herakles niczym w transie. - Dodajemy pieprz czarny, sól, czosnek, cebulę – zszatkujmy ją na drobno – i śmietanę połączoną z mąką. Wszystko energicznie mieszamy, dodajemy paprykę, mleko w proszku i zostawiamy pod przykryciem dziesięć minut...
   Lew nemejski zbliżył się o krok i obniżył głowę.
   - ...ośmiornice możemy podawać z krakersami, grzankami albo chlebem pumperniklem – mamrotał heros oblany potem i udający, że zbliżającej się paszczy nie dostrzega. - Ponieważ sosu będzie więcej niż ośmiornic, warto uczynić z wydzielonej porcji pastę do żółtego sera. Więc jeśli mamy blender... - urwał i podniósł wreszcie wytrzeszczone oczy.
   Każdy by urwał i wytrzeszczył oczy, gdyby rozwarła się nad nim paszcza objawiająca bramę do Tartaru, za którą szła droga brukowana czaszkami i oświetlenie gazowe.
   - A to jedynak był  - mruknął lew.
   I pożarł dzieciobójcę.
   Tak skończył grecki Herakles. Ciekawe, że rzymski Herkules podzielił jego los. Syn Zeusa wykonał tylko jedną pracę, a pozostałych jedenastu nigdy nie zaczął. Alternatywne przekazy odnieście między mity greckie albo rzymskim generałom, co w żywe oczy kłamią.
   Wszak do dziś twierdzą, że Ares z Marsa przybył.
 ___________________________________________________________
Lwy Nemejskie 2
   
Stałem zadumany przy oknie zalewanym deszczem. Miałem już tylko chwilę, by w pełni wejść w rolę odpowiedzialnego ojca. Za trzy minuty – jeśli jest punktualny i zdeterminowany – kandydat do ręki córki tego ojca zadzwoni do drzwi.
   Właściwie byłem już tym, kim być należało. Ojcem wyważonym, badawczym, przenikliwym, a także – bo uważałem to za słuszne – nieco szorstkim i emanującym niechęcią raczej niż życzliwością.
   Ktokolwiek ma zdobyć serce i ciało mojej jedynej córki – musi być odporny i zdecydowany. Moja surowość i odrobina arogancji nie były wszak aż tak wielkim wyzwaniem, by zniechęcić i zawrócić porządnego, sumiennego człowieka. Ktokolwiek ma ożenić się z moją córką, musi liczyć się ze znacznie cięższymi wyzwaniami życia. Moja córka może zachorować, stracić pierś, poronić albo na pół roku stać się seksualną niewolnicą demona. Mąż mojej córki musi przejść próbę wszelką. Nie może jej zostawić. Nigdy. Ani na chwilę.
   Bo kiedy nadejdą wyzwania, nie będzie przy niej jej ojca.
   Dlatego koniecznym było przekonać się, że kandydat jest charakterny. Że ciało ma krzepkie, a duch niezłomny.
   Szczerze mówiąc, byłem sceptyczny.
   Poprzednich dwunastu odpadło.
   Szkoda mi było córki. Była samotna. Piękna, przenikliwa, spragniona mężczyzny i gotowa na szlachetne oddanie.
   Ale nie mogłem oddać jej żadnemu z mężczyzn, których wystraszyła moja twarz złowrogiego drapieżnika, ostrość wzroku i skłuwające niczym dzidy słowne prowokacje. Jeśli uszli przy takiej próbie, tym bardziej zostawiliby ją wobec prób najcięższych.
   Znam moją córkę najlepiej jak tylko można. I to, czego ona najbardziej pragnie uniknąć, to porzucenie i samotność.
   Kandydat pojawił się na drodze. Przyszedł pieszo, co obrałem za plus. Skoro szedł, to rozważał, medytował, być może szukał zrównoważenia. Być może delektował tę chwilę, która mogła na resztę życia stanowić wspomnienie nieocenionego triumfu.
   Albo piętno sromoty.
   Wziąłem głęboki oddech i całkowicie wszedłem w rolę.
   A potem poszedłem otworzyć drzwi.
  

*

   Kandydat zwycięsko przeszedł pierwszy etap – wrażenie wzrokowe. Tak jak opisał się córce przez Internet i telefony, był postawny, umięśniony i sprężysty. Zwróciłem też natychmiastową uwagę na jego zadbane dłonie, prostą postawę i spokój w oczach. Na schludny ubiór, gustowne i czyste buty – nie mniejszą.
   To jednak nie musiało oznaczać niczego. Siedmiu poprzedników nie ustępowało mu w niczym pod tymi względami.
   - Dzień dobry – wyciągnął rękę. - Tobiasz Ameleon.
   - Proszę do salonu – wyrzekłem chrapliwie, wskazując mu drogę.
   Nie było żadnej pożyteczności w zwlekaniu ze sprawą. Podałem mu kubek z herbatą Twinnings – co było jedynym gestem życzliwości, na jaki kandydat mógł kiedykolwiek liczyć – i kiedy rozsiadł się w fotelu, wyrzekłem sucho:
   - Jest pan zainteresowany ożenkiem z moją córką.
   - Ożenkiem – skrzywił się. - Nie za miło pobrzmiewa to określenie, pan wybaczy... Ja Magdę kocham i jestem przede wszystkim zainteresowany życiem z nią. Rozumie pan, dzieleniem trosk i radości. Miłość nas łączy, no a papier... Hmm...
   Przybrałem jeszcze bardziej suchy ton. Nie zamierzałem się ceregielić.
   - Panie Ameleon. Pan sobie zdaje sprawę, że Magda NIE WYJDZIE za pana, jeśli powiem jej – a w tym momencie stoimy w tym punkcie – że jest pan żałosnym, małostkowym, skrzypiącym puppetem ze sznurkami plączącymi się u drewnianych stóp?
   Zapadła cisza. Kandydat został zaskoczony. Każdy z jego poprzedników zawsze był zaskoczony w tym miejscu.
   Dwóch zresztą w tym miejscu wyszło i nigdy nie wróciło.
   Wszystkim rujnował się całkowicie plan, jakikolwiek sobie na tę rozmowę przygotowali.
   Tobiasz Ameleon patrzył na mnie ze zmarszczonym czołem i nieco wytrzeszczonymi oczami. Wiedziałem, co zaprząta jego umysł. Powtarzał sobie w myślach słowa, których użyłem, i zastanawiał, czy odnieść się do nich za pomocą żartu, żachnięcia – czy też udać, że nie padły.
   Postawił na to ostatnie, co uczynił jako pierwszy z wszystkich, których przyjąłem do tej pory.
   Ale było zbyt wcześnie, by robić sobie jakieś nadzieje z tego powodu. Zdecydowanie zbyt wcześnie.
   - Myślę – rzekł z imponującym opanowaniem – że obaj zgodzimy się, proszę pana, iż świstek nie jest najmniejszym gwarantem ani jakości, ani trwałości związku dwojga ludzi... - Zrobił pauzę, ciekaw, czy będę miał chęć odnieść się do tej sondy rozpoznawczej.
   Miałem chęć i odniosłem się.
   Sonda rozpoznawcza jest niczym konna szpica rozpoznająca przedpole bitwy i kondycję przeciwnika. Może wieść do prędkiego i przynoszącego zwycięstwo uderzenia frontalnego. Może – ale nie musi.
   Kandydat popełnił błąd w swoim rozpoznaniu.
   - Użycie słowa „świstek” uprzedza mnie do pana już po minucie kontaktu – wyznałem chłodno. - Jak bardzo jest to obiecujące, proszę sobie samemu odpowiedzieć. Jeśli niesie nadzieję, proszę podskoczyć do góry pajacykowo, a po wylądowaniu zawołać „Omijajcie wyspę Hula!”.
   Jeśli wcześniej postarał się natychmiast zneutralizować wytrzeszcz oczu i ukryć oszołomienie, to teraz już tak bardzo z tym nie galopował. Właściwie patrzył na mnie trochę bezrozumnie.
   Jak taki puppet ze sznurkami splątanymi u drewnianych stóp.
   Więc kontynuowałem:
   - Poważam ludzi Przedwojnia. To był czas wykwitu fali niezwykle taktownych, promiennych i uduchowionych Polaków. Wytłuczono ich, bo jakiejś klice planetarnych manipulantów silna Polska psuła szyki. Dziś mamy społeczeństwo zbudowane z popłuczyn. Z popłuczyn co jakiś czas wytapiają się kandydaci do ręki mojej córki. Przychodzą tu, by pozyskać moje uznanie. Gdyby obejrzeli kilka filmów przedwojennych, może zwróciliby uwagę na dziwne zjawisko obyczajowe. Takt i maniery. Szacunek i wyważenie. Może wtedy, rozprawiając o ślubie – najświętszej ceremonii życia ludzkiego – okazywaliby owe maniery, zamiast stosować popłuczynowe zwroty w rodzaju „świstek” czy choćby „papier”. - Nadal patrzył na mnie rozszerzonymi oczami. - Ślub potwierdzony dokumentem jest aktem nie tylko oficjalnym, lecz także duchowym. Wnoszącym energię. Tak w czakramy każdego z małżonków osobno, jak w czakram ich związku. Ktokolwiek poważnie i z radością myśli o obietnicy miłosnej i jej pielęgnowaniu – taki dokument podpisze nie tylko ochoczo. Nie tylko z szacunkiem i nabożeństwem całego serca. - Sięgnąłem po japońską filiżankę i łyknąłem zielonej herbaty. - On to zrobi, panie Ameleon, pożądliwie. I wdzięcznie.
   Teraz zamilkłem na chwilę, delektując napój i dając czas kandydatowi na dojście do siebie. Został storpedowany, ale jeszcze nie był przekreślony. Właściwie dopiero teraz wystawiłem go na pierwszą z prób. Z ciekawością oczekiwałem jego słów.
   Zbierał się niecałe pół minuty.
   - Przepraszam bardzo – chrząknął. - Nie miałem absolutnie nic złego na myśli. Szanuję akt ślubny... Zresztą spieszno mi do niego i dlatego tu jestem. Żeby uzyskać pańską zgodę. A mówiąc o papierze... no, o tym ceremoniale... chciałem tylko zaznaczyć, że moja miłość jest silna i wychodzi ponad to wszystko.
   Był inteligentny i szczery. I całkiem opanowany. Ale zaczynał już kiepsko znosić moje – w istocie nieprzyjazne i natrętnie na nim uwieszone – spojrzenie. Podniósł kubek do góry i schował za nim tyle swej twarzy, ile tylko zdołał.
   - Gdy pan trzyma kubek w ten sposób – wymierzyłem weń palcem – nos panu wystaje dość hebrajsko. A poza tym, jak mam traktować kandydata z powagą, jeśli pije herbatę z tak zdobionego infantylnie kubka.
   Zagryzł wargi i obniżył wzrok na swoje wciąż wzniesione naczynie. Zdobione barwnym, wyjątkowo komicznym krasnoludkiem.
   - Sam mi pan taki podał... - bąknął zakłopotany.
   - Ależ pan go przyjął niczym relikwię. Może pan chociaż podejdzie do sprawy z humorem – przecież jest pan witalnym młodzieńcem, a nie kirasjerem napoleońskim stłuczonym pod Borodino – i wypowie jakiś żart o tym kubku?
   - Żart?... - wciąż patrzył na kubek, co było oczywistym sposobem na uniknięcie patrzenia na mnie.
   - Jest pan sztywny, spięty, ograniczony nie tylko manierami, ale i wyobraźnią. Poczucie humoru niewątpliwie pan ma, tylko gdyby je sproszkować na plankton, wykarmiłbym gupiki w moim akwarium przez dzień, może dwa. Potem bieda.
   Odstawił kubek i objął dłonią brodę. Był w tym widoczny wysiłek, ale zdołał podnieść na mnie oczy.
   - Czy pan... mnie nie lubi? - spytał nerwowo. - Czy Magda coś mówiła, co się panu nie spodobało? Bo przecież tak mnie z góry nie lubić, to trochę uprzedzenie...
   - Pan myli pojęcia, Ameleonie. Ja nie darzę pana żadną wyjściową antypatią. Mój certyfikat pańskiej osoby jest neutralnie pusty. To pan go ma wypełnić. Natomiast ja pana wyjściowo nie darzę: sympatią, miłością, ufnością, szacunkiem i podziwem. To pan ma to sobie wywalczyć. Po to pan przyszedł. A czas upływa. Na razie punkty stracone.
   - Punkty stracone? - powtórzył już trochę nerwowo. - Ale przecież ja mam do pana szacunek, a Magdę kocham z całego serca... Naprawdę!... I poczucie humoru mam – dodał bezradnie.
   - Tak? - spytałem tonem mieszającym oblodzenie z niechęcią. - To proszę mnie o tym przekonać, bo nie wydam córki za ponuraka. Moja córka ma mieć życie promienne i wesołe, a nie butwieć galerniczo w związku z humorystycznie zabiedzonym pierrotem. Proszę podskoczyć jak przystało na pajacyka i zawołać „Omijajcie wyspę Hula!” albo ubawić mnie żartem na temat kubka.
   Zapadło milczenie, co, niestety, nie zaskoczyło mnie zupełnie. Niespecjalnie już wierzyłem w kandydata Tobiasza Ameleona. Właściwie uznałem już za fakt wszczęcie jego rozpadu. A przecież najgorsza próba wciąż była przed nim. Próba, której nie przeszedł nikt.
   - Wie pan – wydusił – jestem trochę zdenerwowany... Trema... Jest pan jednak ojcem mojej ukochanej, proszę wybaczyć. Ale jeszcze pana zaskoczę, obiecuję.
   - Nie podejrzewałem pana o żart na temat kubka wymyślony na poczekaniu. Natomiast podskok lub fikołek i wesołe puppetowate okrzyki były w pańskim zasięgu. Uważam, że silny charakter i umysł nie baczą na ograniczenia i konwenanse popłuczynowego społeczeństwa. Gdyby pan oglądał filmy przedwojenne, widziałby, jak swobodnie i wariacko wygłupiali się tamci ludzie. Żart o kubku ja powiem w takim razie – chwyciłem kubek i uniosłem go w górę. - Proszę słuchać, ceramiczna czaszko z podłużnym otworem na gwinee:

                                    Dwa krasnoludki drewniane butki
                                    Noszą! Jeden jest duży, drugi malutki
                                    Duży pije z kubka, lecz ani podskoczy
                                    Mały kubek zdobi, bo jest uroczy.

                                   
   Odstawiłem kubek i spojrzałem z zadumą na oniemiałego Ameleona.
   - Nic specjalnego, powie pan – rzekłem. - Ale to na poczekaniu. No i historia oparta na faktach, nie jakieś baśnie spod Gorców. Dopije pan? - zaprosiłem dłonią do podjęcia kubka.
   Chwycił go z tępą miną. Wyglądał na znużonego i nieszczęśliwego. I nawet żal mi go było. Ale nie oddam córki z powodu żalu. A i wyjść z domu mojego każdy musi sam, o własnych siłach. Moje nie były aż tak spore, by wchodzić w rolę niedźwiedzia i wyrzucać zdewastowanych kandydatów niczym odpady.
   Którymi zawsze się stawali.
   Ku rozczarowaniu mojej córki.
   - No tak – westchnąłem głośno, jakbym frapował się kierunkiem obranym przez cywilizację – niech mi pan powie, za co pan kocha moją córkę.
   Odetchnął. Pomyślał zapewne, że skończył się etap dziwacznych pytań i zaczepek, i że zmierzamy na zwyczajowe tory wyszukiwania wspólnych zasad i interesów.
   Jak to można pochopnie odetchnąć.
   - Kocham Magdę za wszystko – odrzekł bez namysłu. - Jest jedyna, niepowtarzalna, magnetyczna, inspirująca... cudowna. Ma czar, inteligencję i jasno określone wartości.
   - To wszystko prawda – skinąłem głową. - Pytanie brzmi: skąd pana o tym przekonanie.
   Zamrugał oczami.
   - Noo, wie pan, znamy się już pół roku. Może to niezbyt długi czasu, ale...
   - Nie jestem sztywny w tych sprawach – przerwałem. - Pięcioletni okres rozpoznawania też niczego nie zagwarantuje. A pokrewne dusze mogą się rozpoznać w ciągu jednej godziny. Sęk w tym, że pan nie zna mojej córki.
   - Znam...
   - Wirtualnie. W ten sposób to ja znam Che Guevarę. Bardzo się lubimy.
   - Ale... No przecież pisaliśmy do siebie – żachnął się. - Dzwoniliśmy... Ja już za sam jej głos ją kocham dożywotnio. Dźwięczy jak dzwon anielski.
   Mój głos był chrapliwy, nieco zduszony i na pewno nie dźwięczał.
   - Proszę mi się tu nie roztkliwiać – upomniałem surowo. - Od kandydata do ręki mojej córki oczekuję racjonalnego chłodu i postawy zdyscyplinowanego legionisty rzymskiego, a nie popiskiwania i omdleń podlotka z Wyspy Księcia Edwarda. A moja córka nie jest jakąś niebiańską podfruwajką, tylko charyzmatyczną, uduchowioną kobietą.
   - Nie przeczę... - wymamrotał.
   Nie wyglądał na kogoś, kto czerpie przyjemność z rozmowy ze mną.
   Jednak mimo zniechęcenia, wytrącenia z równowagi i psychicznego znużenia, wciąż trzymał się fotela i nawet za okno nie spojrzał. Zależało mu na Magdzie.
   Miałem powody twierdzić, że Magdzie na nim już trochę mniej.
   - Pan sobie zdaje sprawę, jak można fałszować obraz swój i status poprzez kontakt internetowy – powiedziałem. - Czy moja córka ma wierzyć we wszystko, co pan jej powiedział i napisał?
   - Musi... To znaczy może. I ona mi wierzy, mówiła...
   - To ja zdecyduję, czy jej wiara będzie podtrzymana – odparłem, co było bardziej uczciwe niż Ameleon mógłby przypuszczać. - Pan, zdaje się, utrzymuje, że przodek pański walczył jako husarz pod Kłuszynem?
   - To prawda – podniósł na mnie oczy. - Możemy to zweryfikować.
   - Możemy i zrobimy to. Żeby się nie okazało, że przodek był żołdakiem od Rakoczego, co polskie dwory palił.
   Przełknął ślinę.
   - Czy pan jest przeciwko mnie? - spytał ponuro. - Pan myśli, że chcę wykorzystać pańską córkę?
   - Oczywiście, że tak myślę. Każdy ojciec tak myśli. Bo każdy ojciec jest mężczyzną, który wcześniej skupiał wysiłki na wykorzystaniu maksymalnej liczby dziewcząt. Proszę mnie przekonać, że się mylę.
   - Ale jak??
   - Proszę podskoczyć pajacykowo i zawołać „Omijajcie wyspę Hula!”.
   - Jezu, pan chyba żartuje? - potrząsnął głową.
   Spojrzałem na niego jak esesman na jeńca spod ściany straceń, który pyta, czy wieczorem mógłby pójść do kina.
   - Oczywiście, że żartuję, panie puppecie. Przenikliwość pańskiego rozumu jest wprost proporcjonalna do charyzmy i poczucia humoru. Razem to wszystko tworzy tak potężną wartość, że zastąpiłaby moskaliki w słoiku, który znajdzie pan w mojej lodówce.
   Nie wyrzekł ani słowa. Może był już bardzo zrezygnowany i czekał bez większej nadziei na szansę przełamania ofensywy, która spychała go tak, jak lodołamacz spychałby canoe Irokezów.
   Próżne było to czekanie. Cios miał dopiero paść.
   - Jak już powiedziałem, Internet baśnie i gawędy tworzy – wstałem, by zacząć spacer z założonymi rękami wzdłuż dywanu. - Pytam natomiast jako ojciec: jak pan widzi taką ochronę mojej córki?
   Zmarszczył czoło groteskowo.
   - Ochronę?
   - Pan zakłada, że Magdalena ma się sama bronić przed arogancją i molestowaniem popłuczynowego społeczeństwa? I może bronić też pana zarazem?
   - Nie – obruszył się. Był w rozpadzie; zaczynał już reagować jak urażony trzynastolatek. - Jestem sprawny i dumny. Trenowałem karate shotokan.
   - Shotokan? Proszę je sobie wykorzystać do ozdobienia parady armii Andory. Jakie są pańskie realne zdolności bojowe i siła mobilizacji przy, powiedzmy, ataku mniejszości quebeckiej na dom?
   - Mniejszości quebeckiej? - wybełkotał.
   - Czy pan koniecznie stawia na kolejny najazd mongolski? Czy pan potrafi jako ten oświecony prorok Izajasz przewidzieć, kto i kiedy na dom pański napadnie? A może zaprzeczy pan prawdopodobieństwu zderzenia się z przemocą? Wyznaje pan przekonanie, że żyjemy w jakimś lukrowanym świecie elfów roztańczonych na łące umajonej?
   - Oczywiście, że nie! - prawie krzyknął ze złością. - Przepraszam... Nie jestem naiwny. Może jakiś rzezimieszek przyjdzie pewnego dnia i...
   - Określenie „rzezimieszek” raczej zostawiłbym pasjonatom spisującym zamieszki średniowieczne, bo nas otaczają po prostu bandyci i psychopaci. Mniejsza z tym jednakże. Ja pytam: jaki pan ma obmyślony sposób samoobrony?
   - Wezwę policję.
   - Ten sposób proszę polecić weteranom Insurekcji Kościuszkowskiej, którzy są dziś zbyt starzy i chromi, by nasadzić bagnet na trzonek miotły. Nim policja przyjedzie, minie pięć, dziesięć, może więcej minut. W tym czasie współczesny rzezimieszek spłodzi pacholę z pańską żoną, opróżni sejf i wytnie panu w grdyce coś równie dekoracyjnego, co wycina się w arbuzach zdobiących stoły weselne. Ja pytam, czy pan ma broń palną i serce wojownika. Jeśli nie, to nawet na obrońcę mszycy sterroryzowanej przez żuka nie mogę pana rekomendować.
   Starł dłonią pot z czoła.
   - Broń palną mogę załatwić... jeśli twierdzi pan, że to nieodzowne...
   - Samoobrona jest nieodzowna.
   - ...a serce wojownika mam. W każdym, kto kocha kobietę, obudzi się wojownik.
   - Czy aby w krasnoludku, co drewniane buciki nosi? - uniosłem brwi.
   Sapnął niczym odyniec zagoniony w narożnik.
   - Pan się zapędza z tym upokarzaniem. A ja bym nieba uchylił Madzi.
   - Niech pan jej uchyli odwagi i troski, a nieboskłon zostawi astronomom z Fromborka. No cóż, w kwestii samoobrony stracił pan kolejne punkty. Teraz aż strach pytać o strategię kontrataku.
   Znowu zmarszczył czoło, ale nie odważył się odezwać.
   - No, przecież samoobrona odpiera najeźdźcę. A odparty najeźdźca to najeźdźca upokorzony i wściekły. Pan sądzi, planktonie, że nie wróci sposiłkowany?
   - Dlaczego miałby...
   - A dlaczego bandyci napadają? To nie są ludzie skłonni do refleksji i przewartościowania. Klaps w tyłek nie uczyni ich świętymi Aleksymi. Wrócą z jeszcze silniejszą żądzą rzezi. Dlatego z punktu samoobrony przechodzimy płynnie do punktu kontrataku. I?...
   - I? - powtórzył tępo.
   - Ścigamy uchodzącego wroga i wycinamy go.
   - Wycinamy...? Czy pan...? Przecież to nie Dziki Zachód – szarpnął się tak, jak szarpnąłby się człowiek ocucony w więzach. Może i tak się poczuł.
   - Skoro woli pan określenie Dziki Wschód... Mówiąc szczerze od męża mojej córki oczekuję przestrzegania trzech punktów regulaminu ochrony. Pierwszy: samoobrona. Drugi: kontruderzenie. Trzeci... no, jak pan myśli?
   - Ewakuacja? - spytał niepewnie.
   - Ewakuują się frukty naniesione deszczówką. Wojownicy zakochani w kobietach i piastujący swoje dzieci nie porzucają własnych gniazd. Jedynie je zabezpieczają i chronią z ogniem w sercu. Temu wszystkiemu świetnie służy punkt trzeci. Ba! przy sumiennym stosowaniu zasad punktu trzeciego nie ma wręcz żadnej potrzeby sięgania po punkt pierwszy i drugi!
   Czekałem, aż jego zaintrygowanie wzrośnie i przemoże bezwład. Co w końcu nastąpiło.
   - Co zaleca punkt trzeci?
   Spojrzałem mu prosto w oczy. Ponieważ było to niczym skrzyżowanie spojrzenia energetycznego wilka ze spojrzeniem zabiedzonej ucieczką sarny, zamrugał i zwiotczał.
   - Terror bliskozewnętrzny – rzekłem surowo.
   Rozszerzył oczy w groteskowym przestrachu.
   - Terror bliskozewnętrzny?? Ale co by to miało być?!
   - Widzi pan, frukcie – przybrałem ciepły, nieomal życzliwy ton – kiedy ograniczyć działania do odpowiedzi, do responsu, to nie ma gwarancji na pełne zabezpieczenie domu przed atakiem. Co lepsze: zostać wyrwanym ze snu przez łomot wyważanych drzwi czy ucapić wroga jeszcze przed płotem? Musimy być terrorystami. Obszar wokół domu, obszar bliskozewnętrzny, należy traktować jak barbakan chroniący zamek, w którym śpi ukochana królewna. Obszar wokół zamku musimy terroryzować tak samo, jak Lew Nemejski terroryzował obszar wokół miasta Nemei. Pan zna mity? Dwanaście prac Herkulesa?
   Nie zareagował. Patrzył na mnie tępo, bezrozumnie, jak to frukt.
   - Lew Nemejski osaczał i eliminował. I my też musimy być Lwami Nemejskimi dla naszych córek i żon. Musimy terroryzować w ramach prewencji. To szlachetny rodzaj terroru.
   - Ale jak mam rozumieć terroryzowanie – wycharczał z wysiłkiem.
   - Nieoficjalne łowy na osobników nieopatrznie wstępujących w pobliże domu. Po pierwsze: wyeliminuje się potencjalnych napastników. Po drugie: prędzej czy później fama o znikaniu ludzi się rozejdzie i pod dom pański ani poltergeist nie odważy się zawitać. To najlepsza metoda na zabezpieczenie domu. I żony – dodałem z naciskiem.
   - Ale terror... - powtarzał tępo. - Jak mam to rozumieć? To całe „znikanie”?
   - Najlepiej dosłownie. Namierzonego intruza należy zneutralizować. Nie znam lepszej na to metody niż rozbicie czaszki kamieniem, porżnięcie ciała, usunięcie twarzy i won w jezioro jakimś nocnym kursem.
  Znowu zapadła cisza. Tobiasz Ameleon wyglądał na umęczonego. Ale i ja byłem już trochę znużony. Człowiek, który nie potrafił uporać się z porównaniem do krasnoludka i puppeta, nie będzie mógł uporać się z zagrożeniem prawdziwej miary.
   Nie może zostać mężem mojej córki.
   Nadeszła pora, by to zakończyć. Przy czym wciąż jeszcze nie padł cios definitywnego rozbicia.
   Stanąłem nad kandydatem.
   - Udowodniłem panu, że jest kukłą papierową odgryzioną z cyrkowego obwieszczenia przez bezpańskie ratlery. Że stoi pan na poziomie skąposzczeta ze swoim poziomem dystansu, humoru, przenikliwości, charyzmy i dumy osobistej. Że jako obrońca mojej córki byłby pan w istocie nikim innym jak kamerdynerem gwałciciela. Podsumowując: jest pan kolejnym fruktem popłuczyn powojennych, który to frukt struga deszczówki niefortunnym trafem spłukała w progi mojego domu. Pytanie brzmi: co sprawia, że frukt nadal tkwi w tych progach?
   Patrzył na mnie zszokowany i zrozpaczony.
   - Pan jest... nienormalny! - wyrwało mu się.
   - A pan jest fruktem. Który już się rozkłada i fermentuje. Czy nadal upiera się pan, że miłość do mojej córki jest szczera?
   - Jest szczera – wydusił z determinacją.
   - I pan ją kocha za to wszystko, co wymienił?
   - Tak.
   - Na pewno? - przeszywałem go wzrokiem; nieomal słychać było jak rozpruwa go jak bagnet.
   - Tak!
   - Za urodę nie?
   Zawahał się.
   - No, nie... To znaczy też... No sam pan wie, że jesteśmy wzrokowcami i to się liczy. Przecież nie jest pan hipokrytą i przyzna.
   Niczego nie zamierzałem przyznawać.
   - Ujęły pana jej zdjęcia?
   - Tak... Ale nie tak bardzo jak jej poglądy, marzenia... Te plany z delfinarium, to...
   - A gdyby nie była zgrabna i śliczna? - uciąłem.
   - To niczego by nie zmieniło – rzekł stanowczo. - To miłość, która zdarza się raz na kilka inkarnacji. Ja kocham duszę Magdy. Ciało zamierzam chronić i pielęgnować jak kwiat.
   - Zdjęcia były fałszywe.
   Nie od razu dotarł do niego sens słów, które wypowiedziałem, Tak to już jest przy silnym wzburzeniu. Ale przecież w końcu musiało to do niego dojść. Zamilkł, otworzył usta jak ten gupik z akwarium i wbił we mnie też taki rybi wzrok.
   - Z... Co??
   - Magda nie pokazała panu swoich prawdziwych zdjęć. Bała się odrzucenia. - Ponieważ nadal się nie odzywał, dodałem: - Proszę zrozumieć, zależało jej na panu. Ale przecież niepotrzebnie się bała, prawda? Pan kocha jej duszę magnetyczną, czy tak?
   - Fałszywe... Ale dlaczego, na miłość boską? - wykrztusił, przełamawszy osłupienie.
   - Widzi pan – nabrałem głośno powietrza. - Magda jest poważnie chora.
   Na jego twarzy wykwitł lęk.
   - Na co? - spytał cicho.
   - Na martwicę toksyczno-rozpływną naskórka. - Przeszedł go dreszcz tak silny, że nie robił z siebie durnia i nie próbował nawet go stłumić. W istocie rozkołysał się niczym lampa sztormowa na kutrze. - To skutek nadużywania piroksykamu. Ten z kolei Magdalena brała przeciw chorobie zwyrodnieniowej stawów oraz reumatoidalnemu zapaleniu stawów. Trochę nadużyła. Poniosło ją, jak to człowieka pragnącego ozdrowieć i wystawić twarz na słońce.
   Siedział ogłuszony, znokautowany, ze spuszczoną głową. Skurczony i podobny brunatnicy przyklejonej do nadburcia.
   - Wystawić twarz – powtórzyłem głucho. - To jej największe marzenie. Bo od czterech lat siedzi w piwnicy, wciśnięta między marynaty, a powidła. Jej cały świat to ja, kiedy schodzę - a bywają tygodnie, że tego nie robię - i komputer. No i pan, on ile nie czmychnie teraz jak spłoszony szelestem piżmowiec.
   Tobiasz Ameleon wciąż był brunatnicą wyssaną z witalności. Rodziło się pytanie, czy ta witalność miała jeszcze wrócić.
   - W rzeczy samej – podniosłem nieco głos – moja córka wygląda jak potwór ze studni wyłowiony. Fakt, że ma przy tym ginekomastię i urodziła się z połową twarzy, nie razi już przy tym aż tak bardzo. Ale jest potworem. Dlatego nie schodzę częściej niż raz na dwa-trzy tygodnie. Bo po każdej wizycie trzeba kilku seansów u terapeuty, by wróciła równowaga i sens życia. I bym mógł zejść znowu do piwnicy. Choćby po powidła.
   Powoli podniósł na mnie oczy. Były przekrwione i zalane łzami niczym zbiorniki retencyjne.
   - Ale jak można było... - wybełkotał z trzęsącą się brodą. Przyjrzałem się tej brodzie z fascynacją, bo zdawała się kwapić do odpadnięcia.
   - Oto jej zdjęcie – wyciągnąłem fotografię z kieszeni i rzuciłem na stolik. - Musi pan się w nie dobrze wpatrzyć, bo nie chcę, by tam, na dole, krzyczał pan i omdlewał. To jej nie pomoże. A tylko w tym roku próbowała odebrać sobie życie dwadzieścia trzy razy. - Stanąłem przy oknie. - Więc sam pan rozumie sytuację. Musiałem przetestować pański system nerwowy i charakter. Bo Magda nie jest tym rodzajem żony, którą może opiekować się witeź żeglarz podrzucany wiatrem. Ona potrzebuje miłości dożywotniej, tak, ale i ochrony wojownika twardego jak granit. Jest pan taki?
   Najwyraźniej nie był. Nie po tym, jak rzucił okiem na zdjęcie.
   W zamyśleniu przyglądałem się wymiocinom zdobiącym stół zamiast obrusu.
   - Nie mam pretensji o tę reakcję – zaznaczyłem łagodnie. - Właśnie tu mogła nastąpić. A teraz zejdziemy na dół i obaj będziemy mieli twarze wodzów Apaczów Mescalero. Dumne i niewzruszone. I powiem panu: cieszę się, że pan obiecał tę miłość mojej córce. Wierzę panu. I nie byłem z góry uprzedzony. Przeciwnie. Przygotowałem pick-upa. Stoi na podwórzu. Razem wniesiemy pod plandekę skrzynię, w której rozkłada się, przepraszam – spoczywa, moja córka, a pańska narzeczona. Potem odjedziecie zacząć wspólne szczęśliwe życie, a ja posprzątam w końcu piwnicę. Kiedyś was odwiedzę. Jest pan gotowy?
   Tobiasz Ameleon, trzynasty kandydat do ręki mojej córki, był zdecydowanie gotowy.
   Tyle - że do ucieczki. Poderwał się chwiejnie, wywracając stolik, po czym krokiem istoty raczej bezkręgowej, ruszył ku wyjściu.
   Patrzyłem na nim ze zmarszczonymi brwiami.
   - A co z ta miłością, co zdarza się raz na kilka inkarnacji? - zawołałem za nim.
   Trzasnęły drzwi. Po chwili ujrzałem przez okno, jak koślawo biegnie po deszczowych kałużach.
   Zaraz też zniknął. Mimo to jeszcze przez chwilę patrzyłem na deszczowy świat. Aż wreszcie uznałem, że przedłużanie odgrywania roli odpowiedzialnego, wymagającego i gnomio złośliwego ojca mija się już z celem.
   Zwłaszcza, że było to wyczerpujące. Przede wszystkim dla ducha.
   Westchnąłem więc i zacząłem z tej roli wychodzić. Nie było to łatwe – wielu aktorów popadło w obłęd, gdy zgubili drogę powrotną do szlabanu, który w swym natchnieniu wyłamali.
   Ale w końcu się udało. Tak jak w poprzednich dwunastu przypadkach.
   A kiedy się udało, odkleiłam tę drażniącą maskę silikonową i wąsy, zdjęłam dwie bluzy, którymi uprzednio wypchałam sweter, nabrałam powietrza głęboko do płuc i odetchnęłam.
   Z ulgą, ale i ze smutkiem.
   Widzicie, mój ojciec zmarł sześć lat temu. Matka dużo wcześniej. Ojciec był moim światłem i wojownikiem. Wspierał mnie i chronił do ostatniej chwili swego życia. A kiedy umierał, rzekł z czułością, która zgniotła mi serce:
   - Madziu moja, Madziu. Nieszczęściem jest moim, że cię zostawiam. Lecz szczęściem, że cię miałem. Chcę, byś przeżyła swój czas w miłości i spokoju. By twój pierwszy mężczyzna pozostał ostatnim. Lecz żeby tak się stało, sprawdź go, przetestuj tak – jak ja bym to uczynił. Bądź Lwem Nemejskim; ostrym, zniechęcającym, przerażającym. Sztuka męskiej ironii i cynizmu jest trudna, ale ją przyswoisz. Dla tych, którzy przyjdą z wyznaniem miłości, nie miej litości. Atakuj, uderzaj jak kobra. Nie daj chwili wytchnienia. Ci, których to odpędzi od miłości wcześniej zaklinanej, będą oszustami, papierowymi kukłami, które odfrunęłyby w chwili twego niepowodzenia, fruktami przeznaczonymi na rozpad i użyźnienie ziemi. Ten, który przetrwa próbę, będzie przeznaczonym ci mężem. Tylko Lew Nemejski przetrwa szykany Lwa Nemejskiego. Życzę ci szczęścia.
   Schowałam do szuflady komody zdjęcie, które nie przedstawiało mnie – lecz upiora z chińskiego horroru. Potem ruszyłam do pokoju, by włączyć komputer.
   Czułam ulgę, ale i żal. Tobiasz Amaleon raczej nie skłamał podczas tych wszystkich naszych rozmów. Był przystojny, gustownie ubrany, i pewnie jego przodek naprawdę walczył pod Kłuszynem.
   Podobał mi się.
   Ale nie kochał mnie wystarczająco silnie. Nie okazał determinacji i wiary. W chwili ciężkiej próby byłby równie słaby. Byłby puppetem ze sznurkami splątanymi u drewnianych stóp.
   Nie byłby Lwem Nemejskim.
   Jestem Magdalena, córka wojownika. Jestem samotna. Jestem piękna, przenikliwa, spragniona mężczyzny i gotowa na szlachetne oddanie.
   Wciąż czekam na swojego Lwa.

   

   ___________________________________________________________




Ambulansy
   Archibald szedł wzdłuż krawężnika krokiem wesołym, prawie tanecznym. Nieco przy tym chwiejnym – bo spieszył się do domu, niesiony radością awansu i podwyżki. Olivia się ucieszy!!... Pewnie zaraz też ciasteczka w piekarniku zrobi, a potem...
   Nie wiadomo, jak to się dokładnie stało. Po prostu nie zachował ostrożności, był właściwie zdekoncentrowany – no, a kremowy furgon stał zaparkowany po części na chodniku. I nim zdołał zareagować, wstrzymać maszynowy krok, uderzył prawą nogą o zderzak auta. Ból był spory i - jak zwykle w przypadku uderzenia krawędzią kości piszczelowej - rozprzestrzenił się błyskawicznie, zarażając szokiem i gniewem całe nieomal ciało.
   Ale zaraz też minął. Archibald, od rana w doskonałym nastroju, nawet nie zaklął. Pochylił się tylko lekko oszołomiony i pomasował kość. 
   - A niech mnie... - wymruczał.
   Pisk opon sprawił, że poderwał zaskoczoną twarz. Pustą, właściwie wymarłą ulicą, pędził w jego stronę ambulans. Archibald wyprostował się, marszcząc brwi.
   Karetka podjechała z ogromną, raczej hazardową prędkością, zatrzymując się ze skowytem umęczonych opon tuż obok furgonu. Drzwi otworzyły się z trzaskiem i ze środka wyskoczyło dwóch młodych i wyraźnie energetycznych sanitariuszy.
   - Eee – Archibald machnął ręką z uśmiechem zakłopotania. - Wszystko w porządku, panowie, ot, siniec tylko...
   W następnej sekundzie rozszerzył oczy z przerażenia. Sanitariusze podbiegli ku niemu zadziwiającymi susami panter bardziej niż ludzi i Archibald skamieniał.
   Mózg człowieka zadziwia zdolnościami mobilizacji. Jedną z nich jest przyspieszenie analityczności w trybie awaryjnym. Dlatego w ciągu jednej sekundy Archibald zdołał zarejestrować nad podziw wiele.
   Po pierwsze: twarze ratowników z miłosierdziem się nie kojarzyły. Jeden miał twarz właściwie straszną – zielonkawą, stężałą, gumową, obrabowaną z wszelkiej emocjonalności. Był niczym trup wyciągnięty z krypty w ekonomicznym celu udekorowaniu ganku na Halloween.
   Drugi przerażał raczej jeszcze bardziej: on nie był gumowy i zimny; przeciwnie – obnażone kły i czerwone, rozszerzone amokiem oczy zdradzały bardziej demona niż samarytanina.
   Po drugie: gumowy ratownik trzymał młot stalowy, którym można by zgruchotać wczesnojapońską tankietkę. Jego demoniczny towarzysz wywijał łańcuchem zwieńczonym kulą rojącą się kolcami – a może wręcz nasadzonymi grotami włóczni.
   Po trzecie: ten potworny oręż wyraźnie wzniesiono przeciw Archibaldowi.
   Co mimo paraliżu ustalił w sekundę. Mózg ludzki zadziwia.
   Druga sekunda nie sprzyjała już pracy mózgu i ograniczyła zdolności analizy. Młot wyrżnął w kolano Archibalda z łomotem, który rozszedł się po pustej ulicy niczym pomruk burzy. Kolano zresztą wypadło z należnego mu miejsca i też się trochę po ulicy rozeszło.
   Kula z grotami uderzyła z kolei - niczym piorun tej samej burzy - w żuchwę Archibalda.
   Który osunął się jak kukła, do której go zdegradowano.
   Nim stracił przytomność, zdołał jeszcze coś zarejestrować. Narzędzia ratowników obróciły się przeciw furgonowi i zaczęły spadać na niego jak głazy miotane z wyrzutni.
   Mózg ludzki zadziwia.

*

   Archibald otworzył oczy.
   Pierwsze doznanie było przyjemne. Ujrzał nad sobą narzeczoną.
   - Olivia... - wyszeptał.
   A przynajmniej spróbował. Bo dźwięk, który opuścił jego krtań, przypisano by raczej ibisowi niż człowiekowi. Co szybko znalazło uzasadnienie. Jego umysł był otępiały i rejestrował już znacznie wolniej, w końcu musiał jednak odkryć, że dolna połowa jego głowy wetknięta była w osobliwą, metalową klatkę z zielonymi, migającymi diodami.
   - Nic nie mów – poprosiła Olivia zgnębionym głosem. Jej twarz była popuchnięta i upodobniała ją do klauna umęczonego występem.
   Archibald oderwał wzrok od klatki i powoli potoczył nim wokół. Znajdował się w izolatce wymalowanej w kojący kremowy kolor. Byłby kojący w istocie, gdyby nie przyniósł ponurego skojarzenia z furgonem zaparkowanym na chodniku.
   Za Olivią stał lekarz, miły starszy mężczyzna, który w innych okolicznościach kojarzyłby się z wytwornym i wyważonym pułkownikiem armii Południa.
   Ale to nie był czas na miłe skojarzenia.
   Zważywszy, że za lekarzem stali dwaj ratownicy, których Archibald natychmiast rozpoznał.
   Wydał z siebie jęk i szarpnął się rybio, na co narzeczoną obejrzała się trwożliwie na lekarza.
   - Spokojnie, miss Fletcher – uśmiechnął się doktor. - Teraz nie grozi już mu żadne niebezpieczeństwo. Nic nowego nie dojdzie ponad to, co już biedak sobie pozyskał dwa dni temu – przeniósł dobrotliwe spojrzenie błękitnych oczu na Archibalda. - Dzień dobry, jestem doktor Owens. Czy pan planował może start w kampanii wyborczej? Na burmistrza czy gubernatora?
   Archibald zaprzeczył ostrożnym drgnięciem. Diody zamigotały silniej, a fala bólu uderzyła w skronie i spłynęła ku płucom. Oblał go pot i wzrosło przerażanie.
   - To i dobrze – pokiwał głową lekarz. - Bo kariery ujmującego mówcy nie mógłbym panu obiecać. Może pan liczyć na 70% rekonstrukcji żuchwy.
   Po policzkach Olivii spłynęły łzy. Natomiast z tyłu dobiegło stłumione parsknięcie. Doktor Owens zmarszczył brwi i obejrzał się, ale twarze ratowników nie zdradzały niczego poza uśmiechami zatroskania i życzliwości. To wzmocniło zresztą wstrząs Archibalda – gumowa twarz i demoniczne oczy zniknęły; teraz miał przed sobą tych samych, ale przecież wyraźnie dobrodusznych, przejętych jego stanem ratowników...
   Odruchowo opuścił wzrok na ich ręce . Ale nie dostrzegł oczywiście młota i kolczastej kuli.
   - No – mruknął pokrzepiającym tonem lekarz. - A maratończykiem pan też chyba nie jest?
   Teraz ani drgnął. Bał się bólu, który przyniesie coś w rodzaju toaletowej sromoty.
   - Znakomicie, panie Archibald. Bo na bieżni nie sprostałby pan nawet manekinowi z poligonu czołgowego.
   Znów rozległo się parsknięcie. Przy czym twarze ratowników zachowały niewinność i sympatię wobec ofiary wypadku. Olivia z niedowierzaniem obejrzała się na lekarza.
   - Widzi pan – doktor Owens rozłożył ręce – uderzył w pana furgon z ładunkiem gęsi. Co prawda zamrożonych, ale to raczej zwiększyło masę ładunku. Miał pan szczęście, że naszym burmistrzem jest Eric Porridge, człowiek z misją, człowiek światłem natchniony. To on wprowadził na ulice miasta 10 ambulansów szybkiego reagowania. Stałe siły patrolowe służb medycznych. Krążące niczym drapieżniki, ale przecież drapieżniki czyhające nie na ludzi, lecz na spadające na nich nieszczęścia drogowe. Które sam Szatan zsyła przeciw strukturom cywilizacji. - Lekarz obejrzał się na ratowników, a ci rozpłynęli się w szerokich, ciepłych uśmiechach. Które nieco przygasły, gdy wrócili spojrzeniem do pacjenta. - Ambulansy patrolują miasto od dwóch miesięcy. Rezultaty zadziwiły świat. Ilość ofiar wypadków, które przeżyły stan krytyczny, wzrosła o 460%. To wymyka się wszelkim tabelom, moi drodzy. - Skinął Olivii przyjaźnie. - Czujność, ba! instynkt ratowników – to jest fenomen medyczny, urbanistyczny i humanistyczny! Przecież intuicja wyraźnie wzrosła i patrole wyczuwają miejsca i czas wypadków!!... Czy to nie zadziwia, że ambulans patrolowy zjawia się na miejscu wypadku po kilku sekundach?! - wbił nieco wytrzeszczone oczy w Archibalda.
   Pacjent znów spłynął potem. Znał przecież straszną prawdę. Wybałuszył oczy z rozpaczą, ale nie mógł wykrztusić ani słowa...
   Doktor Owens chyba stropił się nieco wyrazem twarzy nieszczęśnika, bo chrząknął i przemówił już bardziej wyważonym głosem:
   - No dobrze, my tu gadu-gadu, a kaczka sama się nie upiecze. Idę na obchód pocieszyć innych pacjentów. Lubię pocieszać i jestem w tym dobry. Co za tydzień!... - kręcąc głową z niedowierzaniem, spojrzał na ratowników. - Aż dziewiętnastu ludzi z wypadków mi przywieziono, i wszyscy podjęci przed upływem minuty... - Ratownicy również pokręcili głowami z zafrapowaniem. -  Niewiarygodne, co czyni instynkt człowieka  spieszącego z odsieczą.
   Archibald starał się przemóc pokusę, ale nie zdołał – znów wbił wstrząśnięty wzrok w ratowników. Ci uśmiechnęli się promiennie.
   - Proszę nie dziękować – odezwał się ciepły, nieco chrapliwym tonem ten, który dwa dni wcześniej młotem wybił mu kolano. - Wykonujemy tylko obowiązki, najlepiej jak możemy.
   - Na szczęście zdążyliśmy – pokiwał głową ratownik od kuli na łańcuchu.
   - Ba – lekarz, który już kierował się w stronę drzwi, obrócił głowę i z uznaniem obwieścił: - Proszę sobie wyobrazić, że winowajca, ten kierowca, uciekał z miejsca wypadku. Szatan cholerny... Dzięki łasce bożej ci dzielni ludzie – wskazał na ratowników – rzucili się za nim w pogoń i złapali go.
   - Niestety – operator młota przybrał smętny wyraz twarzy – wyrwał się nam i wpadł pod autobus.
   Archibald zaczął się trząść. To niosło ból, ale nie potrafił nad tym zapanować.
   - Co się dzieje, doktorze? - wybełkotała Olivia.
   - Wstrząs neurologiczny powraca małymi falami – wymruczał doktor Owens. - Pani narzeczony potrzebuje snu. Trzeba go teraz zostawić.
   Zrozpaczony Archibald patrzył wielkimi jak jabłka oczami na lekarza i Pana Młota, wyprowadzających jego zapłakaną narzeczoną z izolatki.
   - Dziękuję... dziękuję... - krztusiła do ratownika, który wcześniej miał twarz gumowego oprawcy, a teraz obejmował ją i odwzajemniał łzy wzruszenia.
   -  Najlepsza załoga dostanie medale i premie... - dobiegł głos lekarza zza drzwi. - Nasz burmistrz to mesjasz!
   Archibald z wysiłkiem największym z wszystkich dotychczasowych zdławił odruch szarpnięcia się i wyrwania z łóżka. Bo to mogło go zatopić w bólu, który odbiera rozum.
   Może nawet zabić.
   A on musiał żyć. Musiał przeżyć, wstać i powiedzieć światu prawdę.
   Straszną prawdę, która zszokuje doktora Owensa, burmistrza Porridge'a i...
   Archibald nagle zorientował się, że drzwi do izolatki co prawda zostały przymknięte, ale jeden z ratowników wciąż był w środku. Niestety. Ten od kuli.
   Jeszcze kilka sekund Pan Kula udawał, że z namaszczeniem czyta kartę pacjenta. Potem podniósł na niego oczy i nagle Archibald ujrzał tę samą, demoniczną twarz. Te same, przerażające, rozjarzone czerwienią oczy.
   - Ambulansy krążą – rzekł cicho ratownik. - Olivia uprawia jogging, prawda? We wtorki i czwartki? Ambulansy krążą. Nie trzeba mówić głupstw.
   Nawet zmęczony i wstrząśnięty mózg w końcu dojdzie do formy i zacznie myśleć bystro. Toteż Archibald zrozumiał nagle trzy rzeczy. Po pierwsze: nigdy nie będzie kandydował na burmistrza. Po drugie: nigdy nie pobiegnie w maratonie. Po trzecie: nigdy, ale to nigdy złego słowa na ratowników medycznych nie powie.
   Nie trzeba mówić głupstw.

 *

   Michael Hoover z nabożeństwem spoglądał w witrynę sklepową. Kask motocyklowy, który wyglądał jak upiorna głowa z hokejową maską Jasona Voorheesa... Przecież to jest to! On musi... Nieświadomie pochylił się wprzód i wsparł prawą dłonią o drewnianą framugę. Syknął, gdy drzazga wbiła mu się w nasadę kciuka. Oderwał palec i przyjrzał mu się ze zmarszczonymi brwiami.
   - Aj! - rzucił nie tyle z bólu, co ze złości skierowanej ku sobie za brak ostrożności.
   Gdzieś z tyłu dobiegła syrena ambulansu. Zignorował ją; była jedną z wielu w wielkomiejskim porządku dnia.
   Nawet gdy sygnał zawył tuż za nim, a karetka zahamowała z piskiem opon, nie odwrócił się, zajęty wyciąganiem drzazgi.
   - Centrala, szykujcie operacyjną! - rozległ się zaaferowany głos za jego plecami. - Człowiek wpadł w witrynę sklepową! Stan krytyczny. Uszkodzenie tętnicy szyjnej.
   Uszkodzenie... Człowiek wpadł w... ?? Michael zmarszczył brwi i powoli zaczął obracać głowę.
   Zbyt powoli. Tym razem zaskoczony mózg nie zdążył zarejestrować młota i kuli spadających na zawierającą go czaszkę.
   Wrzucenia połamanego ciała w szybę wystawy tym bardziej nie.

 ___________________________________________________________





Wąż


                                                                    Rozległ się Głos:
                     - ZABIJAŁEŚ.
                                                                    Marek Ścieszek Obj. 20:13, zbiór Wehrwolf

   Otworzyłem oczy. Byłem niewyspany i niezbyt przytomny, ale poranne zamroczenie nie musi mieć znaczącego wpływu na reakcje serca.
   I nie miało. Moje serce zatrzepotało niczym wróbel wypłoszony z karmnika.
   Tuż przed sobą ujrzałem ogon masywnego węża.
   Zbyt blisko, by pomyśleć o ucieczce. Zbyt masywny, by pomyśleć o walce.
   Tym bardziej – o szansach na przetrwanie.
   Ale tak jak serce nie czekało z reakcjami na pełne przebudzenie umysłu, tak coś nie mniej ważnego w mechanizmie jestestwa nie baczyło na trwogę serca i ponure obliczenia rozumu.
   Instynkt samozachowawczy.
   Rzuciłem się w przód z prędkością nieogarnioną i zatopiłem zęby w ciele wroga.
   Natychmiast poczułem ból tak przeszywający, że całe moje to niezsynchronizowane jestestwo posypało się jeszcze bardziej. Duszę podrzuciło w górę, po czym skotłowało i taka opadła w któryś z zakamarków mojego porażonego wstrząsem ciała.
   Zaraz po tym poczułem silne, zaprawdę potężne trzepnięcie w głowę. Było to trzepnięcie o mocy niezwykłej: żadna z istot mi znanych nie mogłaby uderzyć tak mocno – a jednak nie urwało mi głowy i nie zabiło. Moje ciało przeszedł niebieski płomień wyładowania, lecz sekundę po nim - zamiast zniszczony – poczułem się napełniony energią i poukładany. Umysł, serce, instynkt i mięśnie; wszystko to było znów w pełnym zsynchronizowaniu.
   Tak uderzyć może tylko Bóg.
   Zadziwiony podniosłem głowę i wtedy usłyszałem Głos:
   - DUREŃ.
   Był to przedziwny Głos o przedziwnych skutkach. Pobrzmiewał reprymendą i przecież obrażał – lecz mimo to, a może właśnie dlatego, przeniknął mnie Miłością i Pobłażaniem Nieskończonym. Jednocześnie przywrócił pełną przytomność i pamięć rozumu.
   Tak przemówić może tylko Bóg.
   - DUREŃ – powtórzył Głos z zakochaniem należnym Stwórcy.
   Poczułem falę uszczęśliwienia.
   Jak co rano. Jak co rano, gdy budziłem się tak powoli i niezdarnie do eksploracji nowego dnia, atakując w panicznym zagubieniu własny ogon.
   Dobrze jest być wężem, nawet roztargnionym.
   Bóg oddalił się nieco, ale przecież jutro wróci.
   Zasyczałem szczęśliwie i popełzłem w poszukiwaniu zdobyczy.
 
___________________________________________________________

16 komentarzy:

  1. Jeżu kolczasty! Tomaszu! czytałeś "Omijajcie wyspę Hula?" To moja ulubiona książka z dzieciństwa!

    OdpowiedzUsuń
  2. I moja, Ewo! Wręcz kultowa! Chyba ją "odbiję" przez Allegro dla Smyka mego.

    OdpowiedzUsuń
  3. Mam chyba w domu. Pan Ze Spiczastą Głową...A moje dziecię nie podzielało mego zachwytu...Może Twojemu trafi...
    Opowiadanie świetne. Po prostu. Piszesz takimi scenkami, że pewnie nadawałyby się jako etiudy makabreskowe dla tv. Taką mam wizję...

    OdpowiedzUsuń
  4. Hmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm....
    To taki pomruk skrępowania-uradowania-wdzięczności.
    A Pan ze Spiczastą Głową, ta bitwa poduszek i widelców... przypomina mi się...

    OdpowiedzUsuń
  5. Wyjście za furtkę w wielki świat...Przemienianie się...Co teraz dzieci czytają? Oprócz mitologii?

    OdpowiedzUsuń
  6. "Muminki"! Lew-ojciec dopilnował:). I to wspólnie - raz mały, raz duży lew czyta głośno.

    OdpowiedzUsuń
  7. Polecam "Dzieci z Bullerbyn" dla chłopca. No i "Karolki"
    Napisałam kiedyś książkę dla dzieci "I kto to szczeka? Narratorem jest kundel.

    OdpowiedzUsuń
  8. "Dzieci..." i "Karolki" będą bezwzględnie, to były moje hity, po 100 razy czytane!
    Wydałaś tę książkę?

    OdpowiedzUsuń
  9. Ano nie. Nawet zrobiłam wersję na stronę www. Z Quizami, zabawami... Jakoś tak nie mam siły by forsować swoje rzeczy...

    OdpowiedzUsuń
  10. Ale można to gdzieś przeczytać?
    Ewo, na publikację nigdy nie jest za późno...

    OdpowiedzUsuń
  11. Książkę prześlę Ci na maila. Wersja www jest za duża, robiona po staremu we flashu...

    OdpowiedzUsuń
  12. Super! Będę wdzięczny. Mały Lew nie mniej:).

    OdpowiedzUsuń
  13. takich opowiadań nam było trza!!!!!!! dziekujemy :D

    OdpowiedzUsuń
  14. Ja tym bardziej dziękuję;-).
    Oczywiście zdajesz sobie sprawę, Bibi, że opowiadania na faktach. Co zrobić.

    OdpowiedzUsuń
  15. pewnie ze na faktach!!!! widziałem ostatnio pana młota i pana kule jak pędzili marszałkowską!!!! chyba jakis wypadek..... sie szykował!!

    OdpowiedzUsuń
  16. W przypadku zasłyszenia sygnału ambulansu wskazane jest natychmiastowe skrycie się w krzewach albo ucieczka do najbliższego budynku.

    OdpowiedzUsuń