poniedziałek, 26 listopada 2012

Szlachetność obnażona

Czy i na ile skuteczne są wszelkie protesty, to dopiero jest pytanie. Osobiście uważam, że jednak protest ma znaczenie, choć zazwyczaj zdaje się nie wywoływać szczególnie zadowalających efektów. Jednak sunąca ulicą masa ludzka, protestująca przeciw modyfikacji żywności czy wprowadzaniu zakazu dla medycyny naturalnej, pokazuje rządzącym (jeśli założyć, że to oni rzeczywiście rządzą), że naród to jednak coś więcej niż wtłoczona w ramy konstytucji trzoda owiec.
Oczywiście wszelka demonstracja powinna mieć charakter… demonstracji. Sprowadza się to do przemarszu, zrobienia przy tym min srogich, smutnych lub zafrapowanych – i pokazania adekwatnych transparentów. Takich jak STOP GMO czy POWIEDZCIE PRAWDĘ O KSIĘŻYCU.
Nigdy do salwy z arkebuzów w kierunku kawalerii policyjnej czy blokady parlamentu przy pomocy przewróconych tramwajów.
I tylko jedna forma protestu nieagresywnego mnie rozbraja. Ta ekshibicjonistyczna.
Bo, owszem – zrzucanie odzieży z ciała sprawia radość, zwłaszcza w upalne popołudnie. Czy jednak nie podkopuje samej istoty protestu? Z całą pewnością tuzin nagich dziewcząt ściągnie rozradowany tłum gapiów i fotoreporterów, nie dałbym jednak ani szylinga na to, że KTOKOLWIEK będzie bardziej wzruszony losem zabijanych fok czy zaniepokojony jakością jedzenia w sklepach z tej przyczyny, że pod transparentem w owej sprawie ujrzał obnażoną pierś.
Czy to miałoby podkreślić wagę sprawy?
Myślę, że my, ludzie, jesteśmy jednak bardziej prości niż złożeni. Hormony przez większą część życia biorą się za bary z rozumem, dlatego pewnych rzeczy się nie łączy. Na przykład golizny z zatroskaniem o patologie społeczne czy polityczne.
Czy ktoś naprawdę traktuje to z powagą?
Jest to raczej dekoncentrujące i po prostu niepoważne. Widok nagiego ciała (żywego) sprzyja wydzielaniu serotoniny, więc do kwestii tak poważnych jak polityka czy traktowanie zwierząt ma się to jak pięść do nosa.
Mam raczej wrażenie, że dziś mamy czasy, gdy goliznę i seksualizm wpycha się wszędzie, byle tylko ten nasz rozum z wszelkiego zatroskania i zadumania nad losem planety wypłukać.
Ostatnio żony wojskowych brytyjskich protestowały przeciw… no właśnie. Nawet zapomniałem, przeciw czemu. Pamiętam za to, że nie miały na sobie zbyt wiele.
Tak to miało zadziałać?
Sprawa jest o tyle zabawniejsza, że - jak to protestujące panie ogłosiły - rozebrały się dla swoich mężów. W proteście, ku ich interesom.
Ciekawe. Przypuszczałbym, że żona rozbiera się dla męża w sypialni.
Świat nam się trochę popsuł i trzeba się sprężyć myślą, słowem i czynem, by rzecz uzdrowić.
Ale w efekty rozbierania jakoś nie wierzę. To taki sam bull-shit jak robienie peep-show z pokazu modelek.
Cóż. Taki właśnie mamy dziś świat. Chyba trzeba protestować?
A ponieważ na dworze dziś chłody zimowe, przyjdzie poczekać do wiosny… Nikt przecież nie chce przeziębić swej piersi protestującej.

W międzyczasie zapraszam do poważnej lektury. To historia o człowieku, który… No, omal bym ujawnił zbyt szybko. W każdym razie – ku przestrodze.

Mandżuria

Podźwignięcie stalowych włazów umarłego, sześćdziesięciotonowego czołgu nie jest rzeczą łatwą, więc nie udało mi się dokonać tego tak szybko, jakbym sobie życzył. I to nie tylko dlatego, że nie miałem ani elektronicznego wsparcia, ani łomu nawet. Ja choćby rąk – wszak całkiem muskularnych – nie mogłem użyć, by owe zapadłe martwo włazy unieść.
Ani zresztą elektronika, ani muskularne ramiona nie pomogą, by podźwignąć takie włazy.
Moje powieki.
Cóż, jedynie przypisane im w mózgu neurony mogły podjąć ten wysiłek. Straszny i dość przerażający, jeśli zważyć, że kondycja umysłu zdawała się co najmniej tak samo kiepska jak stan moich powiek. Co tam powieki zresztą. Całe ciało – obolałe, bezwładne, gumowe – było jak ten sześćdziesięciotonowy czołg Abrams, przebity pociskiem, wypalony, obrabowany z przytomności, życia, sensu i celu działania.
Przykry stan.
Co ciekawe, nie odnosiłem wrażenia, że jest jakoś tam bardzo obcy. Raczej powtórnie doznany.
Przykry stan.
W końcu uniosłem pancerne powieki i nieśmiało, ostrożnie i może co nieco lękliwie – wytoczyłem spod nich lichy oddział rozpoznania – przymglony, skrócony, grożący zafałszowaniem rzeczywistości wzrok.
Bez pośpiechu – mam w sobie jakiś instynkt przezorności – wydłużałem ten wzrok, a nawet zacząłem zataczać nim kręgi. Małe i dość powtarzalne kręgi, co miało swoje uzasadnienie. Uniosłem powieki, ale nie głowę, która sztywno wbijała się w mój tors brodą. Przechylona i nieruchoma jak odstrzelona wieża Abramsa.
Na razie bałem się poderwać głowę i wysłać wzrokowy rekonesans gdzieś dalej. Wszak taki stan ciała i umysłu kazał podejrzewać, że mogły mnie spotkać wcześniej poważne kłopoty. Kłopoty, które niekonieczne musiały się oddalić aż tak bardzo. Dopóki trzymałem głowę na torsie, nie widziałem kłopotów. To było dość kojące, choć nie likwidowało ani niepokoju, ani umysłowego zaćmienia, ani organicznej udręki.
Z tępym namysłem patrzyłem na układ swoich nóg. Najwyraźniej znajdowałem się w pozycji czworakowej.
To zwiększyło moje zafrapowanie. Pozycja czworakowa nie słynie z potwierdzania odniesionego triumfu. Potwierdza raczej tarapaty, jeśli nie dotkliwą klęskę. Pomijając fakt, że kondycja mojego ciała i tak nie mogła świadczyć o zwycięstwie. Bolało mnie wszystko, nawet te nieszczęsne powieki.
Ale żołądek najbardziej. I chyba wątroba. Co gorsza, powracająca – mozolnie, ale jednak – jasność umysłu i funkcje wszelkich sterowanych nim zmysłów nasilały ten ból, jakby wcześniej ogłuszony i upchnięty w kąty ciała. Ból zaczynał mnie przytłaczać i czułem się, jakbym leżał przywalony mosiężną wanną, którą ktoś pozbawiony litości napełniał wodą.
Przykry stan, jak powiedziałem.
Kto zadał mi klęskę? Musiałem w końcu zadać sobie to pytanie, bo wracający do względnego funkcjonowania system rozumowania odpowiada wszak za takie sfery jak chęć przetrwania czy... poczucie upokorzenia. Tak, mój umysł budził się z jakiejś udręczającej hibernacji, której przyczyna pozostawała dla mnie zagadką, ale gorzej było z powrotem pamięci. Tej akurat wcale się nie spieszyło. Nie pamiętałem, kiedy i na jak długo zapadłem w ten... sen? Letarg? Zapaść?
Czy mnie otruto?
Nie pamiętałem, kim jestem.
Przykry stan.
Paradoksalnie nie bałem się aż tak bardzo, jak może w takich okolicznościach by należało. Owszem, czułem niepokój i oczywiste zagubienie, ale nie lęk. Po prostu stan mojego organizmu był zbyt fatalny, by nie spłycić czegoś takiego jak strach. Czułem się koszmarnie, moje ciało wołało o litościwe dobicie kulą lub bagnetem, a duch powoli też się ku takiej prośbie zaczynał skłaniać.
Mózg nie certolił się ze mną ani trochę; przesłał mi raport o dwóch usilnych potrzebach. Bardzo alarmujący raport o potrzebie wymiotów, chyba niemałych – oraz o pragnieniu. Też niemałym; pewnie takim na dwa wiadra zimnej wody. By dostać się do wody, musiałem zapewne wykonać manewr podnoszenia głowy, z tym jednak postanowiłem jeszcze trochę zwlec. Natomiast pierwszą z potrzeb zaspokoiłem natychmiast. Przyniosło to nawet ulgę, choć doprawdy mikrą wobec symbionta-bólu, który wyrósł gdzieś tam w moim wnętrzu i zagarnął wszelką możliwą przestrzeń jak niepowstrzymany, barbarzyński anektor.
Ponieważ oczy powróciły do funkcji i podjęły – bez konsultacji z moim spustoszonym duchem – porzuconą wcześniej współpracę z mózgiem, ten przekazał mi kolejny raport. Raport poruszał istotną sprawę lokalizacji.
Tkwiłem w trawie, pożółkłej i zdeptanej. To mnie trochę zastanowiło. Nie przypominałem sobie jakiegoś wyjścia w plener. Bo dom miałem na pewno – w zakamarkach pamięci majaczyły już nawet jego bezbarwne, rozedrgane wnętrza... spory salon... głos kobiety... Głos kobiety? Przeszedł mnie szmer, którego źródła nie pojąłem, acz był to szmer przyjemny. A więc dzieliłem dom z kobietą!... W takim razie...
Coś dostrzegłem kątem oka. No tak, kiedy ja nurkowałem w zafrapowaniu, wzrok, tak jak wszystko, co składało się na moją sponiewieraną całość, nieustannie pracował nad przywróceniem stanu normy. Tak zasięgu, jak ostrości przekazywanych obrazów.
A obraz był trochę ponury i zupełnie niezrozumiały.
Przechyliłem z wysiłkiem sztywną, jakby transplantowaną z posągu głowę, aby upewnić się, że naprawdę widzę to, co widzę. I, niestety, upewniłem się.
Dwa metry na prawo ode mnie leżało martwe cielę bizona.
W jego nieruchomym, skrwawionym boku tkwił nóż.
Mój oddech przyspieszył.
Od razu też nadszedł kolejny raport od mózgu, który całkiem nieźle już funkcjonował, choć wciąż odcinał mnie od pamięci. Raport był w zasadzie wyrażanym przeze mnie pragnieniem: oby tylko nóż nie należał do mnie.
Kiepsko było z moją pamięcią, ale jednego byłem pewien – po prostu to czułem: nie miałem skłonności do krzywdzenia i szlachtowania zwierząt. Nawet jeśli oznaczało to uległość wobec panter zeskakujących napastliwie z gałęzi. A ten tu cielaczek, po pierwsze, wypełnił moje serce przygnębieniem – co mogło świadczyć, że jestem dobrym człowiekiem.
Po drugie: zwiększył mój strach i to znacznie.
Bo tkwiłem w jakimś miejscu kaźni. I kto wie – może w stanie zamroczenia to ja właśnie zakłułem to biedne cielę?
Wymruczałem coś pozbawionego sensu i treści, po czym z ociąganiem uniosłem głowę i spojrzałem przed siebie. Uznałem, że był to ten właściwy i tak nieuchronny moment, by to uczynić.
Mój strach powiększył się gwałtownie, co zaowocowało nieoczekiwanym spłyceniem uczucia organicznego spustoszenia. Nadal tkwiąc na tych groteskowych, żałosnych czworakach, zesztywniałem, nieomal wciągając w to usztywnienie tak bardzo potrzebne wszak serce i patrzyłem tępo, acz z rosnącą zgrozą przed siebie.
Prosto w oczy wroga.
Wielkiego bizona.
Jednak były jakieś kłopoty. Pozycja i nieustępliwe uczucie niepokoju miały swoje uzasadnienie.
Co ulgi nie przyniosło.
Bizon był doprawdy potężny, rzekłbym: zwalisty. W przypływie histerii określiłbym go nawet mianem pancernej bestii. No, ale histeria mnie ominęła. W przeciwieństwie do lęku, który narastał z bardzo oczywistych powodów, a które to powody wyczytałem w oczach bizona. Nie odrywał ich oczywiście ode mnie, więc wyrok w nich wypisany stał się jasny w przeciągu dwóch może sekund.
Bizon założył sobie, że zaszlachtowałem cielaka.
I jakoś nie miałem wątpliwości, że łączyło go z owym malcem coś więcej, niż tylko rasa i przestrzeń życiowa.
Prowadziło to natychmiast do ponurych wniosków. Ot, choćby jak ten, że miałem przed sobą najgorszy rodzaj wroga.
Mściciela.
Kolejny wniosek był niepocieszająco oczywisty. Miałem przed sobą najgorszy rodzaj mściciela.
Ojca ofiary.
Ojciec ofiary patrzył na mnie wrogo, nienawistnie, a przy tym zimno – zimne spojrzenia typowe są dla istot wydających wyroki nieodwołalne. Nie okazał ani drgnięcia, co tylko potwierdzało mi, że czyha na najmniejszy ruch z mojej strony, który to ruch wyrwie go z tej pozornej skamieliny w straszliwą szarżę na dzieciobójcę.
Czy ja byłem dzieciobójcą? Nie czułem się nim, a tym bardziej nie chciałem być.
Gorzej, że wszystko przemawiało przeciwko mnie. Obecność na miejscu zbrodni i narzędzie, od którego oddaliłem się raptem na dwa metry.
Fatalna sytuacja. Przykry stan, jak już wcześniej podkreśliłem.
Odczułem potrzebę kolejnych wymiotów, ale zdławiłem ją brutalnie – była to brutalność wymierzona przeciw mnie samemu – co sprawiło, że poczułem się jak bóbr zduszony w sidłach. Nie powstrzymałem natomiast wielkiej fali potu i osobliwego skrzeku przechodzącego w parsknięcie.
Ze łzami w oczach patrzyłem w oczy mściciela, pewien, że tak dźwięk będzie mu wystarczającym hejnałem do szarży pomsty – a jednak nie był. Może drgnął nieco, ale wciąż trwał na pozycji oskarżyciela, jakby uznając, że opóźnianie przejścia w pozycję wykonawcy wyroku będzie eskalować moje uczucie grozy, pognębienia i zrujnowania.
Zupełnie słusznie.
Czy ja w istocie zabiłem cielę? Wciąż zadawałem sobie to pytanie.
Ściślej rzecz biorąc jedna część mózgu zadawała je drugiej, odpowiedzialnej za udzielanie odpowiedzi, w oparciu o logikę i pamięć – ale tam panowało przecież zrujnowanie, do którego bizon akurat rogów nie przyłożył.
Rogów. Czy będzie skłuwał mnie nimi? Rozrzucał po prerii?
Prerii?... Rozejrzałem się mimowolnie, choć naturalnie bez euforycznego rzucania głową na boki jak drapieżnik upojony skonsumowaną zdobyczą. Kątem oka. Ot, trochę tam poszerzonym kątem.
Tak jest, znajdowałem się na prerii. Na kilka mil dookoła nie dostrzegłem – choć kątowe obserwacje mogą oczywiście trochę zwodzić – żadnego przejawu życia.
A zatem nie będzie wsparcia. Nie będzie trąbek pocieszenia ze strony oddziału dragonów spieszących ze wsparciem, nie będzie żadnego tam kolegi trapera mierzącego z fuzji na ratunek...
Kolegi trapera? Czy ja byłbym traperem? Zabójcą zwierzęcym?
Dzieciobójcą?
Słusznie oskarżonym?
Wciąż zastanawiając się nad tym, czy dane mi będzie zostać skłutym i rozrzuconym, czy może jednak pospolicie stratowanym i wdeptanym w trawę prerii w ramach odżywczego nawozu, spojrzałem po sobie bardzo, bardzo zwolnionym ruchem.
Miałem na sobie koszulę kraciastą, dżinsy i brązowe buty.
Nie miałem z kolei fuzji, koltów, płaszcza ani choćby torby na skórki bobrowe, co mogłoby potwierdzać na przykład moją pozycję Zbrodniarza i Szumowiny – bo tylko takie imiona przypisałby mi bizon, gdyby przemówił.
Coś nie dawało mi spokoju w tym ubiorze, nie wiedziałem jednak co. Trudno będzie uzyskać potwierdzenia lub zaprzeczenia, dopóki strefa pamięci pozostanie w zapaści.
Poza tym brak torby na skórki bobrowe nie dał mi pocieszenia, bo wyraźnie nie miał znaczenia dla bizona. Cóż, gdybym był na jego miejscu, też bym sobie tym głowy nie zawracał.
Mściciel patrzył na mnie z nienawiścią. Wyrok był nieodwołalny.
Moje przegrody nosowe wróciły do właściwych funkcji i nagle odczułem świeże, choć zaskakująco suche powietrze. I może pomogło mi to uświadomić sobie, że mimo poczucia winy i agonii narządów, chcę jednak przetrwać.
Opcji działania nie było zbyt wiele. Mogłem rzucić się do gwałtownej ucieczki albo chwycić się za bary z przeciwnikiem rosłym na dwa metry w górę i ważącym dobre 1000 kilogramów. Obie te opcje miały podobny koniec: żyłbym jeszcze jakieś kilkanaście sekund i konał w męczarniach, których nawet nie miałem siły sobie wyobrazić, zważywszy na ból, który już czułem. Moje mięśnie były w takim stanie, że gdyby bizon dał mi jeszcze kilka minut, może i sam rozsypałbym się jak stos drewna trącony przez dyliżans.
Ale bizon nie da mi tego czasu; żaden ojciec wnoszący tego rodzaje pretensje by nie dał.
No tak. Z tego też powodu nie było sensu i nadziei wyczekiwać oddziału dragonów.
Pozostawało jedno. Nikła szansa, ale jednak.
Wróciłem załzawionym okiem do cielaka. A raczej do noża, który wystawał z jego martwego ciała.
Zrobiłem mały krok w adekwatnym kierunku.
Moje serce nie spisało się zbyt dobrze. Zatrzepotało jak ptak wyrwany z uśpienia przy pomocy ciśniętego weń kamyka i rzuciło się z zupełnie przeciwnym kierunku, jakby uznało, że ciało tak nieracjonalne, oszalałe i skazane należy bezzwłocznie opuścić.
Poczułem ostry ból w piersi.
I zrobiłem drugi krok.
Zupełnie taki sam, jak pierwszy. Myślę, że każdy chrząszcz uznałby mnie za marudera, o ile nie sabotażystę, opóźniającego marsz kolumny.
Czy może raczej kondukt pogrzebowy chrząszczy.
Odczułem potrzebę załkania, lecz udało się zdławić i ją. Skutkiem ubocznym było usmarkanie nosa. Co tam. I tak nie miałem powodów do trzymania dumnego fasonu jako traper mordujący bobry i cielęta.
W gruncie rzeczy czułem pogardę do siebie, co jednak nie okazało się czynnikiem likwidującym instynkt przetrwania.
Bizon nie drgnął i nie wydał dźwięku. Pastwił się. Nie patrząc w jego mścicielską stronę, kontynuowałem marszcz chrząszcza, dławiąc różne organiczne reakcje, których wolałbym nie wyjawiać.
Godzinę później stałem nad dzieckiem bizona. Kolejne pół godziny, myślę, odpoczywałem w bezruchu, delektując się zwycięstwem; osiągnięciem wyrównującego szanse w bitwie przyczółka. Potem powoli zwróciłem głowę do bizona.
Omal nie upadłem – co byłoby już niechybnie zwieńczone atakiem opancerzonej bestii preriowej.
Bizon jednak poruszył się, kiedy tak sobie maszerowałem, udając chrząszcza. Stał znowu zwrócony do mnie i patrzył prosto w moje wstrząśnięte oczy.
Zimna nienawiść mściciela – w tej kwestii nic się nie zmieniło.
Przez chwilę mierzyłem się z nim wzrokiem – choć słowo „mierzyłem” jest tu strasznym oszustwem – po czym zrobiłem rzecz nierozważną i szaloną, co pewnie potwierdzało słuszność odruchu serca, kiedy próbowało mnie opuścić.
Schyliłem się błyskawicznie i wyrwałem nóż z cielaka. Równie błyskawicznie – zadziwiający przejaw sprawności wobec upadku mięśni – powstałem i wymierzyłem broń we wroga.
Czekałem.
Emocje nadal mieszały się we mnie w osobliwy sposób. Strach przed śmiercią – mimo wszystko – mieszał się z satysfakcją uzbrojonego obrońcy oraz – owszem – pewnym smutkiem, że jeśli zwyciężę, to kosztem zarżnięcia pięknego, dumnego zwierzęcia.
Dziwna refleksja jak na trapera.
Czekałem.
Bizon patrzył na mnie z zimnym gniewem.
Czekałem.
Nie od razu to zauważyłem.
Wiecie, moje oczy, umysł, logiczne myślenie – wszystko to było wciąż skłute i rozrzucone po prerii przez bizony zatrucia i niepamięci. Ale kiedy tak trwałem zastygły, gotowy na bój ostateczny, z uniesionym nożem, musiałem to w końcu dostrzec. To kątowe widzenie...
Cielak nadal nabity był na broń, której dobyłem.
Stanowił jej część, jak narzędzie zuchwałego wyzwania.
Rzuconego mścicielowi-ojcu.
Spłynąłem cały. Miałem nadzieję, że tylko potem.
Wzrokiem niekoniecznie rozumnym, powiedzmy: wzrokiem bobra uwięzionego we wnykach, patrzyłem na bizonie cielę wzniesione na wysokość mojego prawego barku. Ponieważ stopniowo odzyskiwałem jasność myśli, szybko doszedłem do oczywistych konkluzji: nawet mały bizon jest zbyt ciężkim ładunkiem mięsa i kości, aby zatruty, półprzytomny, wycieńczony człowiek mógł wznieść go jednoręcznie w górę.
Jednoręcznie.
Na nożu.
Tego naturalnie zrobić nie mogłem. Żaden traper nie mógł, nawet jeśli przejawiał masę i krzepę szarego grizzly.
Nóż wypadł mi z ręki wraz z cielakiem, którego zabił.
Cielak ów spadł pod moje trzęsące się nogi... Bardzo lekko spadł, lekko się odbił, lekko potoczył i zaległ z nadkruszonym uchem.
Jak to styropianowa figura.
Oszołomiony, gwałtownie odarty ze względnego poczucia rzeczywistości, które udało mi się odbudować z mozołem i bolesnym wysiłkiem, uczyniłem kilka chaotycznych kroków w tył... po czym straciłem równowagę i runąłem w dół, uderzając plecami i głową w coś wyraźnie twardszego od trawy preriowej.
Wstrząs uderzenia pociął moje sponiewierane ciało bólem w takim stopniu, że gdyby oddział dragonów skierował przeciw mnie szable, różnica w odczuciu byłaby niewielka. Ot, taka, że tego drugiego po prostu bym nie przeżył. Tymczasem upadek przeżyłem, choć za cenę chwilowego porażenia i skowytu na miarę torturowanego kojota.
Ale były i profity. Strefa pamięci odsłoniła coś więcej niż mglisty zarys domu i kobiety, z którą ten dom dzieliłem. Dużo więcej. Organicznie rozedrgany, lecz psychicznie znacznie bardziej stabilny, podniosłem się i popatrzyłem ostatni raz na bizona.
Wciąż na mnie patrzył zimnym, nieubłaganym spojrzeniem, tyle że nie wzbudzał już we mnie strachu. Był marnym typem egzekutora, bo typem bardzo ograniczonym; takim, który nigdy nikogo nie skłuje ani nie rozrzuci. Nigdy nie użyźni prerii.
Ojciec styropianowego dziecka musi być styropianowy. Istnieją pewne niepodważalne prawidłowości, których odkrycie sprawia, że serce przestaje rwać się do ucieczki z przypisanej mu klatki.
Przestałem zwracać uwagę na styropianowe makiety i przeniosłem całkiem już sprawny i bystry wzrok na tabliczkę, która prawie ścięła mój nos, gdy wstawałem.


EKSPOZYCJA NR 9
Preria. Łowiska Czarnych Stóp, Alberta.
Przepraszamy za awarię.

Rozejrzałem się powoli. Ten brak pośpiechu tym razem nie wynikał z poczucia zagrożenia i kurczowej ostrożności, ale z osiągniętego spokoju. Pod nogami lśniła czarna, obsydianowa posadzka. Nad głową świeciły lampy fosforowe. Dookoła roiło się od ekspozycji, które można było sklasyfikować przy użyciu dwóch ledwie słów. Dziki Zachód.
Dziki Zachód. Ale tylko fikcyjny. Ekspozycyjny. Jak to w Panoramie.
No tak. Znalazłem się na chwilę – bardzo dramatyczną chwilę – na Dzikim Zachodzie, ale gdybym miał przytomniejszy umysł, prędko zorientowałbym się, że jest to świat nierzeczywisty. Gdyby zdolność kojarzenia nie uległa zakłóceniu z przyczyny, którą już znałem, wyciągnąłbym należyte wnioski. Unoszenie powiek podświadomie skojarzyłem z dźwiganiem włazów czołgu Abrams. Myślę, że czołgami tego rodzaju nie dysponowali w owym czasie i miejscu ani amerykańscy dragoni, ani traperzy, ani Czarne Stopy.
Nie wydaje mi się, by ktokolwiek z nich potrafił wyliczyć projekty Leonarda da Vinci, który w istocie wymyślił czołg dużo wcześniej. Na Dzikim Zachodzie liczono raczej skórki bobrowe i skalpy.
Mój ubiór, który nie dawał mi spokoju, był zdecydowanie współczesny.
Bizon ani drgnął – choć zatruty umysł mógł podsuwać mi takie iluzje – bo był sztuczny i nigdy nie planował zemsty.
Nóż stanowił styropianową całość z cielęciem.
Gdybym nie ograniczał się do trwożliwej penetracji kątowej otaczającego mnie świata, gdybym tylko się odwrócił, ujrzałbym wielką salę ekspozycyjną Panoramy Branickiej, w której się znajdowałem.
Panorama Branicka – Dziki Zachód. Duma Branic, niedużego, ale prężnego miasta, które z tłumu „maluczkich” wyróżniał jeszcze renomowany Szpital Psychiatryczny.
Cóż, Pluton dobrze to wymyślił. Przegrałem kolejną grę.
Grę. Teraz przypomniało mi się, że miałem przyjaciół, z którymi prowadziłem niecodzienną grę. Gra polegała na podrzucaniu tego z nas, który pierwszy straci przytomność, w miejsce przysparzające oszołomienia albo – w miarę sposobności – przerażenia. W każdą sobotę spotykaliśmy się we trzech, by rozegrać grę. Najpierw oczywiście piliśmy na umór. Aby efekt utraty przytomności był dostatecznie trwały, aby przez co najmniej kilka minut po jej odzyskaniu nie wracała pamięć – bez tego nigdy nie uwierzyłbym wszak, że jestem traperem i że zginę od rogów bizona – piliśmy specjalny trunek, który przygotowywał Pluton.
Pluton. Ciekawe, że od razu przypomniało mi się to imię, kiedy imienia drugiego przyjaciela nie potrafiłem sobie jeszcze przypomnieć. Przyjdzie później. Ale Plutona już pamiętałem. I nie kojarzył mi się zbyt dobrze.
Wiedziałem, dlaczego. Wygrał prawie wszystkie gry. Był cholernym, przebiegłym, wyrafinowanym lisem.
Twardym lisem. Bo pił przecież ten zdradliwy trunek tak samo uczciwie i ochoczo, jak ja i trzeci uczestnik gry. Pluton tworzył go z połączenia absyntu, śliwowicy i jakiejś podejrzanej zapachem i kolorem substancji, o której twierdził, że pochodzi ze starych, „zdrowotnie anihilujących” receptur mandżurskich. Oczywiście trunek prędko nazwaliśmy mandżurią. Piliśmy mandżurię, a kiedy ktoś pierwszy padł bez zmysłów i szans obrony – nigdy nie zabierało to więcej niż dwadzieścia minut – pozostali natychmiast unosili jego ciało w jedno z miejsc, które każdy wcześniej sobie przygotował. Oczywiście zdarzało się i to nierzadko, że padało dwóch w jednym czasie – albo też pozostałych dwóch toczyło mężną dogrywkę. Dopóki nie został jeden. Prawie zawsze Pluton. To oznaczało wysiłek przeniesienia aż dwóch ciał w odpowiednią lokalizację, jednak wysiłek nie był aż tak wielki. Sąsiad Plutona, Bernard, pomagał nam w „transporcie zwłok”, sowicie opłacony. 500 złotych za każdą grę.
Bernard! Kolejne imię, które nagle wyłoniło się z głębin pamięci.
Ciągle nie pamiętałem imienia trzeciego gracza, choć pewien byłem łączącej nas komitywy. Ale i tak bardziej zależało mi na przypomnieniu sobie imienia kobiety, z którą dzieliłem dom.
Gra dostarczała emocji. Teraz to wiecie. Trzymała w ekscytującym napięciu od chwili, gdy pierwsza szklanka mandżurii wędrowała do ust. Jak powiedziałem, ciało upadłego zawodnika należało transportować natychmiast – bo utrata rozumu i władzy w kończynach musiała dopaść każdego i to w niewielkiej doprawdy różnicy w czasie. A głupio byłoby przecież paść przedwcześnie i zepsuć rozgrywkę.
Pluton i nasz wspólny przyjaciel nie zepsuli, bo nigdzie nie ujrzałem ich upadłych ciał. Dobrze się uwinęli; zdołali opuścić nie tylko ekspozycję numer 9, ale i Panoramę.
Tak. Gra dostarczała wrażeń. Jedyny zakaz dotyczył umieszczania nieprzytomnego zawodnika w miejscu, które groziło utratą życia. Co innego, jeśli tylko się tak wydawało. Właśnie miało się wydawać. W tym tkwiła esencja gry, która tak bardzo nas wciągnęła, że – tego byłem pewien – rozegraliśmy ich już całe mnóstwo. Nikt nie skończył z pękniętym sercem, więc dobrze szło.
Całe mnóstwo gier, z których Pluton, ten przebiegły lis, przegrał ledwie kilka. Znowu pomyślałem o nim z niechęcią. Tak bardzo chciałem go pokonać, a znów nade mną zatriumfował. Szkoda. Skoro moja pamięć była tak spustoszona i ledwie rąbkiem otwarta na pytania, a ja mimo to miałem nieodparte przekonanie o licznych klęskach doznanych w tej grze – głównie dzięki wyrafinowaniu i odporności Plutona – to zaprawdę musiało wbić się głębokim cierniem w moją podświadomość doznane upokorzenie i chęć odwetu.
No tak. Tyle, że znowu z nim przegrałem.
Zastraszył mnie bizonem. Uczynił traperem, łowcą skórek bobrowych i bizoniej polędwicy.
Pluton. Nagle usłyszałem w głowie jego szyderczy, triumfujący głos:
Hydra uderza ogonem, chłopaki. Zapamiętajcie to. Hydra uderza ogonem...
Hydra uderza ogonem. Ciągle to powtarzał. Drwiącym tonem wywyższenia. Hydra uderza ogonem.
Westchnąłem ciężko i powlokłem się do wyjścia. Nadal czułem się kiepsko, bardzo kiepsko. Groza odeszła, lecz upokorzenie, złość i rozczarowanie przejęły opuszczoną przez grozę przestrzeń i nie przyniosło to sylwestrowego nastroju. Moje powieki porównałem do włazów czołgowych – dramatycznie, ale właściwie – a przecież pozostawały najmniej ociężałą i obolałą częścią mojego ciała. Wlokłem się między ekspozycjami jak zombie po zawale serca.
Którego jakoby nie posiada.
Mandżuria wypaliła moje wnętrze i rozum niczym napalm wietnamską dżunglę, a przecież nie był to pierwszy raz. Docierało do mnie, że ja katowałem własne ciało i ducha tylko po to, aby zagrać.
Tylko? To była gra-esencja. Motor życiowy. Wciągała nie mniej od gier hazardowych. Wiecie, jak to jest. Im więcej przegrywasz, tym bardziej się uzależniasz. W pełni determinacji. Bo chcesz się odegrać, prawda? Niektórzy nazywają to uzależnieniem i utratą rozsądku – ja męską ambicją. Cechuje ona tych mężczyzn, którzy urodzili się wojownikami, a nie krawcami pochylonymi nad białym płótnem rezygnacji.
Pluton znowu mnie pokonał.
Czułem się tak fatalnie, że chętnie zadeklarowałbym głośno i gniewnie sam sobie: NIGDY WIĘCEJ GRY! NIGDY WIĘCEJ MANDŻURII!
NIGDY WIĘCEJ UPODLENIA.
Ale jakoś wiedziałem, że wrócę do gry. Zawsze wracałem. Z nową nadzieją.
Pluton przegrał raz czy dwa.
A ten drugi? Którego imienia nie pamiętałem? Nie był zbyt dobry, to wiedziałem na pewno.
Mandżuria... Gra... Przecież dzieliłem życie z jakąś kobietą. Czy ona akceptowała to... szaleństwo? Szczerze mówiąc miała powody do trosk. Mandżuria musiała mieć fatalny wpływ na zdrowie. Poczułem nową falę niepokoju. Nie potrafiłem określić jego przyczyny. I coś jeszcze: zaczynałem tęsknić za kobietą, której imienia nie pamiętałem.
Panorama Branicka, czy też – jak ją określano czasem w europejskich mediach – Panorama Westernu – była cicha i pusta, co przestało dziwić, kiedy rzuciłem okiem na godzinę srebrzącą się efektownie pod kopułą czarnego jak noc sufitu. Dochodziła 3.00 w nocy. Być może wypadało mi zastanawiać się, dlaczego moja obecność nie wywołuje rwetesu elektronicznych systemów alarmowych czy choćby wypadu wymachujących pałkami elektrycznymi strażników. Być może wypadało zadumać się, w jaki sposób moi przyjaciele mogli bezkarnie dostać się do chronionej blokadami, polem magnetycznym i kodami panoramicznej twierdzy.
Rzeczywiście wypadało i nawet kilka sekund głowiłem się nad tym, ale gdy spojrzałem na zegar-jupiter, wszelkie rozterki w tej sprawie odeszły. Zbyt często patrzyłem na ten zegar, by teraz nie wysunął kolejnej szuflady przypomnienia z przewróconej komody niepamięci.
Często patrzyłem na ten zegar. Nieomal codziennie, co jednakowoż nie powinno dziwić – i w istocie nie dziwiłem się – jeśli zważyć, że byłem dyrektorem Panoramy.
W Panoramie Branickiej nie stosowano zabezpieczeń przed nieoficjalnym wtargnięciem dyrektora.
Moi współgracze z pewnością znali kody. Jak to przyjaciele dyrektora.
Nie przypominałem sobie tego zbyt wyraźnie, ale miałem wrażenie, że nie pierwszy raz gra przywiodła nas do Panoramy Westernu.
W każdym razie łatwo dało się wytłumaczyć, czemu na prerii nie czułem się aż tak obco. Wszak widziałem ją codziennie.
Wlokłem się ku wyjściu, ociężały, otępiały i coraz bardziej przygnębiony. Przegrałem grę, Pluton znowu zatriumfował nade mną. Uczucie pragnienia z kolei zaczynało mieć na mnie wpływ gorszy od samej mandżurii. Potykając się i cicho złorzecząc, przymierzyłem właśnie nogę do kopnięcia mijanej tabliczki – barbarzyński odruch, ale ja byłem barbarzyńcą – gdy naraz zamarłem z na wpół uniesioną nogą, rzuciwszy okiem poza tabliczkę. Środkiem ekspozycji numer 14. płynął strumień, całkiem rozległy, krystaliczny, szemrzący... Spojrzałem na tabliczkę z błyskiem w oku, wydając z siebie radosny, choć raczej patologiczny dźwięk.
EKSPOZYCJA NR 14.
Bagna i rzeki Luizjany.

Pamiętałem już, że jestem dyrektorem, i że Panorama nie pierwszy raz gościła ofiarę gry, ale zupełnie nie przypominałem sobie ekspozycji ze strumieniem i bagnami.
Co nie miało po prawdzie jakiegoś szczególnego znaczenia w chwili, gdy wskoczyłem na półmetrowe podwyższenie i wdarłem się na terytorium Luizjany. Środkiem płynął strumień – prawdziwa woda, nie jakieś tam rozłożone zwodniczymi snopkami włosy anielskie, pościągane z choinek świątecznych. Nie rozglądając się na boki – cóż, strach przed styropianowymi wrogami odszedł bezpowrotnie – wbiegłem w ów strumień i znów opadłem w tę czworakową pozycję. Teraz oczywiście było mi w tej pozycji wspaniale; piłem wodę zachłannie, nie trapiąc się najzupełniej tym, że grozi to zdewastowaniem ekspozycji numer 14. Może nawet katastrofą ekologiczną Luizjany.
Ta absurdalna myśl omal nie sprawiła, że zginąłem na bagnach tego stanu – bo pijąc wodę zaśmiałem się gwałtownie i mocno zakrztusiłem. Przez chwilę oddychałem głęboko, rzężąc, dysząc, mrucząc i pojękując jak podtopiony rosomak, a potem, gdy doszedłem do siebie, znów piłem wodę.
Szczęśliwie strumień nie zanikł, aczkolwiek nie chciało mi się jeszcze nużyć umysłu pytaniem, w jaki sposób funkcjonował system obiegowy wody w tej czy w innych ekspozycjach.
Być może przeze mnie zaprojektowany.
Odżywałem. Tkwiłem w półmetrowej głębokości strumieniu, delektując się tak samo wodą dostarczoną do żołądka, jak i tą przenikającą przez spodnie i koszulę. Patrzyłem w tępym odprężeniu w toń niespiesznie przepływającej przez ekspozycję wody. Trwało to dość długą chwilę, ale po pierwsze: przestało mi się gdziekolwiek spieszyć, po drugie zaś – było mi po prostu dobrze. Na kilka minut przestałem przejmować się szkodami uczynionymi przez mandżurię i doznaną klęską. Dwa wiadra wody „rzecznej” przyniosły silną, jakżeż potrzebną dawkę ukojenia.
Dobrze się czasem oderwać od utrapień.
Dobrze być w Luizjanie.
Nagle wytrzeszczyłem wbite w wodę oczy. Przez serce – w końcu przestało być organem secesjonistycznym – przebiegł dreszcz radosnego podniecenia.
Coś błysnęło przy dnie złotym blaskiem.
Nie bryłka złota – choć byłby to niezły element wzbogacenia ekspozycji.
Złoto błysnęło na palcu mojej dłoni, spoczywającej na mulistym dnie.
Obrączka. Byłem żonaty!
Poczułem gorącą falę ekscytacji, wręcz uszczęśliwienia. Byłem żonaty. Moja kobieta była nie siostrą, kuzynką czy choćby i nawet dziewczyną. Była żoną.
Nie zauważyłem tej obrączki wcześniej, ale też znajdowałem się w stanie takiego zamroczenia, że nawet próba odróżnienia prawej ręki od lewej nogi mogłaby okazać się wysiłkiem ponad miarę.
Wiktoria. Imię wypłynęło nagle, ot, po prostu zapłonęło nade mną jak ten zegar fosforyzujący pod kopułą Panoramy.
Wiktoria. Piękne, unikalne, czarujące imię – wszak imię mojej żony.
Gdyby strażnik przechodził teraz koło ekspozycji numer 14, prawdopodobnie nigdy więcej nie połączyłby słów „dyrektor” i „prestiż” w jednym zdaniu. Dyrektor Panoramy Branickiej tkwił bowiem na przypisanych pacholęciu czworakach, zanurzony wandalsko w strumieniu, patrząc w obłąkanym upojeniu w toń, szczerząc do niej zęby jak pawian babuin, a przy tym kwiląc półgłosem ze szczęścia.
Cóż, przepełniało mnie szczęście. A jednak mandżuria miała i dobrą, niezwykłą stronę. Pozwalała zapomnieć o „szczęśliwym stanie posiadania”, by odkrywać go na nowo małymi krokami. Niezwykłe. Można to chyba porównać do jednej tylko, równie unikalnej rzeczy: odkrywania świata przez oseska.
Niezwykłe.
Strażnikami też zresztą nie zawracałem sobie głowy. Woda odżywia ciało, mózg najwyraźniej też, bo przesłał mi kolejną informację. W mojej Panoramie organiczni strażnicy pilnowali porządku tylko za dnia. Nocą, jeśli nie liczyć kilkunastu kamer, zastępował ich robot z napędem antygrawitacyjnym, wyglądający nieomal identycznie jak szpiegująca sonda Imperium z „Gwiezdnych Wojen”. Pracownicy Panoramy z nieznanych mi przyczyn – przynajmniej teraz nieznanych, w tej chwili zamroczenia – żartobliwie nazywali robota Volksdojczem.
A więc byłem żonaty... I nawet żonę tę nieco już wyraźniej widziałem w swym umyśle. Była szczupła, wysoka, ciemnowłosa. Miała jasną, prawie śnieżnobiałą skórę i... kochałem ją, to było pewne. Wiktoria. Cudowne, cudowne imię... Próbowałem przywołać w pamięci głos mojej żony, jakieś konkretne słowa. Jak zwracała się do mnie?
Przymknąłem oczy w rozmarzeniu, wsłuchując się szemranie strumienia.
Coś plusnęło gdzieś za mną.
No przecież nie strażnik-robot... Zmarszczyłem brwi, otworzyłem oczy, a potem, wciąż trzymając się tej pozycji pacholęcia, obróciłem głowę.
Natychmiast poskutkowało to secesyjnym odruchem serca. Niemiło jest mieć serce-konfederata, skłonnego do opuszczenia organicznej unii.
Aczkolwiek miało powód. Secesja nie jest zjawiskiem bezpowodowym.
Właściwie do tej pory nie rozglądałem się za bardzo po ekspozycji, którą przyszło mi profanować. Półprzytomnie wbiegłem sobie do Luizjany i wskoczyłem do strumienia, bo tylko on się dla mnie liczył. Teraz, po tym jak spojrzałem za siebie, gorączkowo otaksowałem całe otoczenie. Owszem, ekspozycja numer 14 robiła wrażenie. Zdawała się rozległa, zadziwiająco, szokująco rozległa... ale przecież panoramy są światem iluzji, trójwymiarowego oszustwa, gdzie ów wielki pozornie obszar tworzy mały, wypełniony styropianowymi czy drewnianymi eksponatami pokój oraz zwodnicze pejzaże wymalowane na ścianach.
Tyle, że Luizjana, w której tkwiłem, naprawdę zdawała się ogromna przestrzenią i wypełniającą ją przyrodą! Dookoła strumienia ujrzałem niezliczone ilości rosłych drzew, z których część wyrastała z wyraźnie podmokłych gruntów. Albo z wody. Ze strumienia, w którym zastygłem porażony. Co było doprawdy porażające – strumień ten zdawał się nie mieć ani końca ani początku; ot, wypływał spomiędzy drzew i między drzewami znikał.
Świt iluzji, dobrze wiedziałem to jako dyrektor takiego świata, ale przecież woda nie może tak po prostu przenikać przez wymalowaną ścianę!...
Nie to mnie jednak przeraziło.
Cokolwiek wywołało plusk, nie było tworem iluzorycznym, wezwanym do panoramicznego życia poprzez pędzel artysty.
W wodzie skrywającej korzenie drzew płynął aligator.
Żywy. Bardzo nieiluzoryczny. Zbliżający się.
Wpatrzony we mnie.
Skądś znałem to zimne spojrzenie mordercy.
Tak, tyle że bizon był styropianowy i nigdy nie uczynił kroku w moją stronę. Aligator zaś pluskał i płynął do mnie.
W przypływie histerii określiłbym go mianem opancerzonej bestii bagiennej.
A histeria nadeszła, gdy jeszcze raz potoczyłem wokół panicznym wzrokiem osaczonej istoty.
Nigdzie nie dostrzegłem wyjścia z ekspozycji.
Żadnej tam barierki, tabliczki, nie mówiąc o kolistym holu Panoramy, który powinien być widoczny z każdej ekspozycji, jeśli spojrzeć w odpowiednią stronę.
Tyle, że tu żadna strona nie była odpowiednia. Moja doszczętnie zdezorientowana głowa zatoczyła jakiś tuzin kół w poszukiwaniu ujścia z ekspozycji numer 14, aż w końcu musiał pojawić się należyty wniosek.
Tkwiłem na bagnach Luizjany. Tej amerykańskiej, nie Branickiej.
Histeria nadeszła i oto wydarł się ze mnie niepowstrzymany, donośny chichot pawiana babuina.
Szybko zdławiony kolejnym pluskiem. Plusk ten zapobiegł nadziei, że ruchomy aligator jest halucynacją wywołaną przez mandżurię. Gdyby nie ten plusk, gdyby nie to, że aligator wyraźnie się zbliżył, pewnie uczepiłbym się tej nadziei, bo mandżuria w istocie była eliksirem wywołującym skutki tak niebezpieczne, jak niespodziewane. Kiedyś – nie pamiętałem, kiedy – odzyskujący przytomność Pluton przemówił nie po polsku, lecz po... asyryjsku. Przemawiał po asyryjsku dwa dni, tkwiąc w jakimś dziwnym transie, po czym mu przeszło. Nie wiedzieliśmy, czy fakt, że Bernard wyrzucił go z helikoptera na jednej z wydm Pustyni Błędowskiej w arabskim stroju, miał jakiś wpływ na tak objawiony fenomen, ale ten szczęśliwie przeminął na czas, bo Pluton stawał się już sensacją. Groziło mu podstępne uśpienie podczas rautu i uwiezienie, które zwieńczyłoby najpewniej otwarcie czaszki w celu odszukania ukrytych możliwości mózgu.
W moim mózgu z pewnością też tkwiły nieodkryte możliwości, a przynajmniej pożyteczne zasoby wiedzy, bo nagle – wcale sobie tego nie życzyłem – przypomniał mi ów organ o programie, który kiedyś oglądałem na Animal Planet. Straszono w nim widzów rankingiem zwierząt, które imponują naciskiem szczęk na centymetr kwadratowy. Centymetr kwafratowy ofiary, bo czegoż by innego. Otóż aligator wcale nie plątał się w ogonie tego rankingu zgniataczy.
Chyba go otwierał.
Aligator plusnął bardzo głośno, gdy jakieś pięć metrów ode mnie zanurzył się pod wodę i zniknął.
Wiedziałem, że mam sekundy. Zerwałem się z krzykiem i wypadłem ze strumienia, prawie łamiąc nogę o korzeń drzewa, na które wpadłem. Odepchnąłem się od tego pnia i puściłem ślepym, chaotycznym biegiem przed siebie, myśląc kurczowo tylko o tym, by oddalić się od wody.
Bieg trwał jakąś sekundę. Nagle straciłem grunt pod nogami i runąłem w dół. Wprost na obsydianową posadzkę.
Znowu uderzyłem się w głowę, ale przekonałem się już, że przynosi to korzyści. Rzeczywiście przyniosło. Tę samą: oczyszczenie umysłu. Dlatego poniosłem się bez pośpiechu i ze spokojem popatrzyłem w głąb ekspozycji numer 14. Spokój był uzasadniony, bo w świetle nowych informacji mogłem uznać aligatora za przeciwnika równie dla mnie groźnego co bizon. Owszem, ruszał się, pluskał, nawet podpływał – ale przecież nigdy nie zjawił się w miejscu, które panicznym wyskokiem opuściłem.
Nie mógł, bo był hologramem. Wielką, opancerzoną bestią holograficzną.
Panorama Branicka słynęła w całej Europie. Niezwykle rzeczywiste kompozycje z autentyczną dla prezentowanych regionów Ameryki przyrodą, doskonałą imitacją strumieni i stawów – niepozbawionych czasem adekwatnych ryb – w połączeniu z holograficznym otoczeniem, oddającym sugestywnie życie owych regionów, przyczyniały Panoramie sławy i kolosalnych dochodów. Zapach uwalniany przez rośliny i nawiew powietrza – chłodnego na prerii, ciepłego na pustyni – miały swój udział w tworzeniu iluzji. A kiedy przenosiło się wzrok z materialnej części ekspozycji – utworzonej z prawdziwych roślin, ziemi, wody, kamieni, drewna i styropianowych postaci – na którąkolwiek ze ścian, by znaleźć granicę między materią, a malowidłem, granicy tej się nie widziało. Prawdziwy mistrz holografii czynił to połączenie niedostrzegalnym. Co było zadziwiające, urzekające, fascynujące.
Czasem przerażające.
Nie pijcie mandżurii przed wyprawą do Panoramy Branickiej.
Mistrz holografii, jak orzekłem. Doskonale znałem tego mistrza.
To ja nim byłem.
Kiedy tkwiłem w strumieniu, nie widziałem wyjścia, tylko prawdziwy, zamknięty świat bagien Luizjany. Hologram okrężny stosowaliśmy w Panoramie od pół roku. Za dodatkową opłatą goście mogli wejść w środek ekspozycji i narazić swe zmysły na obłąkanie, gdyż iluzja doprawdy przerażała. Oderwanie od prawdziwego świata wydawało się definitywne.
A ekspozycja numer 9? Bizon zdawał się ruszać, ale hologramy nie działały. „Przepraszamy za awarię” – głosiła tabliczka. Zdarza się najlepszym panoramom. Moi przyjaciele, upojeni mandżurią i „konający”, przegapili te przeprosiny. Wychodząc, uruchomili system holografii za pomocą kodów, które zapewne trzymali gdzieś w kieszeniach na wypadek amnezji – ekspozycję numer 9 holograficzne efekty ominęły.
Całe boże szczęście. A raczej moje. Bo oznaczało to wielką szarżę bizonów na trapera (jego styropianową figurę zastąpiono znanym wam nieszczęśnikiem), a chwilę po tym atak kawalerii indiańskiej, wściekłej na „złodziei łowisk”.
To mogło na zawsze obrabować mnie z serca.
Wdzierając się do Luizjany, jakimś sposobem uruchomiłem też system dźwięków, który moi rywale w grze pominęli – trudno być perfekcjonistą po kilku szklankach mandżurii. Zaświtało mi już jednak w głowie, że oprócz generatora w wieży technicznej, każda ekspozycja posiadała odrębny, ręcznie uruchamiany system dźwięku i holografii okrężnej. Najpewniej w barierce, przez którą przedarłem się niczym oszalały niszczyciel.
Ruszyłem do wyjścia, kiwając do przelatującego z cichym brzęczeniem robota. Zidentyfikował mnie, co pozwoliło zaoszczędzić mi jednego z dwóch rodzajów broni interwencyjnej, którą stosował: pioruna porażającego napięciem 5000 volt lub obłoku szronowego, który hibernował intruza na ponad dobę.
Dobrze być dyrektorem obiektu, do którego się włamało.
Pamiętałem już imię żony, swojego jeszcze nie. Byłem przygnębiony porażką i zatruciem, ale wszak żywy i żonaty. Nadal czułem rozpad wnętrza i miałem sztorm w głowie, lecz progres był niewątpliwy.
Znacie jakiś budynek większy od kiosku, w którym nie ma luster? Pewnie, że nie. I ja nie znam. A Panorama Westernu była całkiem sporym gmachem. Toteż w końcu natknąłem się na lustro, a co gorsza, nieroztropnie w nie zerknąłem. Ujrzałem twarz cesarza Palpatine’a z „Powrotu Jedi” – ale nie aż tak kwitnącą, nie aż tak... Jeśli twarz Imperatora miałaby wyrażać starość galaktycznej miary, całe kosmiczne zło skumulowane na nerwach jednej tylko twarzoczaszki, no i żałosne widmo mimiczne totalnej klęski zaznanej od Sił Rebelii – to moja twarz nadawał się ku temu doskonale, bo wszystko to na niej ujrzałem. Zabrakło tylko czarnego kaptura nad zgniłym obliczem i błękitnych błyskawic strzelających agonalnie z dłoni. Nie pamiętałem, ile mam lat, ale miałem nadzieję, że mogłem sobie odjąć chociaż dwadzieścia od twarzy, która wychynęła na mnie z lustra.
Mandżuria. To był inny rodzaj eliksiru niż napar z czarnuszki, inny też rodzaj kuracji.
Wyszedłem, używszy kodu. Nie pamiętałem go, ale użyłem z tępym automatyzmem. Stanąłem przed wejściem i rozejrzałem się. Na parkingu stał tylko jeden samochód. Żółty tarpan. Gdy go ujrzałem, pamięć sprawiła mi kolejny prezent. Mimo przetaczającego się przez mózgowe półkule sztormu, od razu wiedziałem, że to właśnie ten tarpan służy nam do „transportu zwłok”. Że zgodnie z kontraktem, Bernard czeka za kierownicą tak długo, dopóki ostatni z graczy nie znajdzie się pod plandeką. Po tym, jak już przejdzie swój horror.
Panowała przyjemna, magiczna cisza nocy małego miasta. Uwielbiałem noc małego miasta. Noce dużych miast są inne. Duże miasta w ciemnościach wyją jak kojoty spragnione krwi i chyba nie ma takiego, które by każdej nocy tej krwi się nie napiło.
Podszedłem chwiejnie do auta, oddychając jak Darth Vader po zdjęciu hełmu. Mimowolnie uśmiechnąłem się na widok biało-czarnego malunku zdobiącego drzwi kierowcy. Wielki portret Alfreda Hitchcocka. Uśmiechał się nikle, chłodno, ironicznie, jak faun, któremu udało się wykiwać kolejną ofiarę. Jak to Hitchcock.
Zastukałem w szybę, bo Bernard drzemał. Natychmiast poderwał głowę i opuścił szybę.
Już? – uśmiechnął się półprzytomnie. – Szybko ci to poszło tym razem.
Owszem – mruknąłem, odpowiadając krzywym uśmiechem. – A gdzie Pluton i... Hm. Z tyłu? Jeszcze nieżywi?
Pluton i Mars? Nie wiem, szczerze mówiąc. Dzwonili dawno temu, że cię ustawili i wracają. Ale – spojrzał w lusterko – nie dotarli.
Pluton i Mars. Mars.
Mars! Wypowiedzenie tego imienia natychmiast otworzyło mi bank informacji na temat trzeciego uczestnika gry. Mars... Pluton miał na imię Pluto. Przedłużenie do Plutona było naturalną, przesądzoną konsekwencją. Ale Mars z pewnością miał jakieś bardziej przypisane słowiańskim obyczajom imię, natomiast zaczęliśmy nazywać go tak z powodu osobliwej, niespecjalnie uzasadnionej obsesji na punkcie owej planety. Czytał wszystko na temat Marsa. Nawet komiksy i rysunki naskalne w jaskiniach Rodezji, do której wybrał się trzykrotnie. Oglądał wszystkie filmy i programy. Filmy „Wyprawa na Marsa”, „Czerwona planeta” i „Robinson Crusoe na Marsie” znał tak dokładnie, że potrafił opisać każdą scenę z dokładnością do czterech sekund.
Nie muszę dodawać, że planował wyprawę na Marsa.
Konstruował już nawet statek; za pierwsze komponenty posłużyła lodówka Silesia i średniowieczne koło tortur, wykradzione z muzeum w Głubczycach.
Oczywiście żywo namawiał mnie i Plutona na wspólny udział w wyprawie.
Obsesja na punkcie Marsa zaszła tak daleko, że wpłynęła nawet na dietę mojego przyjaciela. Kiedyś na śniadanie jadł kanapki smarowane nutellą, teraz miazgą z batonów mars, którą z anagramowym humorem zwał marsowidłem. Na obiad topił na oleju duże batony mars, na kolację chrupał marsy lodowe posypane rzeżuchą. Przy sobie miał zwykle dobry tuzin batonów, na wypadek głodu lub „tęsknoty za jego planetą”. Nie wiem, w jakim stanie była trzustka Marsa, ale gdyby w Branicach otwarto Panoramę Grozy, ogromna makieta tego wycieńczonego organu miałaby wpływ na sprzedaż biletów, nastroje i dietę odwiedzających.
O ile Mars miał jeszcze coś takiego jak trzustka. O ile my wszyscy mieliśmy. Bo mandżuria nie była czymś, co otaczało trzustkę polem siłowym; raczej podawała sobie nad nią dłoń anihilacyjnego przymierza z marsami.
Pluton i Mars. Groteskowe, zabawne, tyle że mi nie było aż tak bardzo do śmiechu. Przegrałem.
Zgnojono mnie na moim własnym terytorium. Na własnym łowisku.
Nie dotarli – powiedział Bernard. Zmarszczyłem brwi i rozejrzałem się uważnie.
Nie szukałem ich zbyt długo. Rzeczywiście nie dotarli. Nie mogli, bo padli pośród drzew parku otaczającego parking i Panoramę. Leżeli jak martwi; łatwo można było wziąć ich za figury styropianowe.
No cóż, mandżuria przerzynała organizm jak kosa; naprawdę wskazany był pośpiech, tak w układaniu „zwłok” w obranym położeniu, jak we własnym odwrocie. Zwłaszcza, że nawet współtowarzyszowi zdarzała się dopuszczalna w ramach gry zdrada. Kiedyś ułożyłem Marsa w szpitalu psychiatrycznym razem z Plutonem. Pomysł był przedni, Mars dwa dni przekonywał personel, że jest tylko ofiarą kawału kolegów. Nie przyszło mu to łatwo, by przez pierwsze pół godziny po odzyskaniu przytomności zachowywał się jak człowiek skrajnie obłąkany. Pobił dwóch pacjentów, trzy pielęgniarki, lekarza, sanitariusza i księdza.
I egzorcystę.
Rozbił w kawałki dwa łóżka i trzy umywalki.
Ryczał jak lewiatan obdzierany ze skóry.
Jeden z dwóch lewiatanów, na które urządzono dramatyczną nagonkę w murach szpitala.
Tak jest. Ja też obudziłem się jako pacjent psychiatryczny. Upadłem w połowie drogi między bramą szpitala, a tarpanem. A przecież dopiero wejście do auta kończyło obecność w strefie rażenia, zapewniało nietykalność. Pluton i Bernard odnieśli mnie jak to bezrozumne, wyprzedane na świąteczny stół jagnię.
Wyszedłem po czterech dniach.
Wrzucamy ich? – wymruczał sennie Bernard, skinąwszy głową na tył auta.
Zagryzłem wargi, a potem spojrzałem na niego z błyskiem w oku. Uśmiechałem się jak faun.
Wciąż są w strefie rażenia – wycharczałem.
Bernard zamruczał z aprobatą. Był nawet całkiem podobny do Alfreda Hitchcocka.

*


Szybko się z tym uwinęliśmy. Przebudzenie Marsa i Plutona mogło nastąpić w każdej chwili. Ale udało się. Triumfowałem i to tak bardzo, że mimo wycieńczenia chciało mi się zatańczyć z Volksdojczem wzdłuż kolistego holu Panoramy, mieszczącego 24 ekspozycje Dzikiego Zachodu. Zrezygnowałem z tej radosnej pokusy; już dźwiganie ciał przyjaciół przypomniało mi bolesnymi, wewnętrznymi szarpnięciami, że sprawnością mięśni i narządów nie przewyższam specjalnie Frankensteina.
Myślę tu o tym pozszywanym stworze, nie szacownym doktorze.
Stworze przed ożywieniem.
Poza tym strażnik nie miał w programie ruchów tanecznych i w samoobronie nawet dyrektora poraziłby prądem albo wbił w blok lodu.
24 ekspozycje. Tak, było w czym wybierać. Owszem, nie miałem zbyt wiele czasu, ale jednak poświęciłem całe dwie minuty na to, by przechadzając się wzdłuż ekspozycji, pogłowić się nad szczególnie dotkliwym kontruderzeniem. Mars i Pluton w jednym, czarnym worze triumfu. Taka zdobycz mogła nie trafić się ponownie zbyt prędko. Zwłaszcza widok nieprzytomnego Plutona napawał moje serce złośliwą, diabła godną radością. W środku mego serca nad losem Plutona – tego cholernie niepokonanego Plutona – krakały wrony, trzepotały kruki, skrzeczały sępy.
Diabła godna radość.
Fajnie być zwycięskim diabłem od czasu do czasu.
Bernard nie sugerował mi żadnego miejsca; ograniczył się tylko do pomocy w przeniesieniu, przebraniu i ułożeniu ciał.
Przebraniu – oczywiście nie popełniłem nonszalanckiego błędu w tej materii. Uważam, że w grze tak wyrafinowanej – w zasadzie to i w żadnej – nie ma miejsca na nonszalancję. Moi przeciwnicy w grze odpuścili to sobie, nie przebrali mnie. Nie przywiesili torby na skórki bobrowe. Nie zapobiegło to zgrozie, lecz mimo wszystko pojawiły się szybkie wątpliwości. Na reakcje po wypiciu mandżurii nie było określonej gwarancji; mózg też miewa skoki formy. Czasem nieoczekiwany przebłysk skojarzenia może zaoszczędzić koszmaru ofierze i popsuć uciechę zwycięzcy.
Dlatego ja nie ryzykowałem. Nonszalancję zwycięzcy rutynowego – cóż, Plutona – zastąpiła perfekcja zwycięzcy tak rzadkiego jak gatunek zagrożony wymarciem.
Marsa zostawiłem w ekspozycji numer 11. Przez chwilę przyglądałem mu się w milczeniu.
Mars. Ten groteskowy, dziwaczny Mars. Wygrywał grę jeszcze rzadziej niż ja. To chyba nigdy. Tak, był jeszcze słabszy i bardziej posiekany tą mandżurską kosą. Co ciekawe, nie okazywał z tej przyczyny aż takiej złości i sfrustrowania, jak ja. Powód był irytująco oczywisty. Marsowi brakowało ambicji i charyzmy. Uszczęśliwiał go sam udział w grze, nasza adoracja – jakby to sobie określił. Towarzystwo przyjaciół – jak z wdzięcznością powtarzał.
Towarzystwo przyjaciół. Tak, to był powód do wdzięczności i pewnie był to powód do łatwego akceptowania cięgów, jakie zbierał dzięki porażkom w grze.
Chcecie wiedzieć więcej? Otóż Mars, pozbawiony charyzmy i cechy tak moim zdaniem podkreślającej wartość i atrakcyjność mężczyzn, jak „gniew ambicji” – nie miał właściwie znajomych. Był zbyt cichy, plastelinowy, zgnietliwy – by ktokolwiek szanował czy w ogóle interesował się jego osobą. Obsesja na punkcie planety Mars i plan wyprawy potwierdziły tylko mieszkańcom Branic, że jest taki fantasta jeśli nie uciekinierem z lokalnego szpitala, to w każdym razie głupcem, dziwakiem, którego lepiej z daleka omijać.
Tak, plastelinowa zbroja męskości Marsa miała oczywisty wpływ na jego sukcesy w grze. Padał na ogół pierwszy, jeśli zaś ktoś go wyprzedził (czyli ja) – to zazwyczaj poddawał się i przymilnie proponował współudział w załatwieniu upadłego już kompana. Irytowało mnie to, więc gdy Mars padał, nie miałem litości.
O ile tylko dochodziłem do porozumienia z Plutonem, bo zazwyczaj ambicjonalnie parłem do dogrywki – tak bardzo chciałem zwalić ich obu. Dogrywkę niemal zawsze przegrywałem.
A złość na Marsa, tego plastelinowego asystenta zwycięzców, rosła.
Czy kiedy zastąpimy Marsa misiem koala wykradzionym z objazdowego zoowozu – zwróciłem się kiedyś do Plutona w kolejnym przypływie złości – to poziom gry w ogóle spadnie?
Oczywiście, że wzrośnie – przyznał ze śmiechem Pluton.
Myślę, że mój gniew na Marsa najbardziej stymulowała świadomość, że prawie zawsze był asystentem Plutona; a zatem ochoczym w misji pogłębienia właśnie mnie sługusem.
Plastelinowy, sługusowy Mars koala.
Teraz leżał tam, gdzie go zostawiłem. Nie będzie miał lekkiej pobudki, kiedy odkryje konopny sznur wokół szyi.
Zdradliwych sługusów się wiesza, czyż nie?
Mars usłyszy swój wyrok, zanim go zrozumie dzięki obecności sznura na gardle – kiedy już włączę holografię. Tym razem hologramy zadziałają; ich udział był więcej niż decydujący. Mars otworzy oczy – takie tam włazy czołgu Abrams – i odkryje, że stoi wsparty o pień drzewa z pętlą na szyi. Być może obudzi go hałas. Nie zabraknie obelg, przekleństw i agresywnych okrzyków w rodzaju „Powiesić czerwonego psa!” – kiedy holograficzny motłoch miasteczka zakłębi się wokół niego. Zelżą go po angielsku, a otumaniony, przerażony Mars weźmie ten język za własny, choć myślał będzie po polsku. Kiedy już odzyska wzrok i względne rozumowanie, ujrzy dookoła drewniane domy białych osadników. Osadników porwanych amokiem i wyraźnie zgłaszających pretensje do Indian. Takich jak on.
Wszak miał na sobie skąpy ubiór Czejena.
U pasa zaś naręcze skalpów zdjętych osadnikom. Musi wiedzieć, za co go powieszą.
Nie od razu zwróci uwagę, że brak w tłumie szeryfa, sędziego i pastora. Tych akurat uczestników ekspozycji zmuszony byłem usunąć, bo nie byliby skłonni do mowy ciała i zatwierdzenia wyroku z racji styropianowych ograniczeń. Nie od razu spostrzeże, że sekwencja ruchu i słów wypowiadanych przez holograficzną gawiedź powtarza się co dwadzieścia minut.
A przez dwadzieścia minut można poważnie się namartwić.
Patrzyłem na Marsa.
To pomogło pamięci. Olśniło mnie. Fascynujące były te rozbłyski olśnienia. W Branicach było więcej Panoram! Cóż, miasto zasłużenie słynęło w świecie. Kilka Panoram – wykwintny poligon do gry. Do wszystkich miałem kod dostępu, bo wszystkie należały do sieci, którą imperialnie sobie posiadłem.
Była tam choćby Panorama Wojen Amerykańskich. Domyślacie się, w jak strasznych okolicznościach można się przebudzić. Ja kiedyś obudziłem się nieomal na bagnetach Meksykanów szturmujących fort Alamo. Pluton jako żołnierz Unii pod ścianą egzekucji czynionych przez konfederatów Południa.
Mars na okręcie.
USS „Oklahoma”. Nie przetrwał na Pearl Harbor.
Jakkolwiek – teraz to ujrzałem i zatrzęsło moimi nogami – największym moim piekłem okazało się przebudzenie na pustyni An-Nafud w Iraku. Nie myślę tu o temperaturze czy piasku sypiącym w twarz. Gdybym to zbudził się na wydmie... ale to przecież Pluton obudził się na wydmie błędowskiej, a Pluton nigdy nie hołdował wtórności słabo efektownej. Dlatego włożył mnie do makiety czołgu Abrams, zdobiącej środek upiornej ekspozycji. Upiornej – bo oddającej obraz PO BITWIE. „Po bitwie” to najnikczemniejsze i najbardziej przygnębiające świadectwo możliwości i ambicji ludzkiej cywilizacji; zgniły, robaczywy owoc produkcyjny gatunku ludzkiego. Pokażcie to Obcym, a właściwie ocenią nasz potencjał i priorytety wartości.
Najnikczemniejsze i najbardziej przygnębiające – powiedziałem. Ale przede wszystkim do utraty rozumu przerażające, kiedy budzisz się w sercu takiego „po bitwie” i przez dobry kwadrans, czasem i pół godziny, wierzysz, że jesteś tego częścią. Ja otworzyłem oczy w wypalonym, martwym czołgu Abrams. Słowo „szok” nie odda grozy sytuacji. Wolałbym przypisać to określenie do dramatu w rodzaju upuszczenia łyżki purée na spodnie garnituru, natomiast na oddanie wrażeń tamtej sytuacji znaleźć bardziej adekwatne słowo.
Obudziłem się w czołgu Abrams, czując swąd spalenizny i rosnące poczucie osaczenia oraz beznadziei. Szybko rosnące, kiedy kurczowo, trwożliwie, a nade wszystko bezskutecznie mocowałem się z włazami wyjściowymi, które były o tyle ciężkie, że czołg był całkiem niezłą rekonstrukcją, bynajmniej nie powstałą na bazie styropianu. Moje ręce zatrute mandżurią były tak samo słabe i sabotujące jak umysł, nogi i powieki; męczyłem się z włazami dziesięć minut, usiłując nie patrzeć na przekonująco spreparowane, zwęglone ciało żołnierza. Dla zwiedzających leżało zazwyczaj obok czołgu, na wydmie, ale Pluton, cholerny lis Pluton, wrzucił je do wnętrza specjalnie dla mnie. Podobnie jak nadpalony, tlący się mundur. A kiedy już opuściłem pułapkę z należytym w danym położeniu majestatem – co należy rozumieć jako robaczywy typ ewakuacji, czyli pół-wyskok, pół-wypełznięcie – oczom moim ukazał się rozległy widok zamkniętej z wszystkich stron pustyni, pełnej wraków i ciał, tak anglosaskich, jak arabskich...
Włazy Abramsa. Nigdy ich nie zapomnę.
Panorama Przyrody Europejskiej. To chyba tam, na cokolwiek mistyfikowanej Pustyni Błędowskiej wysadziliśmy Plutona. Bernard nie miał helikoptera, od dwudziestu lat poruszał się archaicznym bolidem rolniczym tarpan. Tak... mandżuria nie tylko blokowała dostęp do wspomnień; nawet podsuwała fałszywe. Bernard – pilot śmigłowca. Dobre sobie. Kiedy samym tylko tarpanem w ciągu miesiąca spowodował tuzin stłuczek i dwa karambole.
Panorama Kosmosu też dostarczała wrażeń. Oprzytomnienie na obcej planecie dostarczało wstrząsających wrażeń. Ale jedna z dostępnych tam planet nie została użyta nigdy.
Mars.
Bardzo was o to proszę, jako przyjaciół moich jedynych – zwrócił się kiedyś do nas współgracz-koala – żebyście zostawili tę planetę mnie. Tylko tę jedną. Dotąd nie wygrałem. Albo zajmuję drugą pozycję, co pozwala tylko asystować, a nie decydować, albo przegrywam... Ale przecież kiedyś wygram? Proszę... Bardzo zależy mi na tym, żebym to ja właśnie pierwszy raz ustawił kogoś na Marsie... To – chrząknął zakłopotany – noo... MOJA planeta... Błagam...
Wybłagał.
Kiedyś, dużo wcześniej, poprosił nas o towarzystwo. De facto – o przyjaźń. Nie odmówiliśmy. Obaj – ja i Pluton – zdawaliśmy sobie sprawę, że byliśmy jedynymi ludźmi, którzy jako przyjaciele nie dobiorą się nielojalnie do jego żony. Zdrada na przyjacielu to hańba, której nie zmyjesz acetonem. Ale wiedzieliśmy, że każdy inny „przyjaciel”, który przygarnąłby Marsa, uwiódłby jego żonę. Zgadzając się na tę więź, ocaliliśmy go przed strasznym bólem, jedną z najdotkliwszych klęsk życia – zdradą przyjaciela.
Co nie było łatwe. Mars był plastelinowy, a jego zgrabna, pozbawiona blizn wojennych żona ciągle ocierała się o nas i rozchylała usta w cholernie jednoznaczny sposób.
Przygarnęliśmy Marsa i nigdy go nie zdradzimy. Nie w ten sposób.
Zmarszczyłem brwi, kiedy dostrzegłem coś u stóp nieprzytomnego przyjaciela. Przez przeoczone drobiazgi psuje się grę. Perfekcja – tak. Nonszalancja – nie.
Nie dotknę żony koali, ale on sam zasłużył na powieszenie.
Bardzo zasłużył.
Naprawdę szkoda tej Czerwonej Planety, która nigdy nie zostanie wykorzystana. Była jedyną w Panoramie, której powierzchnię urozmaicono Obcym.
Wielkim, strasznym, holograficznym Obcym.
Cholerny marnotrawca koala. Zasłużył na sznur.
Schyliłem się, podniosłem z ziemi papier po batonie mars i schowałem go do kieszeni. Potem odwróciłem się i opuściłem ekspozycję numer 11.
*

Rozprawa z Plutonem była czymś więcej niż rozprawa z Marsem. Dużo więcej. Mars irytował brakiem charakteru, brakiem ambicji – brakiem szabli u pasa. Był oddanym przyjacielem, ale jednak plastelinowym. Ponadto, jako ten pozbawiony ambicji koala, przeważnie poddawał dogrywkę i zadowalał się tym, że asystował Plutonowi w egzekucji odprawianej nade mną – jeśli upadłem jako ten pierwszy. To też w odpowiedni sposób stymulowało moją złość i chęć pomsty, więc z wielką diabelską satysfakcją zakładałem pętlę na szyję Marsa.
Ale to Pluton był lisem. Przeklętym seryjnym egzekutorem. Szyderczym triumfatorem. Pokonać go znaczyło wygrać igrzyska, wspiąć się na Olimp.
Dlatego żywiłem do Plutona więcej złości i miałem większą, znacznie większą satysfakcję, kiedy stałem nad jego „zwłokami”. To był dobry przyjaciel, tyle że nie w grze, w której zadał mi pasmo druzgocących klęsk. Nie potrafiłem sobie jeszcze przypomnieć sobie ich wszystkich, niemniej w głębinach świadomości czułem wyraźnie nagromadzony ciężar upokorzenia, gniewu i żądzy rewanżu. Pluton był lisem, graczem, który padł ledwie kilka razy i który nie szczędził szyderstw z tego powodu.
A teraz go miałem. Nabiłem na widelec i decydowałem o horrorze jego przebudzenia.
Owszem, ja przeszedłem ten horror pierwszy tej nocy, ale o laurze zwycięzcy decydował ostatni cios. Ktokolwiek go otrzymał, nim opuścił strefę rażenia, przegrywał bez względu na to, co osiągnął tej samej nocy. Ktokolwiek zadał ostatni cios, zwyciężał, bez względu na to, czy wcześniej upadł. Upadłem, ale wstałem na czas i był to czas należnej mi i wytęsknionej chwały.
Nie mogłem Plutona tak po prostu powiesić. Jego egzekucja wymagała więcej wyrafinowania. Więcej pomieszania zmysłów. Więcej przedłużającego się w czasie pogrążania w topieli beznadziei.
Znalazłem taką topiel w ekspozycji numer 24.
Pluton też usłyszy gwar. Niejasne początkowo dźwięki zapewne przyspieszą jego wybudzanie. W końcu uniesie powieki i – być może w pozycji czworakowej – pierwsze, co stwierdzi, to że ma na sobie mundur podpułkownika. To może być oszałamiające, ale też w gruncie rzeczy całkiem miłe. Może Pluton poczuje nawet satysfakcję i dumę, może i namiastkę pychy. Pychy sposobnej wszak amerykańskim oficerom, mordercom Indian, złodziejom ich praw, dumy i przestrzeni.
Wszystko to jednak nie powinno potrwać dłużej niż kilkanaście-kilkadziesiąt sekund. W końcu Pluton, znakomity historyk, wyciągnie jakieś wnioski z nienawistnych indiańskich wrzasków, dobiegających z gardeł kawalerzystów zamykających jego i przypisanych mu dragonów w okrążeniu. Myślę, że cały ten bitewny rwetes sprawi, że mimowolnie przestanie ograniczać badanie świata do widzenia kątowego i zdecyduje się rozejrzeć.
Zamknięty na wzgórzu w straszliwie beznadziejnym okrążeniu, otoczony trupami podwładnych, naciskany przez indiańską kawalerię demonów Dakota, będzie musiał wreszcie rozpoznać w sobie właściwą postać i pole bitwy.
25 czerwca 1876 roku pod Little Bighorn podpułkownik George A. Custer skończył marnie, bardzo marnie. Okrutne wyroki wykonano na jego batalionie i na nim samym. Majestatu zwłok też nie poszanowano aż tak bardzo.
Cała wiedza na temat tej sromotnej klęski tkwi w podświadomości Plutona, ale umysł posiekany mandżurią przekaże mu to nieco inaczej: przepowie nieuchronną porażkę, śmierć i hańbę Custera, za którego ON będzie uważał się przez jakieś dwadzieścia minut. Potem sekwencja zacznie się powtarzać, a przytomniejący umysł Plutona zacznie w końcu wyciągać z tego wnioski.
Sporo jednak przejdzie do tego czasu.
Egzekucja godna lisa.
Popatrzyłem chwilę na ekspozycję, jeszcze cichą, martwą, pozbawioną ruchu i huku wystrzałów. W centrum walk, na wzgórzu, leżał żałośnie zwinięty w konwulsyjny kłębek podpułkownik Pluton-Custer. Najbliższe figury oficerów usunąłem. Pozostały tylko bardziej oddalone ciała. Kiedy uruchomię hologramy, wokół wzgórza rozbiegną się trwożliwie rozkrzyczani dragoni. Będą umierać w straszny sposób, osaczani przez indiańskich jeźdźców. Jeźdźców, którzy będą zdawać się zbliżać do wzgórza, na którym Pluton otworzy oczy.
Hydra uderza ogonem. Właśnie odrąbałem ten ogon.
Odszedłem niespiesznym krokiem triumfatora.
W drzwiach odwróciłem się, uśmiechnąłem jak faun i włączyłem holografię. Z dźwiękiem.


*


Bernard siedział już za kierownicą. Ja jeszcze nie wsiadałem. Stałem u jego drzwi, upajając się zwycięstwem. Bolało mnie ciało, pamięć wciąż jeszcze blokowała rozdziały życia ważniejsze od gry – bo chyba były takie? – nadal też czułem nieokreślony wewnętrzny niepokój. Ale nad tym wszystkim dominowało uczucie diabolicznego triumfu. Wygrałem grę, sprawiłem obu im wymyślną kaźń. Cały drżałem w euforii.
Jedziemy? – uśmiechnął się Bernard.
Nachyliłem głowę ku niemu.
Kto wygrał? – wyszczerzyłem zęby.
Wymownie rozłożył ręce nad kierownicą.
Zgodnie z regułami Mandżurii ten, kto zadał ostatni cios w strefie rażenia, Jowiszu.
Jowiszu?? Pokręciłem głową jak po uderzeniu młotkiem w czoło. Jowisz było moim imieniem? Prawdziwe Wojny Gwiezdne!... Czy jednak było to imię prawdziwym, czy po prostu zabawnie dostosowanym do imion moich przyjaciół – bo nie próbowałem nawet wymuszać na znużonym umyśle odpowiedzi na to pytanie – teraz nie miało to żadnego znaczenia.
Mandżuria. A więc i grę tak nazwaliśmy. No cóż, a jakby inaczej? Przecież to nie było Scrabble, do którego zasiada się z dzbankiem zielonej herbaty i biszkoptami. Uśmiechnąłem się.
Jedziemy? – ziewnął Bernard.
Chyba masz mój telefon – wymierzyłem w niego palec.
Chyba mam twój telefon – odpowiedział z tak samo wzniesionym palcem.
Odebrałem z jego ręki komórkę jakieś dziesięć sekund po tym, jak przypomniało mi się, że istnieje coś takiego jak telefon kieszonkowy.
Wiktoria. Prędko przerzuciłem spis i wybrałem numer. Bicie mojego serca przyspieszyło.
Pamięć wracała, proces ten ze stępa przechodził w galop kawalerii Dakotów szturmujących wzgórze podpułkownika Plutona.
I byłem już prawie pewien, że ja i żona nie mieliśmy dzieci. O dziwo, myśl ta nie przyniosła rozczarowania, lecz ulgę. Pewnie dlatego, że zdawałem sobie sprawę, iż ojciec uzależniony od mandżurii byłby kiepskim ojcem.
Było późno. Pewnie obudzę żonę. Pewnie nie jest szczęśliwa z powodu tej całej gry. Ale co tam. Dziś mi wybaczy. To był moment triumfu.
Podwójnego triumfu. Zmiażdżyłem lisa i jego sługusa, a co ważniejsze: miałem piękną żonę, od której dzieliła mnie ledwie chwila.
Ledwie chwila...
Jowisz?... – zabrzmiał w słuchawce zaspany, nieco zdziwiony głos.
Ten głos zabrzmiał tak cudownie, że mnie zamroczył. Przez kilka sekund nie potrafiłem wymówić ani słowa, błądząc rozanielonym, cielęcym spojrzeniem po drzewach parkowych.
Jowisz. Jest druga nocy. Znowu cię załatwili w tej cholernej grze?
Nie – wróciłem rozjarzonymi oczami do Bernarda, który patrzył na mnie z namysłem. – Wygrałem. Zmiażdżyłem ich, kochanie. Wracam do domu. Nie zasypiaj.
Milczała kilka sekund. Pomyślałem nawet, że może i ją zamroczył mój głos... ale nie myślałem tak zbyt długo.
Jakiego domu, Jowisz?
Noo... naszego, skarbie – zamrugałem powiekami.
Bernard nadal patrzył na mnie w zastanowieniu. Nie podobała mi się jego mina.
Naszego? Jowisz. Nie ma już naszego domu. Od dwóch tygodni śpisz u Marsa na poddaszu.
U Marsa... co? – wytrzeszczyłem oczy. Nadal były cielęce, ale chyba już nie tak bardzo rozanielone.
Jowisz! – to był bardzo piękny, bardzo magiczny głos. Ale też i nie mniej zimny. Ot, kawałek kry wycięty z lodowego spiętrzenia pod mostem. – Rozwiedliśmy się dwa tygodnie temu.
Rozwiedliśmy się? – wybełkotałem. Bernard pokręcił głową i opuścił ją na kierownicę.
Jowisz! Ta gra wyżarła ci mózg!
Wyciągnąłem przed siebie drżącą dłoń.
Ale... przecież obrączka... Przecież gdybyśmy...
Jowisz – cholernie zimny głos. Przyniósł całe to spiętrzenie lodu spod mostu. – Jaka obrączka? Masz halucynacje. Przetopiliśmy obrączki tydzień temu. Nie zawracaj mi już więcej głowy. Może i wygrałeś tę chorą grę. Ale mnie przegrałeś.
Ale...
Twoje życie to hologram, Jowisz.
Usłyszałem tępy sygnał w komórce. Sam też byłem tępy; tępy i nieruchomy jak Custer ze styropianu, kiedy patrzyłem przez dłuższą chwilę na obrączkę.
W końcu wycharczałem z wysiłkiem:
Bernard... widzisz tę obrączkę?
Usłyszałem westchnięcie.
Widzę, chłopie.
Zamrugałem oczami.
Widzisz?... Widzisz ją?
Widzę – potwierdził ponurym głosem.
Potrząsnąłem głową, usiłując wyrwać ją z mgławicy otępienia. Cały czas patrzyłem na obrączkę. Długo i bezrozumnie, z rosnącym zagubieniem, znużeniem i rozpaczliwym protestem. Nastroje zwycięskie odeszły bezpowrotnie.
Obrączka. Skoro nie była halucynacją...
Zdjąłem obrączkę i obejrzałem ją dokładnie.
Potem znowu – myślę, dobre dwie minuty – patrzyłem na to, co wygrawerowano we wnętrzu obrączki.
A może i trzy.

Hydra uderza ogonem.

Sukinsyn. Cholerny sukinsyn. Wygrawerował to i założył obrączkę na mój palec tylko po to, żebym na krótką chwilę znowu ucieszył się małżeństwem i miłością kobiety, której już nie miałem – i żebym ponownie przeżył ból i wstrząs tej straty. Przez cały czas, odkąd otworzyłem oczy na prerii, gdzieś na dnie serca czułem niepokój o nieodgadnionym źródle. Cały czas mi towarzyszył, momentami zakrywany falą grozy lub radości. Ale był tam i teraz jego źródło stało się jasne.
Zapomniałem o tym, że miałem żonę. Zapomniałem o tym, że ją straciłem. Ale podświadomość nie zapomina, a straty tego ciężaru zawsze magazynuje w sercu. Nawet, jeśli nie pamiętasz klęski, czujesz tam jej smutny, nieusuwalny ciężar.
Pluton założył, że nie od razu przypomnę sobie o rozwodzie – być może tak właśnie stało się podczas gry w poprzedni weekend – i rzeczywiście nie przypomniałem sobie. Cóż, ludzka świadomość, w przeciwieństwie do podświadomości, lubi zapodziać gorzkie ciosy i nie spieszy się z ich odgrzebaniem. Nie po mandżurii.
Mandżuria. Piłem ją ku własnej zgubie i zatraceniu od dawna. Od dwóch tygodni, by pogrzebać ból i tęsknotę na dnie pokruszonego serca. Od tygodnia po to, by odzyskać na kilka minut żonę i uczucie szczęścia. Będzie wiele takich tygodni.
Moje życie to hologram.
Wiktoria. Piękne imię.
Szkoda, że bizon był styropianowy.
Pluton. Mówiłem wam. Twardy lis. Seryjny egzekutor. Szyderczy triumfator.
Co prawda pokonałem go... Owszem, uczucie triumfu nieomal przepadło, w każdym razie radość i szczęście, ale przecież... Przeniosłem umęczony wzrok na Bernarda, który z głową na kierownicy patrzył w noc.
...ale przecież pokonałem go – wycharczałem beznadziejnie.
Bernard powoli podniósł głowę i popatrzył na mnie z kamienną, najbardziej znaną miną Alfreda Hitchcocka.
Jowiszu. Nie opuściłeś strefy rażenia.

*

Podźwignięcie stalowych włazów umarłego, sześćdziesięciotonowego czołgu nie jest rzeczą łatwą, więc nie udało mi się dokonać tego tak szybko, jakbym sobie życzył. I to nie tylko dlatego, że nie miałem ani elektronicznego wsparcia, ani łomu nawet. Ja choćby rąk – wszak całkiem muskularnych – nie mogłem użyć, by owe zapadłe martwo włazy unieść.
Ani zresztą elektronika, ani muskularne ramiona nie pomogą, by podźwignąć takie włazy.
Moje powieki.
Cóż, jedynie przypisane im w mózgu neurony mogły podjąć ten wysiłek. Straszny i dość przerażający, jeśli zważyć, że kondycja umysłu zdawała się co najmniej tak samo kiepska jak stan moich powiek. Całe zresztą ciało – obolałe, bezwładne, gumowe – było jak ten sześćdziesięciotonowy czołg Abrams przebity pociskiem, wypalony, obrabowany z przytomności, życia, sensu i celu działania.
Kiedy w końcu uniosłem te powieki i wypuściłem lichy oddział rozpoznania – mój przymglony, bojaźliwie skrócony wzrok – ujrzałem coś dziwnego.
Po pierwsze: tkwiłem w pozycji czworakowej.
Po drugie: wisiałem nosem nad osobliwym rodzajem piasku; w zasadzie był to pył, ulotny, czerwony, gdzieniegdzie odsłaniający rdzawe odłamki skał. Czerwony jak krew pył.
Czerwony.
To mnie zaniepokoiło. Czerwony piasek?... Jakby ziemia na... Marsie?
Na Marsie? Mars... Mars... To mi coś mówiło, to znaczyło.. tak, planetę. Czy byłem astronautą? Albo i Marsjaninem? Już sama ta myśl zdławiła moje serce stalowymi kleszczami osaczenia. Ale przecież było coś jeszcze. Jeszcze inne znaczenie tego słowa... Coś jeszcze... Coś nie mniej niepokojącego...
Moja ciało rozpadało się w bolesnym porozcinaniu, umysł męczył sztorm, pozycja czworakowa nasuwała podejrzenie o doznanej klęsce, a przy tym ta cała czerwona ziemia budziła we mnie rosnący strach, którego nie potrafiłem uzasadnić.
Przykry stan.
Co ciekawe, nie odnosiłem wrażenia, że jest jakoś tam bardzo obcy. Raczej powtórnie doznany.
Przykry stan.

4 komentarze:

  1. Oj, bliskie mi, oniryczne klimaty. Dobre!

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej, dziéki! :-)

    Autor

    OdpowiedzUsuń
  3. Witam Pana :) Czy można się z Tobą jakoś skontaktować? Zniknąłeś z pewnego portalu...R (zagramy w Ejdżyka? :))

    OdpowiedzUsuń
  4. Jeśli chodzi o grę Age of Empires II, to gram o każdej porze dnia i nocy, i na każdej wysokości npm. ;)
    Oczywiście kontakt pozostaje ten sam:
    krokofobia@gmail.com
    ...co prawda grozi infiltracja, ale zapraszam. :)
    Autor Nie-widmo.

    OdpowiedzUsuń