Czy i na ile skuteczne są wszelkie protesty,
to dopiero jest pytanie. Osobiście uważam, że jednak protest ma
znaczenie, choć zazwyczaj zdaje się nie wywoływać szczególnie
zadowalających efektów. Jednak sunąca ulicą masa ludzka,
protestująca przeciw modyfikacji żywności czy wprowadzaniu zakazu
dla medycyny naturalnej, pokazuje rządzącym (jeśli założyć, że
to oni rzeczywiście rządzą), że naród to jednak coś więcej niż
wtłoczona w ramy konstytucji trzoda owiec.
Oczywiście wszelka demonstracja powinna mieć
charakter… demonstracji. Sprowadza się to do przemarszu, zrobienia
przy tym min srogich, smutnych lub zafrapowanych – i pokazania
adekwatnych transparentów. Takich jak STOP GMO czy POWIEDZCIE PRAWDĘ
O KSIĘŻYCU.
Nigdy do salwy z arkebuzów w kierunku
kawalerii policyjnej czy blokady parlamentu przy pomocy przewróconych
tramwajów.
I tylko jedna forma protestu nieagresywnego
mnie rozbraja. Ta ekshibicjonistyczna.
Bo, owszem – zrzucanie odzieży z ciała
sprawia radość, zwłaszcza w upalne popołudnie. Czy jednak nie
podkopuje samej istoty protestu? Z całą pewnością tuzin nagich
dziewcząt ściągnie rozradowany tłum gapiów i fotoreporterów,
nie dałbym jednak ani szylinga na to, że KTOKOLWIEK będzie
bardziej wzruszony losem zabijanych fok czy zaniepokojony jakością
jedzenia w sklepach z tej przyczyny, że pod transparentem w owej
sprawie ujrzał obnażoną pierś.
Czy to miałoby podkreślić wagę sprawy?
Myślę, że my, ludzie, jesteśmy jednak
bardziej prości niż złożeni. Hormony przez większą część
życia biorą się za bary z rozumem, dlatego pewnych rzeczy się nie
łączy. Na przykład golizny z zatroskaniem o patologie społeczne
czy polityczne.
Czy ktoś naprawdę traktuje to z powagą?
Jest to raczej dekoncentrujące i po prostu
niepoważne. Widok nagiego ciała (żywego) sprzyja wydzielaniu
serotoniny, więc do kwestii tak poważnych jak polityka czy
traktowanie zwierząt ma się to jak pięść do nosa.
Mam raczej wrażenie, że dziś mamy czasy, gdy
goliznę i seksualizm wpycha się wszędzie, byle tylko ten nasz
rozum z wszelkiego zatroskania i zadumania nad losem planety
wypłukać.
Ostatnio żony wojskowych brytyjskich
protestowały przeciw… no właśnie. Nawet zapomniałem, przeciw
czemu. Pamiętam za to, że nie miały na sobie zbyt wiele.
Tak to miało zadziałać?
Sprawa jest o tyle zabawniejsza, że - jak to
protestujące panie ogłosiły - rozebrały się dla swoich mężów.
W proteście, ku ich interesom.
Ciekawe. Przypuszczałbym, że żona rozbiera
się dla męża w sypialni.
Świat nam się trochę popsuł i trzeba się
sprężyć myślą, słowem i czynem, by rzecz uzdrowić.
Ale w efekty rozbierania jakoś nie wierzę. To
taki sam bull-shit jak robienie peep-show z pokazu modelek.
Cóż. Taki właśnie mamy dziś świat. Chyba
trzeba protestować?
A ponieważ na dworze dziś chłody zimowe,
przyjdzie poczekać do wiosny… Nikt przecież nie chce przeziębić
swej piersi protestującej.
W międzyczasie zapraszam do poważnej lektury.
To historia o człowieku, który… No, omal bym ujawnił zbyt
szybko. W każdym razie – ku przestrodze.
Mandżuria
Podźwignięcie
stalowych włazów umarłego, sześćdziesięciotonowego czołgu nie
jest rzeczą łatwą, więc nie udało mi się dokonać tego tak
szybko, jakbym sobie życzył. I to nie tylko dlatego, że nie miałem
ani elektronicznego wsparcia, ani łomu nawet. Ja choćby rąk –
wszak całkiem muskularnych – nie mogłem użyć, by owe zapadłe
martwo włazy unieść.
Ani
zresztą elektronika, ani muskularne ramiona nie pomogą, by
podźwignąć takie włazy.
Moje
powieki.
Cóż,
jedynie przypisane im w mózgu neurony mogły podjąć ten wysiłek.
Straszny i dość przerażający, jeśli zważyć, że kondycja
umysłu zdawała się co najmniej tak samo kiepska jak stan moich
powiek. Co tam powieki zresztą. Całe ciało – obolałe,
bezwładne, gumowe – było jak ten sześćdziesięciotonowy czołg
Abrams, przebity pociskiem, wypalony, obrabowany z przytomności,
życia, sensu i celu działania.
Przykry
stan.
Co
ciekawe, nie odnosiłem wrażenia, że jest jakoś tam bardzo obcy.
Raczej powtórnie doznany.
Przykry
stan.
W końcu
uniosłem pancerne powieki i nieśmiało, ostrożnie i może co nieco
lękliwie – wytoczyłem spod nich lichy oddział rozpoznania –
przymglony, skrócony, grożący zafałszowaniem rzeczywistości
wzrok.
Bez
pośpiechu – mam w sobie jakiś instynkt przezorności –
wydłużałem ten wzrok, a nawet zacząłem zataczać nim kręgi.
Małe i dość powtarzalne kręgi, co miało swoje uzasadnienie.
Uniosłem powieki, ale nie głowę, która sztywno wbijała się w
mój tors brodą. Przechylona i nieruchoma jak odstrzelona wieża
Abramsa.
Na razie
bałem się poderwać głowę i wysłać wzrokowy rekonesans gdzieś
dalej. Wszak taki stan ciała i umysłu kazał podejrzewać, że
mogły mnie spotkać wcześniej poważne kłopoty. Kłopoty, które
niekonieczne musiały się oddalić aż tak bardzo. Dopóki trzymałem
głowę na torsie, nie widziałem kłopotów. To było dość kojące,
choć nie likwidowało ani niepokoju, ani umysłowego zaćmienia, ani
organicznej udręki.
Z tępym
namysłem patrzyłem na układ swoich nóg. Najwyraźniej znajdowałem
się w pozycji czworakowej.
To
zwiększyło moje zafrapowanie. Pozycja czworakowa nie słynie z
potwierdzania odniesionego triumfu. Potwierdza raczej tarapaty, jeśli
nie dotkliwą klęskę. Pomijając fakt, że kondycja mojego ciała i
tak nie mogła świadczyć o zwycięstwie. Bolało mnie wszystko,
nawet te nieszczęsne powieki.
Ale
żołądek najbardziej. I chyba wątroba. Co gorsza, powracająca –
mozolnie, ale jednak – jasność umysłu i funkcje wszelkich
sterowanych nim zmysłów nasilały ten ból, jakby wcześniej
ogłuszony i upchnięty w kąty ciała. Ból zaczynał mnie
przytłaczać i czułem się, jakbym leżał przywalony mosiężną
wanną, którą ktoś pozbawiony litości napełniał wodą.
Przykry
stan, jak powiedziałem.
Kto
zadał mi klęskę? Musiałem w końcu zadać sobie to pytanie, bo
wracający do względnego funkcjonowania system rozumowania odpowiada
wszak za takie sfery jak chęć przetrwania czy... poczucie
upokorzenia. Tak, mój umysł budził się z jakiejś udręczającej
hibernacji, której przyczyna pozostawała dla mnie zagadką, ale
gorzej było z powrotem pamięci. Tej akurat wcale się nie
spieszyło. Nie pamiętałem, kiedy i na jak długo zapadłem w
ten... sen? Letarg? Zapaść?
Czy mnie
otruto?
Nie
pamiętałem, kim jestem.
Przykry
stan.
Paradoksalnie
nie bałem się aż tak bardzo, jak może w takich okolicznościach
by należało. Owszem, czułem niepokój i oczywiste zagubienie, ale
nie lęk. Po prostu stan mojego organizmu był zbyt fatalny, by nie
spłycić czegoś takiego jak strach. Czułem się koszmarnie, moje
ciało wołało o litościwe dobicie kulą lub bagnetem, a duch
powoli też się ku takiej prośbie zaczynał skłaniać.
Mózg
nie certolił się ze mną ani trochę; przesłał mi raport o dwóch
usilnych potrzebach. Bardzo alarmujący raport o potrzebie wymiotów,
chyba niemałych – oraz o pragnieniu. Też niemałym; pewnie takim
na dwa wiadra zimnej wody. By dostać się do wody, musiałem zapewne
wykonać manewr podnoszenia głowy, z tym jednak postanowiłem
jeszcze trochę zwlec. Natomiast pierwszą z potrzeb zaspokoiłem
natychmiast. Przyniosło to nawet ulgę, choć doprawdy mikrą wobec
symbionta-bólu, który wyrósł gdzieś tam w moim wnętrzu i
zagarnął wszelką możliwą przestrzeń jak niepowstrzymany,
barbarzyński anektor.
Ponieważ
oczy powróciły do funkcji i podjęły – bez konsultacji z moim
spustoszonym duchem – porzuconą wcześniej współpracę z
mózgiem, ten przekazał mi kolejny raport. Raport poruszał istotną
sprawę lokalizacji.
Tkwiłem
w trawie, pożółkłej i zdeptanej. To mnie trochę zastanowiło.
Nie przypominałem sobie jakiegoś wyjścia w plener. Bo dom miałem
na pewno – w zakamarkach pamięci majaczyły już nawet jego
bezbarwne, rozedrgane wnętrza... spory salon... głos kobiety...
Głos kobiety? Przeszedł mnie szmer, którego źródła nie pojąłem,
acz był to szmer przyjemny. A więc dzieliłem dom z kobietą!... W
takim razie...
Coś
dostrzegłem kątem oka. No tak, kiedy ja nurkowałem w zafrapowaniu,
wzrok, tak jak wszystko, co składało się na moją sponiewieraną
całość, nieustannie pracował nad przywróceniem stanu normy. Tak
zasięgu, jak ostrości przekazywanych obrazów.
A obraz
był trochę ponury i zupełnie niezrozumiały.
Przechyliłem
z wysiłkiem sztywną, jakby transplantowaną z posągu głowę, aby
upewnić się, że naprawdę widzę to, co widzę. I, niestety,
upewniłem się.
Dwa
metry na prawo ode mnie leżało martwe cielę bizona.
W jego
nieruchomym, skrwawionym boku tkwił nóż.
Mój
oddech przyspieszył.
Od razu
też nadszedł kolejny raport od mózgu, który całkiem nieźle już
funkcjonował, choć wciąż odcinał mnie od pamięci. Raport był w
zasadzie wyrażanym przeze mnie pragnieniem: oby tylko nóż nie
należał do mnie.
Kiepsko
było z moją pamięcią, ale jednego byłem pewien – po prostu to
czułem: nie miałem skłonności do krzywdzenia i szlachtowania
zwierząt. Nawet jeśli oznaczało to uległość wobec panter
zeskakujących napastliwie z gałęzi. A ten tu cielaczek, po
pierwsze, wypełnił moje serce przygnębieniem – co mogło
świadczyć, że jestem dobrym człowiekiem.
Po
drugie: zwiększył mój strach i to znacznie.
Bo
tkwiłem w jakimś miejscu kaźni. I kto wie – może w stanie
zamroczenia to ja właśnie zakłułem to biedne cielę?
Wymruczałem
coś pozbawionego sensu i treści, po czym z ociąganiem uniosłem
głowę i spojrzałem przed siebie. Uznałem, że był to ten
właściwy i tak nieuchronny moment, by to uczynić.
Mój
strach powiększył się gwałtownie, co zaowocowało nieoczekiwanym
spłyceniem uczucia organicznego spustoszenia. Nadal tkwiąc na tych
groteskowych, żałosnych czworakach, zesztywniałem, nieomal
wciągając w to usztywnienie tak bardzo potrzebne wszak serce i
patrzyłem tępo, acz z rosnącą zgrozą przed siebie.
Prosto w
oczy wroga.
Wielkiego
bizona.
Jednak
były jakieś kłopoty. Pozycja i nieustępliwe uczucie niepokoju
miały swoje uzasadnienie.
Co ulgi
nie przyniosło.
Bizon
był doprawdy potężny, rzekłbym: zwalisty. W przypływie histerii
określiłbym go nawet mianem pancernej bestii. No, ale histeria mnie
ominęła. W przeciwieństwie do lęku, który narastał z bardzo
oczywistych powodów, a które to powody wyczytałem w oczach bizona.
Nie odrywał ich oczywiście ode mnie, więc wyrok w nich wypisany
stał się jasny w przeciągu dwóch może sekund.
Bizon
założył sobie, że zaszlachtowałem cielaka.
I jakoś nie
miałem wątpliwości, że łączyło go z owym malcem coś więcej,
niż tylko rasa i przestrzeń życiowa.
Prowadziło
to natychmiast do ponurych wniosków. Ot, choćby jak ten, że miałem
przed sobą najgorszy rodzaj wroga.
Mściciela.
Kolejny
wniosek był niepocieszająco oczywisty. Miałem przed sobą
najgorszy rodzaj mściciela.
Ojca
ofiary.
Ojciec
ofiary patrzył na mnie wrogo, nienawistnie, a przy tym zimno –
zimne spojrzenia typowe są dla istot wydających wyroki
nieodwołalne. Nie okazał ani drgnięcia, co tylko potwierdzało mi,
że czyha na najmniejszy ruch z mojej strony, który to ruch wyrwie
go z tej pozornej skamieliny w straszliwą szarżę na dzieciobójcę.
Czy ja
byłem dzieciobójcą? Nie czułem się nim, a tym bardziej nie
chciałem być.
Gorzej,
że wszystko przemawiało przeciwko mnie. Obecność na miejscu
zbrodni i narzędzie, od którego oddaliłem się raptem na dwa
metry.
Fatalna
sytuacja. Przykry stan, jak już wcześniej podkreśliłem.
Odczułem
potrzebę kolejnych wymiotów, ale zdławiłem ją brutalnie – była
to brutalność wymierzona przeciw mnie samemu – co sprawiło, że
poczułem się jak bóbr zduszony w sidłach. Nie powstrzymałem
natomiast wielkiej fali potu i osobliwego skrzeku przechodzącego w
parsknięcie.
Ze łzami
w oczach patrzyłem w oczy mściciela, pewien, że tak dźwięk
będzie mu wystarczającym hejnałem do szarży pomsty – a jednak
nie był. Może drgnął nieco, ale wciąż trwał na pozycji
oskarżyciela, jakby uznając, że opóźnianie przejścia w pozycję
wykonawcy wyroku będzie eskalować moje uczucie grozy, pognębienia
i zrujnowania.
Zupełnie
słusznie.
Czy ja w
istocie zabiłem cielę? Wciąż zadawałem sobie to pytanie.
Ściślej
rzecz biorąc jedna część mózgu zadawała je drugiej,
odpowiedzialnej za udzielanie odpowiedzi, w oparciu o logikę i
pamięć – ale tam panowało przecież zrujnowanie, do którego
bizon akurat rogów nie przyłożył.
Rogów.
Czy będzie skłuwał mnie nimi? Rozrzucał po prerii?
Prerii?...
Rozejrzałem się mimowolnie, choć naturalnie bez euforycznego
rzucania głową na boki jak drapieżnik upojony skonsumowaną
zdobyczą. Kątem oka. Ot, trochę tam poszerzonym kątem.
Tak
jest, znajdowałem się na prerii. Na kilka mil dookoła nie
dostrzegłem – choć kątowe obserwacje mogą oczywiście trochę
zwodzić – żadnego przejawu życia.
A zatem
nie będzie wsparcia. Nie będzie trąbek pocieszenia ze strony
oddziału dragonów spieszących ze wsparciem, nie będzie żadnego
tam kolegi trapera mierzącego z fuzji na ratunek...
Kolegi
trapera? Czy ja byłbym traperem? Zabójcą zwierzęcym?
Dzieciobójcą?
Słusznie
oskarżonym?
Wciąż
zastanawiając się nad tym, czy dane mi będzie zostać skłutym i
rozrzuconym, czy może jednak pospolicie stratowanym i wdeptanym w
trawę prerii w ramach odżywczego nawozu, spojrzałem po sobie
bardzo, bardzo zwolnionym ruchem.
Miałem
na sobie koszulę kraciastą, dżinsy i brązowe buty.
Nie
miałem z kolei fuzji, koltów, płaszcza ani choćby torby na skórki
bobrowe, co mogłoby potwierdzać na przykład moją pozycję
Zbrodniarza i Szumowiny – bo tylko takie imiona przypisałby mi
bizon, gdyby przemówił.
Coś nie
dawało mi spokoju w tym ubiorze, nie wiedziałem jednak co. Trudno
będzie uzyskać potwierdzenia lub zaprzeczenia, dopóki strefa
pamięci pozostanie w zapaści.
Poza tym
brak torby na skórki bobrowe nie dał mi pocieszenia, bo wyraźnie
nie miał znaczenia dla bizona. Cóż, gdybym był na jego miejscu,
też bym sobie tym głowy nie zawracał.
Mściciel
patrzył na mnie z nienawiścią. Wyrok był nieodwołalny.
Moje
przegrody nosowe wróciły do właściwych funkcji i nagle odczułem
świeże, choć zaskakująco suche powietrze. I może pomogło mi to
uświadomić sobie, że mimo poczucia winy i agonii narządów, chcę
jednak przetrwać.
Opcji
działania nie było zbyt wiele. Mogłem rzucić się do gwałtownej
ucieczki albo chwycić się za bary z przeciwnikiem rosłym na dwa
metry w górę i ważącym dobre 1000 kilogramów. Obie te opcje
miały podobny koniec: żyłbym jeszcze jakieś kilkanaście sekund i
konał w męczarniach, których nawet nie miałem siły sobie
wyobrazić, zważywszy na ból, który już czułem. Moje mięśnie
były w takim stanie, że gdyby bizon dał mi jeszcze kilka minut,
może i sam rozsypałbym się jak stos drewna trącony przez
dyliżans.
Ale
bizon nie da mi tego czasu; żaden ojciec wnoszący tego rodzaje
pretensje by nie dał.
No tak.
Z tego też powodu nie było sensu i nadziei wyczekiwać oddziału
dragonów.
Pozostawało
jedno. Nikła szansa, ale jednak.
Wróciłem
załzawionym okiem do cielaka. A raczej do noża, który wystawał z
jego martwego ciała.
Zrobiłem
mały krok w adekwatnym kierunku.
Moje
serce nie spisało się zbyt dobrze. Zatrzepotało jak ptak wyrwany z
uśpienia przy pomocy ciśniętego weń kamyka i rzuciło się z
zupełnie przeciwnym kierunku, jakby uznało, że ciało tak
nieracjonalne, oszalałe i skazane należy bezzwłocznie opuścić.
Poczułem
ostry ból w piersi.
I
zrobiłem drugi krok.
Zupełnie
taki sam, jak pierwszy. Myślę, że każdy chrząszcz uznałby mnie
za marudera, o ile nie sabotażystę, opóźniającego marsz kolumny.
Czy może
raczej kondukt pogrzebowy chrząszczy.
Odczułem
potrzebę załkania, lecz udało się zdławić i ją. Skutkiem
ubocznym było usmarkanie nosa. Co tam. I tak nie miałem powodów do
trzymania dumnego fasonu jako traper mordujący bobry i cielęta.
W
gruncie rzeczy czułem pogardę do siebie, co jednak nie okazało się
czynnikiem likwidującym instynkt przetrwania.
Bizon
nie drgnął i nie wydał dźwięku. Pastwił się. Nie patrząc w
jego mścicielską stronę, kontynuowałem marszcz chrząszcza,
dławiąc różne organiczne reakcje, których wolałbym nie
wyjawiać.
Godzinę
później stałem nad dzieckiem bizona. Kolejne pół godziny, myślę,
odpoczywałem w bezruchu, delektując się zwycięstwem; osiągnięciem
wyrównującego szanse w bitwie przyczółka. Potem powoli zwróciłem
głowę do bizona.
Omal nie
upadłem – co byłoby już niechybnie zwieńczone atakiem
opancerzonej bestii preriowej.
Bizon
jednak poruszył się, kiedy tak sobie maszerowałem, udając
chrząszcza. Stał znowu zwrócony do mnie i patrzył prosto w moje
wstrząśnięte oczy.
Zimna
nienawiść mściciela – w tej kwestii nic się nie zmieniło.
Przez
chwilę mierzyłem się z nim wzrokiem – choć słowo „mierzyłem”
jest tu strasznym oszustwem – po czym zrobiłem rzecz nierozważną
i szaloną, co pewnie potwierdzało słuszność odruchu serca, kiedy
próbowało mnie opuścić.
Schyliłem
się błyskawicznie i wyrwałem nóż z cielaka. Równie
błyskawicznie – zadziwiający przejaw sprawności wobec upadku
mięśni – powstałem i wymierzyłem broń we wroga.
Czekałem.
Emocje
nadal mieszały się we mnie w osobliwy sposób. Strach przed
śmiercią – mimo wszystko – mieszał się z satysfakcją
uzbrojonego obrońcy oraz – owszem – pewnym smutkiem, że jeśli
zwyciężę, to kosztem zarżnięcia pięknego, dumnego zwierzęcia.
Dziwna
refleksja jak na trapera.
Czekałem.
Bizon
patrzył na mnie z zimnym gniewem.
Czekałem.
Nie od
razu to zauważyłem.
Wiecie,
moje oczy, umysł, logiczne myślenie – wszystko to było wciąż
skłute i rozrzucone po prerii przez bizony zatrucia i niepamięci.
Ale kiedy tak trwałem zastygły, gotowy na bój ostateczny, z
uniesionym nożem, musiałem to w końcu dostrzec. To kątowe
widzenie...
Cielak
nadal nabity był na broń, której dobyłem.
Stanowił
jej część, jak narzędzie zuchwałego wyzwania.
Rzuconego
mścicielowi-ojcu.
Spłynąłem
cały. Miałem nadzieję, że tylko potem.
Wzrokiem
niekoniecznie rozumnym, powiedzmy: wzrokiem bobra uwięzionego we
wnykach, patrzyłem na bizonie cielę wzniesione na wysokość mojego
prawego barku. Ponieważ stopniowo odzyskiwałem jasność myśli,
szybko doszedłem do oczywistych konkluzji: nawet mały bizon jest
zbyt ciężkim ładunkiem mięsa i kości, aby zatruty, półprzytomny,
wycieńczony człowiek mógł wznieść go jednoręcznie w górę.
Jednoręcznie.
Na nożu.
Tego
naturalnie zrobić nie mogłem. Żaden traper nie mógł, nawet jeśli
przejawiał masę i krzepę szarego grizzly.
Nóż
wypadł mi z ręki wraz z cielakiem, którego zabił.
Cielak
ów spadł pod moje trzęsące się nogi... Bardzo lekko spadł,
lekko się odbił, lekko potoczył i zaległ z nadkruszonym uchem.
Jak to
styropianowa figura.
Oszołomiony,
gwałtownie odarty ze względnego poczucia rzeczywistości, które
udało mi się odbudować z mozołem i bolesnym wysiłkiem, uczyniłem
kilka chaotycznych kroków w tył... po czym straciłem równowagę i
runąłem w dół, uderzając plecami i głową w coś wyraźnie
twardszego od trawy preriowej.
Wstrząs
uderzenia pociął moje sponiewierane ciało bólem w takim stopniu,
że gdyby oddział dragonów skierował przeciw mnie szable, różnica
w odczuciu byłaby niewielka. Ot, taka, że tego drugiego po prostu
bym nie przeżył. Tymczasem upadek przeżyłem, choć za cenę
chwilowego porażenia i skowytu na miarę torturowanego kojota.
Ale były
i profity. Strefa pamięci odsłoniła coś więcej niż mglisty
zarys domu i kobiety, z którą ten dom dzieliłem. Dużo więcej.
Organicznie rozedrgany, lecz psychicznie znacznie bardziej stabilny,
podniosłem się i popatrzyłem ostatni raz na bizona.
Wciąż
na mnie patrzył zimnym, nieubłaganym spojrzeniem, tyle że nie
wzbudzał już we mnie strachu. Był marnym typem egzekutora, bo
typem bardzo ograniczonym; takim, który nigdy nikogo nie skłuje ani
nie rozrzuci. Nigdy nie użyźni prerii.
Ojciec
styropianowego dziecka musi być styropianowy. Istnieją pewne
niepodważalne prawidłowości, których odkrycie sprawia, że serce
przestaje rwać się do ucieczki z przypisanej mu klatki.
Przestałem
zwracać uwagę na styropianowe makiety i przeniosłem całkiem już
sprawny i bystry wzrok na tabliczkę, która prawie ścięła mój
nos, gdy wstawałem.
EKSPOZYCJA
NR 9
Preria.
Łowiska Czarnych Stóp, Alberta.
Przepraszamy
za awarię.
Rozejrzałem
się powoli. Ten brak pośpiechu tym razem nie wynikał z poczucia
zagrożenia i kurczowej ostrożności, ale z osiągniętego spokoju.
Pod nogami lśniła czarna, obsydianowa posadzka. Nad głową
świeciły lampy fosforowe. Dookoła roiło się od ekspozycji, które
można było sklasyfikować przy użyciu dwóch ledwie słów. Dziki
Zachód.
Dziki
Zachód. Ale tylko fikcyjny. Ekspozycyjny. Jak to w Panoramie.
No tak.
Znalazłem się na chwilę – bardzo dramatyczną chwilę – na
Dzikim Zachodzie, ale gdybym miał przytomniejszy umysł, prędko
zorientowałbym się, że jest to świat nierzeczywisty. Gdyby
zdolność kojarzenia nie uległa zakłóceniu z przyczyny, którą
już znałem, wyciągnąłbym należyte wnioski. Unoszenie powiek
podświadomie skojarzyłem z dźwiganiem włazów czołgu Abrams.
Myślę, że czołgami tego rodzaju nie dysponowali w owym czasie i
miejscu ani amerykańscy dragoni, ani traperzy, ani Czarne Stopy.
Nie
wydaje mi się, by ktokolwiek z nich potrafił wyliczyć projekty
Leonarda da Vinci, który w istocie wymyślił czołg dużo
wcześniej. Na Dzikim Zachodzie liczono raczej skórki bobrowe i
skalpy.
Mój
ubiór, który nie dawał mi spokoju, był zdecydowanie współczesny.
Bizon
ani drgnął – choć zatruty umysł mógł podsuwać mi takie
iluzje – bo był sztuczny i nigdy nie planował zemsty.
Nóż
stanowił styropianową całość z cielęciem.
Gdybym
nie ograniczał się do trwożliwej penetracji kątowej otaczającego
mnie świata, gdybym tylko się odwrócił, ujrzałbym wielką salę
ekspozycyjną Panoramy Branickiej, w której się znajdowałem.
Panorama
Branicka – Dziki Zachód. Duma Branic, niedużego, ale prężnego
miasta, które z tłumu „maluczkich” wyróżniał jeszcze
renomowany Szpital Psychiatryczny.
Cóż,
Pluton dobrze to wymyślił. Przegrałem kolejną grę.
Grę.
Teraz przypomniało mi się, że miałem przyjaciół, z którymi
prowadziłem niecodzienną grę. Gra polegała na podrzucaniu tego z
nas, który pierwszy straci przytomność, w miejsce przysparzające
oszołomienia albo – w miarę sposobności – przerażenia. W
każdą sobotę spotykaliśmy się we trzech, by rozegrać grę.
Najpierw oczywiście piliśmy na umór. Aby efekt utraty przytomności
był dostatecznie trwały, aby przez co najmniej kilka minut po jej
odzyskaniu nie wracała pamięć – bez tego nigdy nie uwierzyłbym
wszak, że jestem traperem i że zginę od rogów bizona – piliśmy
specjalny trunek, który przygotowywał Pluton.
Pluton.
Ciekawe, że od razu przypomniało mi się to imię, kiedy imienia
drugiego przyjaciela nie potrafiłem sobie jeszcze przypomnieć.
Przyjdzie później. Ale Plutona już pamiętałem. I nie kojarzył
mi się zbyt dobrze.
Wiedziałem,
dlaczego. Wygrał prawie wszystkie gry. Był cholernym, przebiegłym,
wyrafinowanym lisem.
Twardym
lisem. Bo pił przecież ten zdradliwy trunek tak samo uczciwie i
ochoczo, jak ja i trzeci uczestnik gry. Pluton tworzył go z
połączenia absyntu, śliwowicy i jakiejś podejrzanej zapachem i
kolorem substancji, o której twierdził, że pochodzi ze starych,
„zdrowotnie anihilujących” receptur mandżurskich. Oczywiście
trunek prędko nazwaliśmy mandżurią. Piliśmy mandżurię, a kiedy
ktoś pierwszy padł bez zmysłów i szans obrony – nigdy nie
zabierało to więcej niż dwadzieścia minut – pozostali
natychmiast unosili jego ciało w jedno z miejsc, które każdy
wcześniej sobie przygotował. Oczywiście zdarzało się i to
nierzadko, że padało dwóch w jednym czasie – albo też
pozostałych dwóch toczyło mężną dogrywkę. Dopóki nie został
jeden. Prawie zawsze Pluton. To oznaczało wysiłek przeniesienia aż
dwóch ciał w odpowiednią lokalizację, jednak wysiłek nie był aż
tak wielki. Sąsiad Plutona, Bernard, pomagał nam w „transporcie
zwłok”, sowicie opłacony. 500 złotych za każdą grę.
Bernard!
Kolejne imię, które nagle wyłoniło się z głębin pamięci.
Ciągle
nie pamiętałem imienia trzeciego gracza, choć pewien byłem
łączącej nas komitywy. Ale i tak bardziej zależało mi na
przypomnieniu sobie imienia kobiety, z którą dzieliłem dom.
Gra
dostarczała emocji. Teraz to wiecie. Trzymała w ekscytującym
napięciu od chwili, gdy pierwsza szklanka mandżurii wędrowała do
ust. Jak powiedziałem, ciało upadłego zawodnika należało
transportować natychmiast – bo utrata rozumu i władzy w
kończynach musiała dopaść każdego i to w niewielkiej doprawdy
różnicy w czasie. A głupio byłoby przecież paść przedwcześnie
i zepsuć rozgrywkę.
Pluton i
nasz wspólny przyjaciel nie zepsuli, bo nigdzie nie ujrzałem ich
upadłych ciał. Dobrze się uwinęli; zdołali opuścić nie tylko
ekspozycję numer 9, ale i Panoramę.
Tak. Gra
dostarczała wrażeń. Jedyny zakaz dotyczył umieszczania
nieprzytomnego zawodnika w miejscu, które groziło utratą życia.
Co innego, jeśli tylko się tak wydawało. Właśnie miało się
wydawać. W tym tkwiła esencja gry, która tak bardzo nas wciągnęła,
że – tego byłem pewien – rozegraliśmy ich już całe mnóstwo.
Nikt nie skończył z pękniętym sercem, więc dobrze szło.
Całe
mnóstwo gier, z których Pluton, ten przebiegły lis, przegrał
ledwie kilka. Znowu pomyślałem o nim z niechęcią. Tak bardzo
chciałem go pokonać, a znów nade mną zatriumfował. Szkoda. Skoro
moja pamięć była tak spustoszona i ledwie rąbkiem otwarta na
pytania, a ja mimo to miałem nieodparte przekonanie o licznych
klęskach doznanych w tej grze – głównie dzięki wyrafinowaniu i
odporności Plutona – to zaprawdę musiało wbić się głębokim
cierniem w moją podświadomość doznane upokorzenie i chęć
odwetu.
No tak.
Tyle, że znowu z nim przegrałem.
Zastraszył
mnie bizonem. Uczynił traperem, łowcą skórek bobrowych i bizoniej
polędwicy.
Pluton.
Nagle usłyszałem w głowie jego szyderczy, triumfujący głos:
– Hydra
uderza ogonem, chłopaki. Zapamiętajcie to. Hydra uderza ogonem...
Hydra
uderza ogonem. Ciągle to powtarzał. Drwiącym tonem wywyższenia.
Hydra uderza ogonem.
Westchnąłem
ciężko i powlokłem się do wyjścia. Nadal czułem się kiepsko,
bardzo kiepsko. Groza odeszła, lecz upokorzenie, złość i
rozczarowanie przejęły opuszczoną przez grozę przestrzeń i nie
przyniosło to sylwestrowego nastroju. Moje powieki porównałem do
włazów czołgowych – dramatycznie, ale właściwie – a przecież
pozostawały najmniej ociężałą i obolałą częścią mojego
ciała. Wlokłem się między ekspozycjami jak zombie po zawale
serca.
Którego
jakoby nie posiada.
Mandżuria
wypaliła moje wnętrze i rozum niczym napalm wietnamską dżunglę,
a przecież nie był to pierwszy raz. Docierało do mnie, że ja
katowałem własne
ciało i ducha tylko po to, aby zagrać.
Tylko?
To była gra-esencja. Motor życiowy. Wciągała nie mniej od gier
hazardowych. Wiecie, jak to jest. Im więcej przegrywasz, tym
bardziej się uzależniasz. W pełni determinacji. Bo chcesz się
odegrać, prawda? Niektórzy nazywają to uzależnieniem i utratą
rozsądku – ja męską ambicją. Cechuje ona tych mężczyzn,
którzy urodzili się wojownikami, a nie krawcami pochylonymi nad
białym płótnem rezygnacji.
Pluton
znowu mnie pokonał.
Czułem
się tak fatalnie, że chętnie zadeklarowałbym głośno i gniewnie
sam sobie: NIGDY WIĘCEJ GRY! NIGDY WIĘCEJ MANDŻURII!
NIGDY
WIĘCEJ UPODLENIA.
Ale
jakoś wiedziałem, że wrócę do gry. Zawsze wracałem. Z nową
nadzieją.
Pluton
przegrał raz czy dwa.
A ten
drugi? Którego imienia nie pamiętałem? Nie był zbyt dobry, to
wiedziałem na pewno.
Mandżuria...
Gra... Przecież dzieliłem życie z jakąś kobietą. Czy ona
akceptowała to... szaleństwo? Szczerze mówiąc miała powody do
trosk. Mandżuria musiała mieć fatalny wpływ na zdrowie. Poczułem
nową falę niepokoju. Nie potrafiłem określić jego przyczyny. I
coś jeszcze: zaczynałem tęsknić za kobietą, której imienia nie
pamiętałem.
Panorama
Branicka, czy też – jak ją określano czasem w europejskich
mediach – Panorama Westernu – była cicha i pusta, co przestało
dziwić, kiedy rzuciłem okiem na godzinę srebrzącą się
efektownie pod kopułą czarnego jak noc sufitu. Dochodziła 3.00 w
nocy. Być może wypadało mi zastanawiać się, dlaczego moja
obecność nie wywołuje rwetesu elektronicznych systemów alarmowych
czy choćby wypadu wymachujących pałkami elektrycznymi strażników.
Być może wypadało zadumać się, w jaki sposób moi przyjaciele
mogli bezkarnie dostać się do chronionej blokadami, polem
magnetycznym i kodami panoramicznej twierdzy.
Rzeczywiście
wypadało i nawet kilka sekund głowiłem się nad tym, ale gdy
spojrzałem na zegar-jupiter, wszelkie rozterki w tej sprawie
odeszły. Zbyt często patrzyłem na ten zegar, by teraz nie wysunął
kolejnej szuflady przypomnienia z przewróconej komody niepamięci.
Często
patrzyłem na ten zegar. Nieomal codziennie, co jednakowoż nie
powinno dziwić – i w istocie nie dziwiłem się – jeśli zważyć,
że byłem dyrektorem Panoramy.
W
Panoramie Branickiej nie stosowano zabezpieczeń przed nieoficjalnym
wtargnięciem dyrektora.
Moi
współgracze z pewnością znali kody. Jak to przyjaciele dyrektora.
Nie
przypominałem sobie tego zbyt wyraźnie, ale miałem wrażenie, że
nie pierwszy raz gra przywiodła nas do Panoramy Westernu.
W
każdym razie łatwo dało się wytłumaczyć, czemu na prerii nie
czułem się aż tak
obco. Wszak widziałem ją codziennie.
Wlokłem
się ku wyjściu, ociężały, otępiały i coraz bardziej
przygnębiony. Przegrałem grę, Pluton znowu zatriumfował nade mną.
Uczucie pragnienia z kolei zaczynało mieć na mnie wpływ gorszy od
samej mandżurii. Potykając się i cicho złorzecząc, przymierzyłem
właśnie nogę do kopnięcia mijanej tabliczki – barbarzyński
odruch, ale ja byłem barbarzyńcą – gdy naraz zamarłem z na wpół
uniesioną nogą, rzuciwszy okiem poza tabliczkę. Środkiem
ekspozycji numer 14. płynął strumień, całkiem rozległy,
krystaliczny, szemrzący... Spojrzałem na tabliczkę z błyskiem w
oku, wydając z siebie radosny, choć raczej patologiczny dźwięk.
EKSPOZYCJA
NR 14.
Bagna
i rzeki Luizjany.
Pamiętałem
już, że jestem dyrektorem, i że Panorama nie pierwszy raz gościła
ofiarę gry, ale zupełnie nie przypominałem sobie ekspozycji ze
strumieniem i bagnami.
Co nie
miało po prawdzie jakiegoś szczególnego znaczenia w chwili, gdy
wskoczyłem na półmetrowe podwyższenie i wdarłem się na
terytorium Luizjany. Środkiem płynął strumień – prawdziwa
woda, nie jakieś tam rozłożone zwodniczymi snopkami włosy
anielskie, pościągane z choinek świątecznych. Nie rozglądając
się na boki – cóż, strach przed styropianowymi wrogami odszedł
bezpowrotnie – wbiegłem w ów strumień i znów opadłem w tę
czworakową pozycję. Teraz oczywiście było mi w tej pozycji
wspaniale; piłem wodę zachłannie, nie trapiąc się najzupełniej
tym, że grozi to zdewastowaniem ekspozycji numer 14. Może nawet
katastrofą ekologiczną Luizjany.
Ta
absurdalna myśl omal nie sprawiła, że zginąłem na bagnach tego
stanu – bo pijąc wodę zaśmiałem się gwałtownie i mocno
zakrztusiłem. Przez chwilę oddychałem głęboko, rzężąc,
dysząc, mrucząc i pojękując jak podtopiony rosomak, a potem, gdy
doszedłem do siebie, znów piłem wodę.
Szczęśliwie
strumień nie zanikł, aczkolwiek nie chciało mi się jeszcze nużyć
umysłu pytaniem, w jaki sposób funkcjonował system obiegowy wody w
tej czy w innych ekspozycjach.
Być
może przeze mnie zaprojektowany.
Odżywałem.
Tkwiłem w półmetrowej głębokości strumieniu, delektując się
tak samo wodą dostarczoną do żołądka, jak i tą przenikającą
przez spodnie i koszulę. Patrzyłem w tępym odprężeniu w toń
niespiesznie przepływającej przez ekspozycję wody. Trwało to dość
długą chwilę, ale po pierwsze: przestało mi się gdziekolwiek
spieszyć, po drugie zaś – było mi po prostu dobrze. Na kilka
minut przestałem przejmować się szkodami uczynionymi przez
mandżurię i doznaną klęską. Dwa wiadra wody „rzecznej”
przyniosły silną, jakżeż potrzebną dawkę ukojenia.
Dobrze
się czasem oderwać od utrapień.
Dobrze
być w Luizjanie.
Nagle
wytrzeszczyłem wbite w wodę oczy. Przez serce – w końcu
przestało być organem secesjonistycznym – przebiegł dreszcz
radosnego podniecenia.
Coś
błysnęło przy dnie złotym blaskiem.
Nie
bryłka złota – choć byłby to niezły element wzbogacenia
ekspozycji.
Złoto
błysnęło na palcu mojej dłoni, spoczywającej na mulistym dnie.
Obrączka.
Byłem żonaty!
Poczułem
gorącą falę ekscytacji, wręcz uszczęśliwienia. Byłem żonaty.
Moja kobieta była nie siostrą, kuzynką czy choćby i nawet
dziewczyną. Była żoną.
Nie
zauważyłem tej obrączki wcześniej, ale też znajdowałem się w
stanie takiego zamroczenia, że nawet próba odróżnienia prawej
ręki od lewej nogi mogłaby okazać się wysiłkiem ponad miarę.
Wiktoria.
Imię wypłynęło nagle, ot, po prostu zapłonęło nade mną jak
ten zegar fosforyzujący pod kopułą Panoramy.
Wiktoria.
Piękne, unikalne, czarujące imię – wszak imię mojej żony.
Gdyby
strażnik przechodził teraz koło ekspozycji numer 14,
prawdopodobnie nigdy więcej nie połączyłby słów „dyrektor”
i „prestiż” w jednym zdaniu. Dyrektor Panoramy Branickiej tkwił
bowiem na przypisanych pacholęciu czworakach, zanurzony wandalsko w
strumieniu, patrząc w obłąkanym upojeniu w toń, szczerząc do
niej zęby jak pawian babuin, a przy tym kwiląc półgłosem ze
szczęścia.
Cóż,
przepełniało mnie szczęście. A jednak mandżuria miała i dobrą,
niezwykłą stronę. Pozwalała zapomnieć o „szczęśliwym stanie
posiadania”, by odkrywać go na nowo małymi krokami. Niezwykłe.
Można to chyba porównać do jednej tylko, równie unikalnej rzeczy:
odkrywania świata przez oseska.
Niezwykłe.
Strażnikami
też zresztą nie zawracałem sobie głowy. Woda odżywia ciało,
mózg najwyraźniej też, bo przesłał mi kolejną informację. W
mojej Panoramie organiczni strażnicy pilnowali porządku tylko za
dnia. Nocą, jeśli nie liczyć kilkunastu kamer, zastępował ich
robot z napędem antygrawitacyjnym, wyglądający nieomal identycznie
jak szpiegująca sonda Imperium z „Gwiezdnych Wojen”. Pracownicy
Panoramy z nieznanych mi przyczyn – przynajmniej teraz nieznanych,
w tej chwili zamroczenia – żartobliwie nazywali robota
Volksdojczem.
A więc
byłem żonaty... I nawet żonę tę nieco już wyraźniej widziałem
w swym umyśle. Była szczupła, wysoka, ciemnowłosa. Miała jasną,
prawie śnieżnobiałą skórę i... kochałem ją, to było pewne.
Wiktoria. Cudowne, cudowne imię... Próbowałem przywołać w
pamięci głos mojej żony, jakieś konkretne słowa. Jak zwracała
się do mnie?
Przymknąłem
oczy w rozmarzeniu, wsłuchując się szemranie strumienia.
Coś
plusnęło gdzieś za mną.
No przecież
nie strażnik-robot... Zmarszczyłem brwi, otworzyłem oczy, a potem,
wciąż trzymając się tej pozycji pacholęcia, obróciłem głowę.
Natychmiast
poskutkowało to secesyjnym odruchem serca. Niemiło jest mieć
serce-konfederata, skłonnego do opuszczenia organicznej unii.
Aczkolwiek
miało powód. Secesja nie jest zjawiskiem bezpowodowym.
Właściwie
do tej pory nie rozglądałem się za bardzo po ekspozycji, którą
przyszło mi profanować. Półprzytomnie wbiegłem sobie do Luizjany
i wskoczyłem do strumienia, bo tylko on się dla mnie liczył.
Teraz, po tym jak spojrzałem za siebie, gorączkowo otaksowałem
całe otoczenie. Owszem, ekspozycja numer 14 robiła wrażenie.
Zdawała się rozległa, zadziwiająco, szokująco rozległa... ale
przecież panoramy są światem iluzji, trójwymiarowego oszustwa,
gdzie ów wielki pozornie obszar tworzy mały, wypełniony
styropianowymi czy drewnianymi eksponatami pokój oraz zwodnicze
pejzaże wymalowane na ścianach.
Tyle, że
Luizjana, w której tkwiłem, naprawdę zdawała się ogromna
przestrzenią i wypełniającą ją przyrodą! Dookoła strumienia
ujrzałem niezliczone ilości rosłych drzew, z których część
wyrastała z wyraźnie podmokłych gruntów. Albo z wody. Ze
strumienia, w którym zastygłem porażony. Co było doprawdy
porażające – strumień ten zdawał się nie mieć ani końca ani
początku; ot, wypływał spomiędzy drzew i między drzewami znikał.
Świt
iluzji, dobrze wiedziałem to jako dyrektor takiego świata, ale
przecież woda nie może tak po prostu przenikać przez wymalowaną
ścianę!...
Nie to mnie
jednak przeraziło.
Cokolwiek
wywołało plusk, nie było tworem iluzorycznym, wezwanym do
panoramicznego życia poprzez pędzel artysty.
W wodzie
skrywającej korzenie drzew płynął aligator.
Żywy.
Bardzo nieiluzoryczny. Zbliżający się.
Wpatrzony we
mnie.
Skądś
znałem to zimne spojrzenie mordercy.
Tak, tyle że
bizon był styropianowy i nigdy nie uczynił kroku w moją stronę.
Aligator zaś pluskał i płynął do mnie.
W przypływie
histerii określiłbym go mianem opancerzonej bestii bagiennej.
A histeria
nadeszła, gdy jeszcze raz potoczyłem wokół panicznym wzrokiem
osaczonej istoty.
Nigdzie nie
dostrzegłem wyjścia z ekspozycji.
Żadnej tam
barierki, tabliczki, nie mówiąc o kolistym holu Panoramy, który
powinien być widoczny z każdej ekspozycji, jeśli spojrzeć w
odpowiednią stronę.
Tyle, że
tu żadna strona nie była odpowiednia. Moja doszczętnie
zdezorientowana głowa zatoczyła jakiś tuzin kół w poszukiwaniu
ujścia z ekspozycji numer 14, aż w końcu musiał pojawić się
należyty wniosek.
Tkwiłem na
bagnach Luizjany. Tej amerykańskiej, nie Branickiej.
Histeria
nadeszła i oto wydarł się ze mnie niepowstrzymany, donośny
chichot pawiana babuina.
Szybko
zdławiony kolejnym pluskiem. Plusk ten zapobiegł nadziei, że
ruchomy aligator jest halucynacją wywołaną przez mandżurię.
Gdyby nie ten plusk, gdyby nie to, że aligator wyraźnie się
zbliżył, pewnie uczepiłbym się tej nadziei, bo mandżuria w
istocie była eliksirem wywołującym skutki tak niebezpieczne, jak
niespodziewane. Kiedyś – nie pamiętałem, kiedy – odzyskujący
przytomność Pluton przemówił nie po polsku, lecz po... asyryjsku.
Przemawiał po asyryjsku dwa dni, tkwiąc w jakimś dziwnym transie,
po czym mu przeszło. Nie wiedzieliśmy, czy fakt, że Bernard
wyrzucił go z helikoptera na jednej z wydm Pustyni Błędowskiej w
arabskim stroju, miał jakiś wpływ na tak objawiony fenomen, ale
ten szczęśliwie przeminął na czas, bo Pluton stawał się już
sensacją. Groziło mu podstępne uśpienie podczas rautu i
uwiezienie, które zwieńczyłoby najpewniej otwarcie czaszki w celu
odszukania ukrytych możliwości mózgu.
W moim
mózgu z pewnością też tkwiły nieodkryte możliwości, a
przynajmniej pożyteczne zasoby wiedzy, bo nagle – wcale sobie tego
nie życzyłem – przypomniał mi ów organ o programie, który
kiedyś oglądałem na Animal Planet. Straszono w nim widzów
rankingiem zwierząt, które imponują naciskiem szczęk na centymetr
kwadratowy. Centymetr kwafratowy ofiary, bo czegoż by innego. Otóż
aligator wcale nie plątał się w ogonie tego rankingu zgniataczy.
Chyba go
otwierał.
Aligator
plusnął bardzo głośno, gdy jakieś pięć metrów ode mnie
zanurzył się pod wodę i zniknął.
Wiedziałem, że mam sekundy. Zerwałem się z
krzykiem i wypadłem ze strumienia, prawie łamiąc nogę o korzeń
drzewa, na które wpadłem. Odepchnąłem się od tego pnia i
puściłem ślepym, chaotycznym biegiem przed siebie, myśląc
kurczowo tylko o tym, by oddalić się od wody.
Bieg
trwał jakąś sekundę. Nagle straciłem grunt pod nogami i runąłem
w dół. Wprost na obsydianową posadzkę.
Znowu
uderzyłem się w głowę, ale przekonałem się już, że przynosi
to korzyści. Rzeczywiście przyniosło. Tę samą: oczyszczenie
umysłu. Dlatego poniosłem się bez pośpiechu i ze spokojem
popatrzyłem w głąb ekspozycji numer 14. Spokój był uzasadniony,
bo w świetle nowych informacji mogłem uznać aligatora za
przeciwnika równie dla mnie groźnego co bizon. Owszem, ruszał się,
pluskał, nawet podpływał – ale przecież nigdy nie zjawił się
w miejscu, które panicznym wyskokiem opuściłem.
Nie
mógł, bo był hologramem. Wielką, opancerzoną bestią
holograficzną.
Panorama
Branicka słynęła w całej Europie. Niezwykle rzeczywiste
kompozycje z autentyczną dla prezentowanych regionów Ameryki
przyrodą, doskonałą imitacją strumieni i stawów –
niepozbawionych czasem adekwatnych ryb – w połączeniu z
holograficznym otoczeniem, oddającym sugestywnie życie owych
regionów, przyczyniały
Panoramie sławy i kolosalnych dochodów.
Zapach uwalniany przez rośliny i
nawiew powietrza – chłodnego na prerii, ciepłego na pustyni –
miały swój udział w tworzeniu iluzji. A kiedy przenosiło się
wzrok z materialnej części ekspozycji – utworzonej z prawdziwych
roślin, ziemi, wody, kamieni, drewna i styropianowych postaci – na
którąkolwiek ze ścian, by znaleźć granicę między materią, a
malowidłem, granicy tej się nie widziało. Prawdziwy mistrz
holografii czynił to połączenie niedostrzegalnym. Co było
zadziwiające, urzekające, fascynujące.
Czasem
przerażające.
Nie
pijcie mandżurii przed wyprawą do Panoramy Branickiej.
Mistrz
holografii, jak orzekłem. Doskonale znałem tego mistrza.
To
ja nim byłem.
Kiedy
tkwiłem w strumieniu, nie widziałem wyjścia, tylko prawdziwy,
zamknięty świat bagien Luizjany. Hologram
okrężny stosowaliśmy w Panoramie od
pół roku. Za dodatkową opłatą goście mogli wejść w środek
ekspozycji i narazić swe zmysły na obłąkanie, gdyż iluzja
doprawdy przerażała. Oderwanie od prawdziwego świata wydawało się
definitywne.
A
ekspozycja numer 9? Bizon zdawał się ruszać, ale hologramy nie
działały. „Przepraszamy za awarię” – głosiła tabliczka.
Zdarza się najlepszym panoramom. Moi przyjaciele, upojeni mandżurią
i „konający”, przegapili te przeprosiny. Wychodząc, uruchomili
system holografii za pomocą kodów, które zapewne trzymali gdzieś
w kieszeniach na wypadek amnezji – ekspozycję numer 9
holograficzne efekty ominęły.
Całe
boże szczęście. A raczej moje. Bo oznaczało to wielką szarżę
bizonów na trapera (jego styropianową figurę zastąpiono znanym
wam nieszczęśnikiem), a chwilę po tym atak kawalerii indiańskiej,
wściekłej na „złodziei łowisk”.
To
mogło na zawsze obrabować mnie z serca.
Wdzierając
się do Luizjany, jakimś sposobem uruchomiłem też system dźwięków,
który moi rywale w grze pominęli – trudno być perfekcjonistą po
kilku szklankach mandżurii. Zaświtało mi już jednak w głowie, że
oprócz generatora w wieży technicznej, każda ekspozycja posiadała
odrębny, ręcznie uruchamiany system dźwięku i holografii
okrężnej. Najpewniej w barierce, przez którą przedarłem się
niczym oszalały niszczyciel.
Ruszyłem
do wyjścia, kiwając do przelatującego z cichym brzęczeniem
robota. Zidentyfikował mnie, co pozwoliło zaoszczędzić mi jednego
z dwóch rodzajów broni interwencyjnej, którą stosował: pioruna
porażającego napięciem 5000 volt lub obłoku szronowego, który
hibernował intruza na ponad dobę.
Dobrze
być dyrektorem obiektu, do którego się włamało.
Pamiętałem
już imię żony, swojego jeszcze nie. Byłem przygnębiony porażką
i zatruciem, ale wszak żywy i żonaty. Nadal czułem rozpad wnętrza
i miałem sztorm w głowie, lecz progres był niewątpliwy.
Znacie jakiś
budynek większy od kiosku, w którym nie ma luster? Pewnie, że nie.
I ja nie znam. A Panorama Westernu była całkiem sporym gmachem.
Toteż w końcu natknąłem się na lustro, a co gorsza,
nieroztropnie w nie zerknąłem. Ujrzałem twarz cesarza Palpatine’a
z „Powrotu Jedi” – ale nie aż tak kwitnącą, nie aż tak...
Jeśli twarz Imperatora miałaby wyrażać starość galaktycznej
miary, całe kosmiczne zło skumulowane na nerwach jednej tylko
twarzoczaszki, no i żałosne widmo mimiczne totalnej klęski
zaznanej od Sił Rebelii – to moja twarz nadawał się ku temu
doskonale, bo wszystko to na niej ujrzałem. Zabrakło tylko czarnego
kaptura nad zgniłym obliczem i błękitnych błyskawic strzelających
agonalnie z dłoni. Nie pamiętałem, ile mam lat, ale miałem
nadzieję, że mogłem sobie odjąć chociaż dwadzieścia od twarzy,
która wychynęła na mnie z lustra.
Mandżuria.
To był inny rodzaj eliksiru niż napar z czarnuszki, inny też
rodzaj kuracji.
Wyszedłem,
używszy kodu. Nie pamiętałem go, ale użyłem z tępym
automatyzmem. Stanąłem przed wejściem i rozejrzałem się. Na
parkingu stał tylko jeden samochód. Żółty tarpan. Gdy go
ujrzałem, pamięć sprawiła mi kolejny prezent. Mimo
przetaczającego się przez mózgowe półkule sztormu, od razu
wiedziałem, że to właśnie ten tarpan służy nam do „transportu
zwłok”. Że zgodnie z kontraktem, Bernard czeka za kierownicą tak
długo, dopóki ostatni z graczy nie znajdzie się pod plandeką. Po
tym, jak już przejdzie swój horror.
Panowała
przyjemna, magiczna cisza nocy małego miasta. Uwielbiałem noc
małego miasta. Noce dużych miast są inne. Duże miasta w
ciemnościach wyją jak kojoty spragnione krwi i chyba nie ma
takiego, które by każdej nocy tej krwi się nie napiło.
Podszedłem
chwiejnie do auta, oddychając jak Darth Vader po zdjęciu hełmu.
Mimowolnie uśmiechnąłem się na widok biało-czarnego malunku
zdobiącego drzwi kierowcy. Wielki portret Alfreda Hitchcocka.
Uśmiechał się nikle, chłodno, ironicznie, jak faun, któremu
udało się wykiwać kolejną ofiarę. Jak to Hitchcock.
Zastukałem
w szybę, bo Bernard drzemał. Natychmiast poderwał głowę i
opuścił szybę.
– Już?
– uśmiechnął się półprzytomnie. – Szybko ci to poszło tym
razem.
– Owszem
– mruknąłem, odpowiadając krzywym uśmiechem. – A gdzie Pluton
i... Hm. Z tyłu? Jeszcze nieżywi?
– Pluton i Mars? Nie wiem, szczerze mówiąc.
Dzwonili dawno temu, że cię ustawili i wracają. Ale – spojrzał
w lusterko – nie dotarli.
Pluton
i Mars. Mars.
Mars!
Wypowiedzenie tego imienia natychmiast otworzyło mi bank informacji
na temat trzeciego uczestnika gry. Mars... Pluton miał na imię
Pluto. Przedłużenie do Plutona było naturalną, przesądzoną
konsekwencją. Ale Mars z pewnością miał jakieś bardziej
przypisane słowiańskim obyczajom imię, natomiast zaczęliśmy
nazywać go tak z powodu osobliwej, niespecjalnie uzasadnionej
obsesji na punkcie owej planety. Czytał wszystko na temat Marsa.
Nawet komiksy i rysunki naskalne w jaskiniach Rodezji, do której
wybrał się trzykrotnie. Oglądał wszystkie filmy i programy. Filmy
„Wyprawa na Marsa”, „Czerwona planeta” i „Robinson Crusoe
na Marsie” znał tak dokładnie, że potrafił opisać każdą
scenę z dokładnością do czterech sekund.
Nie
muszę dodawać, że planował wyprawę na Marsa.
Konstruował już nawet statek; za pierwsze
komponenty posłużyła lodówka Silesia i średniowieczne koło
tortur, wykradzione z muzeum w Głubczycach.
Oczywiście
żywo namawiał mnie i Plutona na wspólny udział w wyprawie.
Obsesja
na punkcie Marsa zaszła tak daleko, że wpłynęła nawet na dietę
mojego przyjaciela. Kiedyś na śniadanie jadł kanapki smarowane
nutellą, teraz miazgą z batonów mars, którą z anagramowym
humorem zwał marsowidłem. Na obiad topił na oleju duże batony
mars, na kolację chrupał marsy lodowe posypane rzeżuchą. Przy
sobie miał zwykle dobry tuzin batonów, na wypadek głodu lub
„tęsknoty za jego planetą”. Nie wiem, w jakim stanie była
trzustka Marsa, ale gdyby w Branicach otwarto Panoramę Grozy,
ogromna makieta tego wycieńczonego organu miałaby wpływ na
sprzedaż biletów, nastroje i dietę odwiedzających.
O
ile Mars miał jeszcze coś takiego jak trzustka. O ile my wszyscy
mieliśmy. Bo mandżuria nie była czymś, co otaczało trzustkę
polem siłowym; raczej podawała sobie nad nią dłoń anihilacyjnego
przymierza z marsami.
Pluton
i Mars. Groteskowe, zabawne, tyle że mi nie było aż tak bardzo do
śmiechu. Przegrałem.
Zgnojono
mnie na moim własnym terytorium. Na własnym łowisku.
Nie
dotarli – powiedział Bernard. Zmarszczyłem brwi i rozejrzałem
się uważnie.
Nie
szukałem ich zbyt długo. Rzeczywiście nie dotarli. Nie mogli, bo
padli pośród drzew parku otaczającego parking i Panoramę. Leżeli
jak martwi; łatwo można było wziąć ich za figury styropianowe.
No
cóż, mandżuria przerzynała organizm jak kosa; naprawdę wskazany
był pośpiech, tak w układaniu „zwłok” w obranym położeniu,
jak we własnym odwrocie. Zwłaszcza, że nawet współtowarzyszowi
zdarzała się dopuszczalna w ramach gry zdrada. Kiedyś ułożyłem
Marsa w szpitalu psychiatrycznym razem z Plutonem. Pomysł był
przedni, Mars dwa dni przekonywał personel, że jest tylko ofiarą
kawału kolegów. Nie przyszło mu to łatwo, by przez pierwsze pół
godziny po odzyskaniu przytomności zachowywał się jak człowiek
skrajnie obłąkany. Pobił dwóch pacjentów, trzy pielęgniarki,
lekarza, sanitariusza i księdza.
I
egzorcystę.
Rozbił
w kawałki dwa łóżka i trzy umywalki.
Ryczał
jak lewiatan obdzierany ze skóry.
Jeden
z dwóch lewiatanów, na które urządzono dramatyczną nagonkę w
murach szpitala.
Tak
jest. Ja też obudziłem się jako pacjent psychiatryczny. Upadłem w
połowie drogi między bramą szpitala, a tarpanem. A przecież
dopiero wejście do auta
kończyło obecność w strefie rażenia, zapewniało nietykalność.
Pluton i Bernard odnieśli mnie jak to bezrozumne, wyprzedane na
świąteczny stół jagnię.
Wyszedłem
po czterech dniach.
–
Wrzucamy ich? – wymruczał sennie Bernard,
skinąwszy głową na tył auta.
Zagryzłem
wargi, a potem spojrzałem na niego z błyskiem w oku. Uśmiechałem
się jak faun.
– Wciąż
są w strefie rażenia – wycharczałem.
Bernard
zamruczał z aprobatą. Był nawet całkiem podobny do Alfreda
Hitchcocka.
*
Szybko
się z tym uwinęliśmy. Przebudzenie Marsa i Plutona mogło nastąpić
w każdej chwili. Ale udało się. Triumfowałem i to tak bardzo, że
mimo wycieńczenia chciało mi się zatańczyć z Volksdojczem wzdłuż
kolistego holu Panoramy, mieszczącego 24 ekspozycje Dzikiego
Zachodu. Zrezygnowałem z tej radosnej pokusy; już dźwiganie ciał
przyjaciół przypomniało mi bolesnymi, wewnętrznymi szarpnięciami,
że sprawnością mięśni i narządów nie przewyższam specjalnie
Frankensteina.
Myślę
tu o tym pozszywanym stworze, nie szacownym doktorze.
Stworze
przed ożywieniem.
Poza
tym strażnik nie miał w programie ruchów tanecznych i w
samoobronie nawet dyrektora poraziłby prądem albo wbił w blok
lodu.
24
ekspozycje. Tak, było w czym wybierać. Owszem, nie miałem zbyt
wiele czasu, ale jednak poświęciłem całe dwie minuty na to, by
przechadzając się wzdłuż ekspozycji, pogłowić się nad
szczególnie dotkliwym kontruderzeniem. Mars i Pluton w jednym,
czarnym worze triumfu. Taka zdobycz mogła nie trafić się ponownie
zbyt prędko. Zwłaszcza widok nieprzytomnego Plutona napawał moje
serce złośliwą, diabła godną radością. W środku mego serca
nad losem Plutona – tego cholernie niepokonanego Plutona –
krakały wrony, trzepotały kruki, skrzeczały sępy.
Diabła
godna radość.
Fajnie
być zwycięskim diabłem od czasu do czasu.
Bernard
nie sugerował mi żadnego miejsca; ograniczył się tylko do pomocy
w przeniesieniu, przebraniu i ułożeniu ciał.
Przebraniu
– oczywiście nie popełniłem nonszalanckiego błędu w tej
materii. Uważam, że w grze tak wyrafinowanej – w zasadzie to i w
żadnej – nie ma miejsca na nonszalancję. Moi przeciwnicy w grze
odpuścili to sobie, nie przebrali mnie. Nie przywiesili torby na
skórki bobrowe. Nie zapobiegło to zgrozie, lecz mimo wszystko
pojawiły się szybkie wątpliwości. Na reakcje po wypiciu mandżurii
nie było określonej gwarancji; mózg też miewa skoki formy. Czasem
nieoczekiwany przebłysk skojarzenia może zaoszczędzić koszmaru
ofierze i popsuć uciechę zwycięzcy.
Dlatego
ja nie ryzykowałem. Nonszalancję zwycięzcy rutynowego – cóż,
Plutona – zastąpiła perfekcja zwycięzcy tak rzadkiego jak
gatunek zagrożony wymarciem.
Marsa
zostawiłem w ekspozycji numer 11. Przez chwilę przyglądałem mu
się w milczeniu.
Mars.
Ten groteskowy, dziwaczny Mars. Wygrywał grę jeszcze rzadziej niż
ja. To chyba nigdy. Tak, był jeszcze słabszy i bardziej posiekany
tą mandżurską kosą. Co ciekawe, nie okazywał z tej przyczyny aż
takiej złości i sfrustrowania, jak ja. Powód był irytująco
oczywisty. Marsowi brakowało ambicji i charyzmy. Uszczęśliwiał go
sam udział w grze, nasza adoracja – jakby to sobie określił.
Towarzystwo przyjaciół – jak z wdzięcznością powtarzał.
Towarzystwo przyjaciół. Tak, to był powód do
wdzięczności i pewnie był to powód do łatwego akceptowania
cięgów, jakie zbierał dzięki porażkom w grze.
Chcecie
wiedzieć więcej? Otóż Mars, pozbawiony charyzmy i cechy tak moim
zdaniem podkreślającej wartość i atrakcyjność mężczyzn, jak
„gniew ambicji” – nie miał właściwie znajomych. Był zbyt
cichy, plastelinowy, zgnietliwy – by ktokolwiek szanował czy w
ogóle interesował się jego osobą.
Obsesja na punkcie planety Mars i
plan wyprawy potwierdziły tylko mieszkańcom Branic, że jest taki
fantasta jeśli nie uciekinierem z lokalnego szpitala, to w każdym
razie głupcem, dziwakiem, którego lepiej z daleka omijać.
Tak,
plastelinowa zbroja męskości Marsa miała oczywisty wpływ na jego
sukcesy w grze. Padał na ogół pierwszy, jeśli zaś ktoś go
wyprzedził (czyli ja) – to zazwyczaj poddawał się i przymilnie
proponował współudział w załatwieniu upadłego już kompana.
Irytowało mnie to, więc gdy Mars padał, nie miałem litości.
O
ile tylko dochodziłem do porozumienia z Plutonem, bo zazwyczaj
ambicjonalnie parłem do dogrywki – tak bardzo chciałem zwalić
ich obu. Dogrywkę niemal zawsze przegrywałem.
A
złość na Marsa, tego plastelinowego asystenta zwycięzców, rosła.
– Czy kiedy
zastąpimy Marsa misiem koala wykradzionym z objazdowego zoowozu –
zwróciłem się kiedyś do Plutona w kolejnym przypływie złości –
to poziom gry w ogóle spadnie?
– Oczywiście,
że wzrośnie – przyznał ze śmiechem Pluton.
Myślę, że
mój gniew na Marsa najbardziej stymulowała świadomość, że
prawie zawsze był asystentem Plutona; a zatem ochoczym w misji
pogłębienia właśnie mnie sługusem.
Plastelinowy,
sługusowy Mars koala.
Teraz leżał
tam, gdzie go zostawiłem. Nie będzie miał lekkiej pobudki, kiedy
odkryje konopny sznur wokół szyi.
Zdradliwych sługusów się wiesza, czyż nie?
Mars
usłyszy swój wyrok, zanim go zrozumie dzięki obecności sznura na
gardle – kiedy już włączę holografię. Tym razem hologramy
zadziałają; ich udział był więcej niż decydujący. Mars otworzy
oczy – takie tam włazy czołgu Abrams – i odkryje, że stoi
wsparty o pień drzewa z pętlą na szyi. Być może obudzi go hałas.
Nie zabraknie obelg, przekleństw i agresywnych okrzyków w rodzaju
„Powiesić czerwonego psa!” – kiedy holograficzny motłoch
miasteczka zakłębi się wokół niego. Zelżą go po angielsku, a
otumaniony, przerażony Mars weźmie ten język za własny, choć
myślał będzie po polsku. Kiedy już odzyska wzrok i względne
rozumowanie, ujrzy dookoła drewniane domy białych osadników.
Osadników porwanych amokiem i wyraźnie zgłaszających pretensje do
Indian. Takich jak on.
Wszak
miał na sobie skąpy ubiór Czejena.
U
pasa zaś naręcze skalpów zdjętych osadnikom. Musi wiedzieć, za
co go powieszą.
Nie od razu
zwróci uwagę, że brak w tłumie szeryfa, sędziego i pastora. Tych
akurat uczestników ekspozycji zmuszony byłem usunąć, bo nie
byliby skłonni do mowy ciała i zatwierdzenia wyroku z racji
styropianowych ograniczeń. Nie od razu spostrzeże, że sekwencja
ruchu i słów wypowiadanych przez holograficzną gawiedź powtarza
się co dwadzieścia minut.
A przez
dwadzieścia minut można poważnie się namartwić.
Patrzyłem
na Marsa.
To pomogło
pamięci. Olśniło mnie. Fascynujące były te rozbłyski olśnienia.
W Branicach było więcej Panoram! Cóż, miasto zasłużenie słynęło
w świecie. Kilka Panoram – wykwintny poligon do gry. Do wszystkich
miałem kod dostępu, bo wszystkie należały do sieci, którą
imperialnie sobie posiadłem.
Była tam
choćby Panorama Wojen Amerykańskich. Domyślacie się, w jak
strasznych okolicznościach można się przebudzić. Ja kiedyś
obudziłem się nieomal na bagnetach Meksykanów szturmujących fort
Alamo. Pluton jako żołnierz Unii pod ścianą egzekucji czynionych
przez konfederatów Południa.
Mars na
okręcie.
USS
„Oklahoma”. Nie przetrwał na Pearl Harbor.
Jakkolwiek –
teraz to ujrzałem i zatrzęsło moimi nogami – największym moim
piekłem okazało się przebudzenie na pustyni An-Nafud w Iraku. Nie
myślę tu o temperaturze czy piasku sypiącym w twarz. Gdybym to
zbudził się na wydmie... ale to przecież Pluton obudził się na
wydmie błędowskiej, a Pluton nigdy nie hołdował wtórności słabo
efektownej. Dlatego włożył mnie do makiety czołgu Abrams,
zdobiącej środek upiornej ekspozycji. Upiornej – bo oddającej
obraz PO BITWIE. „Po bitwie” to najnikczemniejsze i najbardziej
przygnębiające świadectwo możliwości i ambicji ludzkiej
cywilizacji; zgniły, robaczywy owoc produkcyjny gatunku ludzkiego.
Pokażcie to Obcym, a właściwie ocenią nasz potencjał i
priorytety wartości.
Najnikczemniejsze i najbardziej przygnębiające –
powiedziałem. Ale przede wszystkim do utraty rozumu przerażające,
kiedy budzisz się w sercu takiego „po bitwie” i przez dobry
kwadrans, czasem i pół godziny, wierzysz, że jesteś tego częścią.
Ja otworzyłem oczy w wypalonym, martwym czołgu Abrams. Słowo
„szok” nie odda grozy sytuacji. Wolałbym przypisać to
określenie do dramatu w rodzaju upuszczenia łyżki purée
na spodnie garnituru, natomiast na oddanie wrażeń tamtej sytuacji
znaleźć bardziej adekwatne słowo.
Obudziłem
się w czołgu Abrams, czując swąd spalenizny i rosnące poczucie
osaczenia oraz beznadziei. Szybko rosnące, kiedy kurczowo,
trwożliwie, a nade wszystko bezskutecznie mocowałem się z włazami
wyjściowymi, które były o tyle ciężkie, że czołg był całkiem
niezłą rekonstrukcją, bynajmniej nie powstałą na bazie
styropianu. Moje ręce zatrute mandżurią były tak samo słabe i
sabotujące jak umysł, nogi i powieki; męczyłem się z włazami
dziesięć minut, usiłując nie patrzeć na przekonująco
spreparowane, zwęglone ciało żołnierza. Dla zwiedzających leżało
zazwyczaj obok czołgu, na wydmie, ale Pluton, cholerny lis Pluton,
wrzucił je do wnętrza specjalnie dla mnie. Podobnie jak nadpalony,
tlący się mundur. A kiedy już opuściłem pułapkę z należytym w
danym położeniu majestatem – co należy rozumieć jako robaczywy
typ ewakuacji, czyli pół-wyskok, pół-wypełznięcie – oczom
moim ukazał się rozległy widok zamkniętej
z wszystkich stron pustyni, pełnej wraków i ciał, tak
anglosaskich, jak arabskich...
Włazy
Abramsa. Nigdy ich nie zapomnę.
Panorama
Przyrody Europejskiej. To chyba tam, na cokolwiek mistyfikowanej
Pustyni Błędowskiej wysadziliśmy Plutona. Bernard nie miał
helikoptera, od dwudziestu lat poruszał się archaicznym bolidem
rolniczym tarpan. Tak... mandżuria nie tylko blokowała dostęp do
wspomnień; nawet podsuwała fałszywe. Bernard – pilot śmigłowca.
Dobre sobie. Kiedy samym tylko tarpanem w ciągu miesiąca spowodował
tuzin stłuczek i dwa karambole.
Panorama
Kosmosu też dostarczała wrażeń. Oprzytomnienie na obcej planecie
dostarczało wstrząsających wrażeń. Ale jedna z dostępnych tam
planet nie została użyta nigdy.
Mars.
– Bardzo
was o to proszę, jako przyjaciół moich jedynych – zwrócił się
kiedyś do nas współgracz-koala – żebyście zostawili tę
planetę mnie. Tylko tę jedną. Dotąd nie wygrałem. Albo zajmuję
drugą pozycję, co pozwala tylko asystować, a nie decydować, albo
przegrywam... Ale przecież kiedyś wygram? Proszę... Bardzo zależy
mi na tym, żebym to ja właśnie pierwszy raz ustawił kogoś na
Marsie... To – chrząknął zakłopotany – noo... MOJA planeta...
Błagam...
Wybłagał.
Kiedyś,
dużo wcześniej, poprosił nas o towarzystwo. De facto – o
przyjaźń. Nie odmówiliśmy. Obaj – ja i Pluton – zdawaliśmy
sobie sprawę, że byliśmy jedynymi ludźmi, którzy jako
przyjaciele nie dobiorą się nielojalnie do jego żony. Zdrada na
przyjacielu to hańba, której nie zmyjesz acetonem. Ale
wiedzieliśmy, że każdy inny „przyjaciel”, który przygarnąłby
Marsa, uwiódłby jego żonę. Zgadzając się na tę więź,
ocaliliśmy go przed strasznym bólem, jedną z najdotkliwszych klęsk
życia – zdradą przyjaciela.
Co nie było
łatwe. Mars był plastelinowy, a jego zgrabna, pozbawiona blizn
wojennych żona ciągle ocierała się o nas i rozchylała usta w
cholernie jednoznaczny sposób.
Przygarnęliśmy
Marsa i nigdy go nie zdradzimy. Nie w ten sposób.
Zmarszczyłem
brwi, kiedy dostrzegłem coś u stóp nieprzytomnego przyjaciela.
Przez przeoczone drobiazgi psuje się grę. Perfekcja – tak.
Nonszalancja – nie.
Nie dotknę
żony koali, ale on sam zasłużył na powieszenie.
Bardzo
zasłużył.
Naprawdę
szkoda tej Czerwonej Planety, która nigdy nie zostanie wykorzystana.
Była jedyną w Panoramie, której powierzchnię urozmaicono Obcym.
Wielkim,
strasznym, holograficznym Obcym.
Cholerny
marnotrawca koala. Zasłużył na sznur.
Schyliłem
się, podniosłem z ziemi papier po batonie mars i schowałem go do
kieszeni. Potem odwróciłem się i opuściłem ekspozycję numer 11.
*
Rozprawa z
Plutonem była czymś więcej niż rozprawa z Marsem. Dużo więcej.
Mars irytował brakiem charakteru, brakiem ambicji – brakiem szabli
u pasa. Był oddanym przyjacielem, ale jednak plastelinowym. Ponadto,
jako ten pozbawiony ambicji koala, przeważnie poddawał dogrywkę i
zadowalał się tym, że asystował Plutonowi w egzekucji odprawianej
nade mną – jeśli upadłem jako ten pierwszy. To też w odpowiedni
sposób stymulowało moją złość i chęć pomsty, więc z wielką
diabelską satysfakcją zakładałem pętlę na szyję Marsa.
Ale to
Pluton był lisem. Przeklętym seryjnym egzekutorem. Szyderczym
triumfatorem. Pokonać go znaczyło wygrać igrzyska, wspiąć się
na Olimp.
Dlatego
żywiłem do Plutona więcej złości i miałem większą, znacznie
większą satysfakcję, kiedy stałem nad jego „zwłokami”. To
był dobry przyjaciel, tyle że nie w grze, w której zadał mi pasmo
druzgocących klęsk. Nie potrafiłem sobie jeszcze przypomnieć
sobie ich wszystkich, niemniej w głębinach świadomości czułem
wyraźnie nagromadzony ciężar upokorzenia, gniewu i żądzy
rewanżu. Pluton był lisem, graczem, który padł ledwie kilka razy
i który nie szczędził szyderstw z tego powodu.
A teraz go
miałem. Nabiłem na widelec i decydowałem o horrorze jego
przebudzenia.
Owszem, ja
przeszedłem ten horror pierwszy tej nocy, ale o laurze zwycięzcy
decydował ostatni cios. Ktokolwiek go otrzymał, nim opuścił
strefę rażenia, przegrywał bez względu na to, co osiągnął tej
samej nocy. Ktokolwiek zadał ostatni cios, zwyciężał, bez względu
na to, czy wcześniej upadł. Upadłem, ale wstałem na czas i był
to czas należnej mi i wytęsknionej chwały.
Nie mogłem
Plutona tak po prostu powiesić. Jego egzekucja wymagała więcej
wyrafinowania. Więcej pomieszania zmysłów. Więcej przedłużającego
się w czasie pogrążania w topieli beznadziei.
Znalazłem
taką topiel w ekspozycji numer 24.
Pluton też
usłyszy gwar. Niejasne początkowo dźwięki zapewne przyspieszą
jego wybudzanie. W końcu uniesie powieki i – być może w pozycji
czworakowej – pierwsze, co stwierdzi, to że ma na sobie mundur
podpułkownika. To może być oszałamiające, ale też w gruncie
rzeczy całkiem miłe. Może Pluton poczuje nawet satysfakcję i
dumę, może i namiastkę pychy. Pychy sposobnej wszak amerykańskim
oficerom, mordercom Indian, złodziejom ich praw, dumy i przestrzeni.
Wszystko to
jednak nie powinno potrwać dłużej niż kilkanaście-kilkadziesiąt
sekund. W końcu Pluton, znakomity historyk, wyciągnie jakieś
wnioski z nienawistnych indiańskich wrzasków, dobiegających z
gardeł kawalerzystów zamykających jego i przypisanych mu dragonów
w okrążeniu. Myślę, że cały ten bitewny rwetes sprawi, że
mimowolnie przestanie ograniczać badanie świata do widzenia
kątowego i zdecyduje się rozejrzeć.
Zamknięty
na wzgórzu w straszliwie beznadziejnym okrążeniu, otoczony trupami
podwładnych, naciskany przez indiańską kawalerię demonów Dakota,
będzie musiał wreszcie rozpoznać w sobie właściwą postać i
pole bitwy.
25 czerwca
1876 roku pod Little Bighorn podpułkownik George A. Custer skończył
marnie, bardzo marnie. Okrutne wyroki wykonano na jego batalionie i
na nim samym. Majestatu zwłok też nie poszanowano aż tak bardzo.
Cała wiedza
na temat tej sromotnej klęski tkwi w podświadomości Plutona, ale
umysł posiekany mandżurią przekaże mu to nieco inaczej: przepowie
nieuchronną porażkę, śmierć i hańbę Custera, za którego ON
będzie uważał się przez jakieś dwadzieścia minut. Potem
sekwencja zacznie się powtarzać, a przytomniejący umysł Plutona
zacznie w końcu wyciągać z tego wnioski.
Sporo jednak
przejdzie do tego czasu.
Egzekucja
godna lisa.
Popatrzyłem
chwilę na ekspozycję, jeszcze cichą, martwą, pozbawioną ruchu i
huku wystrzałów. W centrum walk, na wzgórzu, leżał żałośnie
zwinięty w konwulsyjny kłębek podpułkownik Pluton-Custer.
Najbliższe figury oficerów usunąłem. Pozostały tylko bardziej
oddalone ciała. Kiedy uruchomię hologramy, wokół wzgórza
rozbiegną się trwożliwie rozkrzyczani dragoni. Będą umierać w
straszny sposób, osaczani przez indiańskich jeźdźców. Jeźdźców,
którzy będą zdawać się zbliżać do wzgórza, na którym Pluton
otworzy oczy.
Hydra
uderza ogonem. Właśnie odrąbałem
ten ogon.
Odszedłem
niespiesznym krokiem triumfatora.
W drzwiach
odwróciłem się, uśmiechnąłem jak faun i włączyłem
holografię. Z dźwiękiem.
*
Bernard
siedział już za kierownicą. Ja jeszcze nie wsiadałem. Stałem u
jego drzwi, upajając się zwycięstwem. Bolało mnie ciało, pamięć
wciąż jeszcze blokowała rozdziały życia ważniejsze od gry –
bo chyba były takie? – nadal też czułem nieokreślony wewnętrzny
niepokój. Ale nad tym wszystkim dominowało uczucie diabolicznego
triumfu. Wygrałem grę, sprawiłem obu im wymyślną kaźń. Cały
drżałem w euforii.
– Jedziemy?
– uśmiechnął się Bernard.
Nachyliłem
głowę ku niemu.
– Kto
wygrał? – wyszczerzyłem zęby.
Wymownie
rozłożył ręce nad kierownicą.
– Zgodnie
z regułami Mandżurii ten, kto zadał ostatni cios w strefie
rażenia, Jowiszu.
Jowiszu??
Pokręciłem głową jak po uderzeniu młotkiem w czoło. Jowisz było
moim imieniem? Prawdziwe Wojny Gwiezdne!... Czy jednak było to imię
prawdziwym, czy po prostu zabawnie dostosowanym do imion moich
przyjaciół – bo nie próbowałem nawet wymuszać na znużonym
umyśle odpowiedzi na to pytanie – teraz nie miało to żadnego
znaczenia.
Mandżuria.
A więc i grę tak nazwaliśmy. No cóż, a jakby inaczej? Przecież
to nie było Scrabble, do którego zasiada się z dzbankiem zielonej
herbaty i biszkoptami. Uśmiechnąłem się.
– Jedziemy?
– ziewnął Bernard.
– Chyba
masz mój telefon – wymierzyłem w niego palec.
– Chyba
mam twój telefon – odpowiedział z tak samo wzniesionym palcem.
Odebrałem z
jego ręki komórkę jakieś dziesięć sekund po tym, jak
przypomniało mi się, że istnieje coś takiego jak telefon
kieszonkowy.
Wiktoria.
Prędko przerzuciłem spis i wybrałem numer. Bicie mojego serca
przyspieszyło.
Pamięć
wracała, proces ten ze stępa przechodził w galop kawalerii Dakotów
szturmujących wzgórze podpułkownika Plutona.
I byłem już
prawie pewien, że ja i żona nie mieliśmy dzieci. O dziwo, myśl ta
nie przyniosła rozczarowania, lecz ulgę. Pewnie dlatego, że
zdawałem sobie sprawę, iż ojciec uzależniony od mandżurii byłby
kiepskim ojcem.
Było późno.
Pewnie obudzę żonę. Pewnie nie jest szczęśliwa z powodu tej
całej gry. Ale co tam. Dziś mi wybaczy. To był moment triumfu.
Podwójnego
triumfu. Zmiażdżyłem lisa i jego sługusa, a co ważniejsze:
miałem piękną żonę, od której dzieliła mnie ledwie chwila.
Ledwie
chwila...
– Jowisz?...
– zabrzmiał w słuchawce zaspany, nieco zdziwiony głos.
Ten
głos zabrzmiał tak cudownie, że mnie zamroczył. Przez kilka
sekund nie potrafiłem wymówić ani słowa, błądząc rozanielonym,
cielęcym spojrzeniem po drzewach parkowych.
–
Jowisz. Jest druga nocy. Znowu cię załatwili w
tej cholernej grze?
– Nie
– wróciłem rozjarzonymi oczami do Bernarda, który patrzył na
mnie z namysłem. – Wygrałem. Zmiażdżyłem ich, kochanie. Wracam
do domu. Nie zasypiaj.
Milczała
kilka sekund. Pomyślałem nawet, że może i ją zamroczył mój
głos... ale nie myślałem tak zbyt długo.
–
Jakiego domu, Jowisz?
– Noo...
naszego, skarbie – zamrugałem powiekami.
Bernard
nadal patrzył na mnie w zastanowieniu. Nie podobała mi się jego
mina.
–
Naszego? Jowisz. Nie ma już naszego domu. Od
dwóch tygodni śpisz u Marsa na poddaszu.
– U
Marsa... co? – wytrzeszczyłem oczy. Nadal były cielęce, ale
chyba już nie tak bardzo rozanielone.
–
Jowisz! – to był bardzo piękny, bardzo
magiczny głos. Ale też i nie mniej zimny. Ot, kawałek kry wycięty
z lodowego spiętrzenia pod mostem. – Rozwiedliśmy się dwa
tygodnie temu.
–
Rozwiedliśmy się? – wybełkotałem. Bernard
pokręcił głową i opuścił ją na kierownicę.
– Jowisz!
Ta gra wyżarła ci mózg!
Wyciągnąłem przed siebie drżącą dłoń.
– Ale...
przecież obrączka... Przecież gdybyśmy...
– Jowisz
– cholernie zimny głos. Przyniósł całe to spiętrzenie lodu
spod mostu. – Jaka obrączka? Masz halucynacje. Przetopiliśmy
obrączki tydzień temu. Nie zawracaj mi już więcej głowy. Może i
wygrałeś tę chorą grę. Ale mnie przegrałeś.
– Ale...
– Twoje
życie to hologram, Jowisz.
Usłyszałem tępy sygnał w komórce. Sam też
byłem tępy; tępy i nieruchomy jak Custer ze styropianu, kiedy
patrzyłem przez dłuższą chwilę na obrączkę.
W
końcu wycharczałem z wysiłkiem:
– Bernard...
widzisz tę obrączkę?
Usłyszałem
westchnięcie.
– Widzę,
chłopie.
Zamrugałem
oczami.
– Widzisz?...
Widzisz ją?
– Widzę
– potwierdził ponurym głosem.
Potrząsnąłem
głową, usiłując wyrwać ją z mgławicy otępienia. Cały czas
patrzyłem na obrączkę. Długo i bezrozumnie, z rosnącym
zagubieniem, znużeniem i rozpaczliwym protestem. Nastroje zwycięskie
odeszły bezpowrotnie.
Obrączka.
Skoro nie była halucynacją...
Zdjąłem
obrączkę i obejrzałem ją dokładnie.
Potem znowu
– myślę, dobre dwie minuty – patrzyłem na to, co wygrawerowano
we wnętrzu obrączki.
A może i
trzy.
Hydra
uderza ogonem.
Sukinsyn.
Cholerny sukinsyn. Wygrawerował to i założył obrączkę na mój
palec tylko po to, żebym na krótką chwilę znowu ucieszył się
małżeństwem i miłością kobiety, której już nie miałem – i
żebym ponownie przeżył ból i wstrząs tej straty. Przez cały
czas, odkąd otworzyłem oczy na prerii, gdzieś na dnie serca czułem
niepokój o nieodgadnionym źródle. Cały czas mi towarzyszył,
momentami zakrywany falą grozy lub radości. Ale był tam i teraz
jego źródło stało się jasne.
Zapomniałem
o tym, że miałem żonę. Zapomniałem o tym, że ją straciłem.
Ale podświadomość nie zapomina, a straty tego ciężaru zawsze
magazynuje w sercu. Nawet, jeśli nie pamiętasz klęski, czujesz tam
jej smutny, nieusuwalny ciężar.
Pluton
założył, że nie od razu przypomnę sobie o rozwodzie – być
może tak właśnie stało się podczas gry w poprzedni weekend – i
rzeczywiście nie przypomniałem sobie. Cóż, ludzka świadomość,
w przeciwieństwie do podświadomości, lubi zapodziać gorzkie ciosy
i nie spieszy się z ich odgrzebaniem. Nie po mandżurii.
Mandżuria.
Piłem ją ku własnej zgubie i zatraceniu od dawna. Od dwóch
tygodni, by pogrzebać ból i tęsknotę na dnie pokruszonego serca.
Od tygodnia po to, by odzyskać na kilka minut żonę i uczucie
szczęścia. Będzie wiele takich tygodni.
Moje
życie to hologram.
Wiktoria.
Piękne imię.
Szkoda,
że bizon był styropianowy.
Pluton.
Mówiłem wam. Twardy lis. Seryjny egzekutor. Szyderczy triumfator.
Co prawda
pokonałem go... Owszem, uczucie triumfu nieomal przepadło, w każdym
razie radość i szczęście, ale przecież... Przeniosłem umęczony
wzrok na Bernarda, który z głową na kierownicy patrzył w noc.
– ...ale przecież pokonałem go –
wycharczałem beznadziejnie.
Bernard
powoli podniósł głowę i popatrzył na mnie z kamienną,
najbardziej znaną miną Alfreda Hitchcocka.
–
Jowiszu. Nie opuściłeś strefy rażenia.
*
Podźwignięcie
stalowych włazów umarłego, sześćdziesięciotonowego czołgu nie
jest rzeczą łatwą, więc nie udało mi się dokonać tego tak
szybko, jakbym sobie życzył. I to nie tylko dlatego, że nie miałem
ani elektronicznego wsparcia, ani łomu nawet. Ja choćby rąk –
wszak całkiem muskularnych – nie mogłem użyć, by owe zapadłe
martwo włazy unieść.
Ani
zresztą elektronika, ani muskularne ramiona nie pomogą, by
podźwignąć takie włazy.
Moje
powieki.
Cóż,
jedynie przypisane im w mózgu neurony mogły podjąć ten wysiłek.
Straszny i dość przerażający, jeśli zważyć, że kondycja
umysłu zdawała się co najmniej tak samo kiepska jak stan moich
powiek. Całe zresztą ciało – obolałe, bezwładne, gumowe –
było jak ten sześćdziesięciotonowy czołg Abrams przebity
pociskiem, wypalony, obrabowany z przytomności, życia, sensu i celu
działania.
Kiedy w
końcu uniosłem te powieki i wypuściłem lichy oddział rozpoznania
– mój przymglony, bojaźliwie skrócony wzrok – ujrzałem coś
dziwnego.
Po
pierwsze: tkwiłem w pozycji czworakowej.
Po
drugie: wisiałem nosem nad osobliwym rodzajem piasku; w zasadzie był
to pył, ulotny, czerwony, gdzieniegdzie odsłaniający rdzawe
odłamki skał. Czerwony jak krew pył.
Czerwony.
To mnie
zaniepokoiło. Czerwony piasek?... Jakby ziemia na... Marsie?
Na
Marsie? Mars... Mars... To mi coś mówiło, to znaczyło.. tak,
planetę. Czy byłem astronautą? Albo i Marsjaninem? Już sama ta
myśl zdławiła moje serce stalowymi kleszczami osaczenia. Ale
przecież było coś jeszcze. Jeszcze inne znaczenie tego słowa...
Coś jeszcze... Coś nie mniej niepokojącego...
Moja
ciało rozpadało się w bolesnym porozcinaniu, umysł męczył
sztorm, pozycja czworakowa nasuwała podejrzenie o doznanej klęsce,
a przy tym ta cała czerwona ziemia budziła we mnie rosnący strach,
którego nie potrafiłem uzasadnić.
Przykry
stan.
Co
ciekawe, nie odnosiłem wrażenia, że jest jakoś tam bardzo obcy.
Raczej powtórnie doznany.
Przykry
stan.
Oj, bliskie mi, oniryczne klimaty. Dobre!
OdpowiedzUsuńHej, dziéki! :-)
OdpowiedzUsuńAutor
Witam Pana :) Czy można się z Tobą jakoś skontaktować? Zniknąłeś z pewnego portalu...R (zagramy w Ejdżyka? :))
OdpowiedzUsuńJeśli chodzi o grę Age of Empires II, to gram o każdej porze dnia i nocy, i na każdej wysokości npm. ;)
OdpowiedzUsuńOczywiście kontakt pozostaje ten sam:
krokofobia@gmail.com
...co prawda grozi infiltracja, ale zapraszam. :)
Autor Nie-widmo.