Jaskinia


Drogi Gościu!
Znajdujesz się właśnie u wejścia do Jaskini. Czeka Cię w niej wyzwanie - zderzenie z emocjami, których nie możesz teraz przewidzieć. Może być to wzruszenie, może żal, może euforia - albo najgłębsza zgroza. Pamiętaj: jeśli wstrząs będzie potężny, unikniesz traumy, natychmiast wychodząc z Jaskini i czytając ku autoterapii 2-3 wesołe historie z działu opowiadania autora. Penetracja Jaskini nie jest obowiązkowa! 






Foki na przejściu
   
   Nazywam się Uśmiechnięty Wilk. Jestem Beothukiem. Niektórzy nazwaliby mnie Scraelingiem
   Na pewno jestem Wojownikiem.
   Umieram.
   Posłuchajcie mojej historii dnia ostatniego.

   Mój dzień ostatni zaczął się całkiem niedawno. Zacząłem go wcześnie, gdyż nigdy nie spałem dłużej, niż Wielki Duch, który przenosi słońce nad ziemią Beothuków.
   Moja żona, Łagodność Dłoni, spała, gdy wychodziłem. Tego tylko żałuję teraz, gdy leżę pośród krwawych ciał. Nie spojrzałem w jej oczy w dniu swym ostatnim.
   Mimo to pocałowałem jej czoło, policzki i dłonie, by zostawić jej Miłość i Moc do mego powrotu.
   Wyszedłem na łowy.
   Widzicie, nie zawsze polowałem z braćmi. Samotny wypad o świtaniu czynił mi wiatr odnowy. Czynił głos ze środka ciała, z którym mogłem porozmawiać. Radziłem się głosu i żartowałem z nim przyjaźnie.


   To był czas, w którym dziękowałem duszy za przenikliwość i wdzięczną miłość do żony, bo przecież bez tego nigdy nie znalazłbym i nie docenił najwspanialszej kobiety świata.
   Jeśli uważasz, że twoja żona jest najwspanialszą kobietą świata, to dwie rzeczy są pewne. Po pierwsze: jest ona taką w istocie.
   Po drugie: poślubiłeś taką kobietę, ponieważ Wielki Duch zgodził się zaśpiewać pieśń o waszym spotkaniu. Nie zapomnij mu za to dziękować, gdyż uczucie wdzięczności przegna wszelką truciznę z twoich oczu, serca i mięśni. To najsilniejszy lek, jaki polecą Ci Beothukowie.
   Jeśli zapomnisz podziękować, Wielki Duch się nie pogniewa - nic bowiem nie zniszczy miłości, z której wyrosło jego serce. Jeśli nie zapomnisz – Wielki Duch uśmiechnie się tak bardzo, że ciepło zsunie się z tego uśmiechu wprost na ciebie, natychmiast wzmacniając twoje kroki.
   Gdybyś tylko codziennie karmił się szczerą wdzięcznością, miałbyś tylko jeden w swym życiu dzień słabych kroków. Niecały zresztą – ledwie ostatnią jego chwilę, gdy dar życia należy oddać.
   Bardzo żałuję, że Łagodność Dłoni nie otworzyła oczu w poranek mój ostatni.
   Jednak idąc we mgle czarownego świtu, nie zapomniałem dziękować Wielkiemu Duchowi za Spotkanie. To wzmocniło moje kroki i ręce – co miało mieć wkrótce wielkie znaczenie.
   Szedłem, a potem biegłem silny, sprężysty i szczęśliwy ku przeznaczeniu, które w darze porannym wyśpiewał dla mnie wiatr zesłany przez Wielkiego Ducha.
   Mgła odeszła, gdy byłem blisko brzegu wielkiej wody. Nie miałem zamiaru zapuszczać się na sam brzeg; intuicja powiodła mnie w las. Tam, gdy mgła odeszła, odsłaniając dary dnia, zauważyłem kilka karibu. Poczułem to, co każdego innego dnia. Wzruszenie, które nie przeszkodziło skupieniu i szybkości działania.
   My, wojownicy Beothuk, umiemy zatrzymać czas. Nigdy nie zabijamy zwierząt, zanim myśli ukojenia i przeprosin nie zostaną przesłane w ich serca dzięki Wielkiemu Duchowi. Czy wiecie, że zwierzę nie ucieka w chwili, gdy otwierasz ku niemu głos z samego serca?
   Dopiero potem możesz spróbować sięgnąć po dar. Zwierzę naturalnie ucieka, gdy dobywasz broni dłonią i myślą. Ale nie jest już wtedy nieszczęśliwe. Instynkt i czerpanie życia nakazuje mu o nie walczyć, ale uśmiech Wielkiego Ducha nie rani duszy i nie pozwala jej płakać w dniu ostatnim.
   Karibu, które rzuciło się do ucieczki, nie płakało. Nie czuło też bólu, kiedy przewróciłem je czterema strzałami. Natychmiast znalazłem się przy nim, by uczynić podziękowania.
   Usiadłem nad gorącym ciałem, nachyliłem się i odjąłem cały ból i szok, jeśli tylko choć w strzępach, mimo mego głosu sercowego, pozostał. Teraz nie spieszyło się już ani zwierzęciu, ani mnie. Czas znowu stanął. Odłożyłem łuk, tomahawk i nóż.
   Niektórzy z moich braci używali noża, by skrócić umieranie zwierzęcia. Ja nigdy tego nie robiłem. Należałem do tych – zresztą była ich większość – którzy odbierali wszelki ból myślą i czarami dłoni.
   Nasz czarownik, Spokój w Domu, uczył zaklęć szczodrze – nie odmówił nikomu, kto przyszedł do jego siedziby z prośbą o lekcję.
   Wiedziałem, co należy robić i nie marnowałem czasu. Teraz był czas przeprosin i wdzięczności. Nieruchome karibu patrzyło w las. Bezboleśnie opuszczało świat, kiedy ja przesuwałem rozwartymi dłońmi nad jego ciałem, mrucząc pieśń pojednania. Wielki Duch wyśpiewał dziś jego przeznaczenie, a ja użyłem łuku, by dopełnić planu. Karibu stygło, gdy przeprosiwszy za nasze dzisiejsze spotkanie, zacząłem przemawiać słowami wdzięczności.
   Widzicie, jest najlepszym dniem w życiu taki, gdy kroki wasze będą miały tempo bijącego serca. Gdy instynkt łowcy wdarł się w moje serce, moje działanie było tak samo gwałtowne jak jego uderzenia. Teraz biło spokojnie, a ja tkwiłem w transie istoty obdarowanej.
   Ja i karibu dzieliliśmy Przestrzeń. Teraz odebrałem mu Przestrzeń i życie, pozyskując jedzenie i siły dla rodziny i czarownika, którego wszyscy we wiosce z radością karmili.
   Za to dziękowałem, czyniąc zaklęcia. Dzięki nim dusza karibu będzie szczęśliwa i potężniejsza w nowej Przestrzeni, w którą zabrał ją Wielki Duch.
   Wiem, że ani to karibu, ani żadne inne nie przywita mnie z gniewem, gdy spotkamy się w nowej Przestrzeni.
   Nie ma nic wspanialszego niż pewność, że nie zaznasz żalu i gniewu od istoty, z którą złączyło cię Spotkanie.
   Za to dziękuję teraz Wielkiemu Duchowi.
   Dziwnym jest świat po dokonaniu rytuału... Ci z was, którzy dziękują, wiedzą pewnie, o czym mówię. Kiedy podniosłem się z mięsem przerzuconym przez plecy, czułem niezwykłe mrowienie, a niedawną mgłę zastąpiły oszałamiające odcienie złotej czerwieni.
   Radość zmienia oczy i otwiera je na nowe kolory.
   Nigdy ich nie ujrzysz, jeśli pozwolisz odgrodzić się od miłości i wdzięczności.
   Ja, Uśmiechnięty Wilk, zrobiłem krok w stronę wsi. W stronę domu.
   Albowiem jeśli jakikolwiek czyn może zamienić cię w ptaka wzniesionego najwyżej z wszystkich, to tylko powrót do kobiety, którą żegnasz każdego wieczora, i każdego poranka witasz.
   Wielki Duch pozwolił mi uczynić jeszcze jeden krok.
   Dwa kroki w stronę Łagodności Dłoni. Nawet nie mogę wytłumaczyć wam, jak wielki niedosyt to oznacza, jeśli nigdy nie będzie dane uczynić wam trzeciego.
   Nagle złoto czerwieni przepadło. Ucichły niektóre zwierzęta, a i wiatr nie był tym wiatrem, który towarzyszył mi w drodze na samotne łowy.
   Zmieniło się powietrze.
   My, lud Beothuk, jesteśmy wyczuleni na każde drgnienie świata. Kochamy współpracę z Wielkim Duchem i jego dziećmi, a Harmonia jest jedyną wartością, której bylibyśmy skłonni przypisać ołtarze religii.
   Dlatego, gdy kolory przepadły, mrowienie moich mięśni ustąpiło miejsca dreszczom i chłodowi, a energia zawieszona w powietrzu przeniosła do mnie strach i ból, wiedziałem, co się stało.
Właśnie rozbito Harmonię.
   Zadano jej potężny cios, gdyż skutki tego ciosu powietrze przeniosło daleko wokół, deprymując, przygnębiając lub pchając do ucieczki większość istot Przestrzeni, w której polowałem.
   Zza lasu, od strony wielkiej wody, doszedł mnie głos tak straszny i żałosny, że upuściłem mięso i stałem się kamieniem.
   Kamieniem.
   Czujesz ból, gdy kamień obleka twoje serce. Zwłaszcza, gdy pragnie ono zachować wrażliwość.
   Stężenie nie trwało długo. Wielki Duch zagrał mi pieśń wojenną. Zdjąłem łuk z pleców, nałożyłem strzałę i pobiegłem przez drzewa ogłuszony wstrząsem.
   Ten wstrząs był jednak niczym wobec ciosu, który otrzymałem na brzegu wielkiej wody. Na taki cios nic nie mogło mnie przygotować; ani ojciec, ani wódz, ani nawet czarownik, który wszystko przecież wiedział.
   Nie wszystko. Nic chyba nie wiedział o mordowaniu Harmonii.
   Wypadłem z lasu, spojrzałem przed siebie, po czym potknąłem się i upuściłem całą broń.
   Opadłem na kolana i zakrztusiłem się.
   Nie wołajcie o hańbie dla wojownika, który nigdy wcześniej się nie potknął, i nigdy nie upuścił broni.
   Uśmiechnięty Wilk nigdy wcześniej nie widział mordowania Harmonii.
   Niczym kamień rozłupany upuszczeniem z urwiska, tkwiłem tam bezsilny i wyssany z wszelkiej mocy i pojmowania.
   I choćby Wielki Duch podwoił dni mego życia, to nie będzie mi dość czasu, by pojąć widok, który przyniósł mi dzień ostatni.
   Ośmiu Białych Ludzi zarzynało wiosłami foki.
   Fok było wiele, zalegały na całej plaży. Nie uciekały. To zwiększyło siłę wstrząsu.
   Ośmiu białych ludzi z długimi wiosłami.
   Przestrzeń, w której żyłem, utraciła już wcześniej poświatę złotej czerwieni. Teraz pojąłem, że  nie zobaczę jej nigdy więcej.
   Prawie sto fok było już martwych. Wielkie jezioro krwi rozlewało się wokół, barwiąc kamienie i wodę, najwyraźniej przydając otępienia fokom. Otępienie sprzyja zgubie, szansom ocalenia nigdy.
   Na Białych owa krew utoczona miała wpływ całkiem inny. Wszystkich objęła amokiem niezmożonych sił i niepowstrzymanego mordowania.
   Któremu towarzyszył śmiech i wrzaski tak wstrętne, że tylko choroba umysłu mogła je tłumaczyć.
   Ich Duch musi się mylić – to była jedyna myśl. - Ich Duch musi się mylić...
   Przecież atak na Harmonię nie wnosi pożytku nikomu, jedynie krzywdę rozszerza i zakłócenie...
   Ile fok musieli zabić ci niepojęci ludzie, by się wyżywić?
   Ile?
   Z pewnością żadnej nie okazaliby wdzięczności.
   Tego byłem pewien.
   Ani znieczulenia.
   Natychmiast to wyczułem. Od wybijanych zwierząt bił bowiem taki smutek i rezygnacja, że omal nie sprawiły mi uduszenia. Takiej energii nigdy wcześniej nie doświadczyłem.
   Mimo szoku poczułem złość na Spokój w Domu. Dlaczego nie mówił nic o tym? Nie uprzedził?
   Dlaczego nie wiedział??
   Moje dłonie były dłońmi starca rozglądającego się za nową Przestrzenią. Nie miałem w nich nawet odrobiny siły.
   A jednak wróciła. Wtedy, gdy ujrzałem jak mała foka, pozbawiona zamordowanej matki, przysuwa się do zabójcy, trącając go pyszczkiem, wznosząc czarne, smutne oczy. Zamiast uciekać, usiłowała przytulić się do Białego. Dlaczego? Żeby znaleźć osłonę? Ciepło? Zrozumieć? Przeprosić?
   Powiadam wam: jeśli nie widzieliście oczu smutnej foki, nie wiecie, co to smutek.
   Trudno o widok bardziej nieznośny. Zwłaszcza, że jednoczesne uderzenia dwóch wioseł rozbiły małą  fokę na miazgę.
   Ten widok wyrwał mnie z kamienia.
   Tak często wzruszało mnie w życiu przytulenie żony, tak często wzruszał dar Wielkiego Ducha. Nie przypuszczałem, że żądza mordu masowego też przydaje wzruszenia. A odczułem je potężne - jak nigdy wcześniej - gdy rozbiłem kamień niemocy, chwyciłem łuk i strzałę, po czym wyprostowałem się i spojrzałem na Wrogów Harmonii.
   Ja, Uśmiechnięty Wilk, wojownik Beothuk, uczyniłem się właśnie mścicielem i obrońcą fok, dzieci Wielkiego Ducha.
   Wielki Duch śpiewał dla mnie pożegnalną pieśń bitwy, gdy zbiegałem po kamieniach na ostatnie Spotkanie.
   Każda sekunda oznaczała śmierć kolejnej foki, toteż nie zwlekając ani chwili dłużej, wydałem z siebie okrzyk, którym przemówić musiał przez moje usta i serce sam Wielki Duch. Nigdy bowiem nie krzyknąłem tak potężnie, z takim gniewem, poruszeniem i pomstą zdruzgotania.
   Był to okrzyk znany najsroższym wojnom, i myślę, że skruszyłby pobliskie kamienie, gdyby Wielki Duch widział w tym cel.
   Ale ten krzyk nie był skierowany przeciw kamieniom, lecz przeciw Białym Niszczycielom. Gdybyście widzieli, co im uczynił...
   Jeśli wcześniej powietrze przeniosło do mnie wstrząsające emocje zabijanych istot, to teraz w oprawców uderzył gniew ponadludzki, a niszczący bardzie niż inne, bo zrodzony w rozpaczy.
   Nie masz silniejszego gniewu.
   Wszystkie wiosła zostały upuszczone. Dwóch Białych wrzasnęło ze strachu, a jeden nawet się przewrócił w krwawą maź. Każdy z nich obejrzał się i wpatrzył we mnie z niedowierzaniem wymalowanym na bezrozumnej twarzy.
   A ja biegłem, a może leciałem jako ptak świętej zemsty?
   Naciągnąłem cięciwę i wypuściłem pierwszą strzałę. Najbliższy demon upadł z przestrzeloną szyją.
   Jednak wciąż było do nich daleko, a śmierć towarzysza zbrodni obudziła w reszcie pragnienie przetrwania.
   Dwóch wydobyło rewolwery, jeden strzelbę, a pozostali sięgnęli po upuszczone wiosła.
   Biegłem, biegłem do ostatniej bitwy.
   Biegłem jak Wilk, którym byłem. Biegłem jak Wilk, Który Zgubił Uśmiech.
   Huknęły strzały, a w tym samym momencie demon, który wypalił ze strzelby, krzyknął boleśnie, chwytając za strzałę wystającą mu z piersi.
   Słyszałem ich gorączkowe krzyki, które okropnością pasowały do twarzy i czynów. Biali bali się, to było widoczne, lecz trwoga zmusiła ich do pospiesznej i zdeterminowanej walki; do ucieczki nie rzucił się żaden z nich.
   Cóż, tylko jeden samotny Beothuk spieszył im na Spotkanie...
   Znowu usłyszałem wystrzały, przy czym coś szarpnęło mnie w nodze i pod sercem.
   Ale nic nie mogło mnie zatrzymać. Wypuszczałem strzały, i biegłem, biegłem, by zabić ich wszystkich.
   Gdy wpadłem pomiędzy demony, czterech było już martwych. Skoczyłem ku temu, który mierzył z rewolweru – gdyż pozostali mieli już tylko wiosła.
   - Wielki Duch odbiera ci przestrzeń! - krzyknąłem surowo, wypuszczając strzałę.
   Niestety – chybioną. Walka toczyła się już pomiędzy fokami, a nie chciałem ściągnąć krzywdy na żadną z nich. Gdy już zwalniałem cięciwę, foka, która raptownie przysunęła się do mnie, zmusiła mnie do odskoku. Przeciwnik w tym czasie czynił chaotyczne ruchy ciała, by uniknąć strzały.
   Uniknął, choć głównie dlatego, że moja przymiarka uległa zakłóceniu.
   Niezwłocznie doskoczyłem do niego z tomahawkiem i rąbnąłem w pierś z wściekłością, którą wzmocnił celny strzał z jego strony. Trafił mnie w lewe ramię.
   Trafiali we mnie – ale nie mogli doczekać się najmniejszej słabości z mojej strony. Wszak sam Wielki Duch wyśpiewał mi dziś bitwę stoczoną dla swoich dzieci. Dla Harmonii.
   - Wielki Duch odbiera wam Przestrzeń – wołałem srogim, choć wzruszonym głosem. - Wielki Duch odbiera wam Przestrzeń!...
   Nic nie mogło mnie zatrzymać. Odwróciłem się i dwoma susami szalonego drapieżcy znalazłem się przy demonie wznoszącym długie wiosło do ciosu. Tomahawk wrąbał się w jego twarz, nieomal rozpoławiając czaszkę. W tym samym momencie odczułem silny cios w plecy i przewróciłem się na dłonie, tracąc tomahawk.
   Błyskawicznie poderwałem się, ale nie mogłem już go wyrwać z głowy powalonego wroga.   
   Uniknąwszy kolejnego uderzenia wiosłem, zbliżyłem się do Białego z boku i zatopiłem w nim nóż. Jęknął jak kobieta, wytrzeszczył oczy i opadł na kolana.
   Nim zdołałem go dobić, instynkt kazał mi natychmiast uskoczyć. Wiosło przecięło powietrze, a ja wystrzeliłem ręką w przód i ciąłem w dłoń demona. Który ryknął i wypuścił wiosło.
   Wymierzyłem w jego krtań i w tym momencie ranny wróg pozostawiony z tyłu wyrżnął wiosłem w moją głowę. To złamało mnie w nogach, w szyi zaś poczułem ostry, nieznany mi rodzaj bólu.
   Ale i ta rana, choć przydająca nieco zamroczenia i bezwładu, nie wyrwała mnie z amoku uśmiercenia.
   Krzycząc chrapliwie i wściekle, zatoczyłem błyskawiczne, mimo chwiejności, kręgi, przeżynając krtanie obydwu Białych.
   Osunęli się w tym samym czasie.
   Amok nie jest czymś, co odchodzi prędko. Jeszcze przez chwilę byłem nim porwany, wrzeszcząc i kłując nożem nieruchome ciała. Potem wbiegłem do wody, gdzie podskakiwałem i rzucałem się na kamieniste dno.
   Być może czas stanął wtedy w miejscu.
   Potem wróciłem do fok.
   Wojenne szaleństwo odeszło. Wrócił spokój, a wraz z nim smutek.
   Bardzo duży i narastający. Budziły go bowiem nie tylko foki. Mimo pogromu wciąż kręciły się w kółko, zagubione i oszołomione masakrą. Szczególnie przygnębiały śmiertelnie ranne.
   Nie miałem siły, by zdjąć z nich ból.
   To gniotło mi serce.
   Ale najbardziej mój smutek nasiliło to, że umierałem. Uświadomiłem to sobie natychmiast, gdy wrócił spokój i jasne myśli. W moim ciele roiło się od dziur, z których spływała ciemna krew.
   Wraz z nią spływały siły. Jedno i drugie bezpowrotnie.
   Wojownik wie, kiedy umiera.
   Już nigdy nie ujrzę Łagodności Dłoni.
   Wszystkie dary podlegają zwrotom. To kwestia czasu. Ten czas nadszedł.
   Moje rany były śmiertelne, lecz tak naprawdę wszystkie siły w mięśniach opuściły mnie dopiero wtedy, gdy o tej śmiertelności pomyślałem.
   I o Łagodności Dłoni.
   Już nigdy jej nie zobaczę.
   Nie pożegnam wieczorem, i nie przywitam świtem.
   Opadłem na kamienie odessany z wszelkich emocji poza smutkiem. Ten zdominował mnie całkowicie. Wokół mnie zalegały ciała istot pomordowanych bez pożytku.
   Bez przeprosin.
   Gdzieś tam, za wzgórzami, Łagodność Dłoni uśmiecha się w moim kierunku, niecierpliwie czekając powrotu. Już nigdy nie poczuję jej dłoni.
   Dłonie stanowią wszystko. Ukojenie, połączenie i miłość.
   Umierałem zatruty smutkiem. Na tę truciznę nie pomógłby i czarownik.
   Ból. Dotkliwy, bezkarnie zagarniający ciało, któremu nie mogłem już pomóc w żaden sposób.
   Już nigdy z nim nie porozmawiam.
   Ból.
   Dziękuję ci, Wielki Duchu, że pozwoliłeś mi odbierać ból zwierzętom, na które polowałem.
   Dziękuję ci, że pozwoliłeś mi je przepraszać.
   Przymknąłem oczy, bo to było ostatnie, co mogłem jeszcze uczynić dzięki własnej woli.
   I wtedy poczułem dotyk. 
   Był to dotyk tak delikatny, tak czuły, że nikt dotąd poza moją żoną takiego okazać mi nie potrafił.
   Nikt poza fokami. Otworzywszy oczy, ujrzałem ich kilka. Podeszły ku mnie, podpierając ciałem, przytulając i wpatrując się we mnie oczami, które niosły esencję wrażliwości i wdzięczności.
   Był to cudowny dotyk i cudowne spojrzenie, które uczyniły cud – ostatni dar Wielkiego Ducha, w dniu moim ostatnim. Zdjęły natychmiast cały ból i cały smutek.
   I dzięki mocy, która na chwilę przyszła w zamian, mogłem zaśpiewać pieśń pożegnania:

   Jestem Wojownikiem z ludu Beothuk. 

   Nazywam się Wilk, Któremu Odniesiono Uśmiech.

   Umieram.

   Silny wietrze, któryś mnie przywiódł do spotkania chwały,

   zawróć do mych braci i sióstr.

   Opowiedz im o ostatniej bitwie Wilka.

   Spiesz do Łagodności Dłoni i powiedz jej,

   że tam, w nowej Przestrzeni, będę karmił się wdzięcznością, 
 
   gdyż wzmocni to moje kroki i serce.

   Powiedz jej, że tam, w nowej Przestrzeni, będę na nią czekał,

   by znów żegnać ją wieczorem i witać o poranku.
 
   Wietrze, mknij do ludu Beothuk i powiedz mu,

   że wspaniale jest spotkać foki na Przejściu.
 ___________________________________________________________





Jeden punkt




Moja czerwona róża nagle pobladła

Alistair MacLean Siła strachu



Patrzyłem w punkt.
Jeden i ten sam punkt od pół roku.
Panowała cisza. Po wielu latach odkryłem, że cisza jest dwugłowym bogiem, który na zmianę szarpie duszę zębami albo koi ją wtuleniem. Wszystko zależy od tego, w zasięgu której z głów się znajdziesz.
Wtulenie w ciszę. Czy to nie wspaniałe?
Niekoniecznie. Cisza samotnika jest zazwyczaj tym bogiem, który szarpie zębami.
Moja żona odeszła ode mnie pół roku temu.
Żadna strategia nie mogła mnie przygotować na taką klęskę.
Patrzyłem w jeden punkt.
Milczałem, bo dobrze wiedziałem, co się stanie. I rzeczywiście. Intuicja mnie nie zawiodła. To się miało stać właśnie dzisiaj.
Karol chrząknął, unosząc się z fotela. Moja intuicja mówiła sporo, lecz twarz mojego przyjaciela dużo więcej. Doprawdy mógł już darować sobie wszelkie słowa wyjaśnienia i po prostu wyjść.
Przemówił jednak.
- Damian... Słuchaj...
Nie odrywałem oczu od punktu.
- Damian... Kiedyś odeszła ode mnie narzeczona... Wiem, to trochę nie na miejscu porównywać, ale... To już pół roku, stary. Musisz wstać i otworzyć oczy.
Patrzyłem w punkt. On liczył się dla mnie bardzo. Dużo bardziej niż słowa człowieka, który – obaj to wiedzieliśmy – żegnał się właśnie ze mną po dwudziestu latach przyjaźni.
- Damianie... Na świecie setki tysiące kobiet marzy o takim mężczyźnie jak ty i...
- Ja już mam żonę.
Zapadła cisza. Karol zamilkł, może ostatecznie zrezygnowany wobec czegoś, co tydzień czy dwa wcześniej określił jako dramatycznie beznadziejny upór.
A może wobec mojego głosu – który zafrapował i mnie – a który brzmiał jak chrobot przesuwanej płyty kamiennej. Straszny głos spustoszonego wnętrza.
Czekałem na nieuchronne. Minutę.
Karol wstał i ruszył ku drzwiom, oddychając gwałtownie.
- Psiakrew, chłopie!! - rozkrzyczał się w pół kroku. - To nie jest normalne! Coś ty ze sobą zrobił?! Oszalałeś? Człowieku, żyj! Żyj!!... Pomyśl o swojej matce! O sobie samym! Nie możesz żyć mrzonkami! Zabijasz siebie, bo zostawiła cię żona! Chryste, to się zdarza! Życie jest cholernym poligonem; każdy zbiera kopniaki! Opuściła cię kobieta – nie ciebie jednego! Nie możesz się męczyć, nie możesz się wbrew sobie poświęcać i...
- Ja się nie poświęcam.
Ten osobliwy chrobot, który zastąpił mój głos miesiąc temu. Może dwa.
Powoli i niechętnie oderwałem zmęczony, niewątpliwie skrajnie pusty i żałosny wzrok od punktu i odszukałem nim Karola.
- Ja czekam na żonę.
Wyrównał oddech. Miał smutne oczy. Dlatego nie winiłem go, nawet po tym, gdy cicho powiedział:
- Alicja nie wróci. Nigdy.
Przesunąłem spojrzeniem po jego garniturze.
- To nie było to, co chciałem usłyszeć...
- Wiem – sapnął bezradnie. - Ale przepraszam; dłużej nie będę dotrzymywał ci towarzystwa w tym świecie paranoi. Egzystujesz zamknięty w czterech ścianach... Straciłeś trzydzieści kilogramów wagi. Rok temu drugie miejsce w zawodach kulturystycznych... Cholera jasna, Damian, zabijasz się! Zrozum, że...
- Karol.
Ucichł, patrząc na mnie błyszczącymi oczami winowajcy.
- Wyjdź. Jesteś wolny.
Otwarł usta, uniósł rękę, zrobił jeszcze jakieś tam gesty – i wyszedł.
Przeczuwałem, że dziś go stracę. Kolejnego z wielu.
Został mi jeszcze jeden przyjaciel, Arek. Poza tym brat i matka. Ta trójka. Wiedziałem, że oni będą już ze mną do końca. Tego byłem pewien. Kiedy masz przyjaciela na miarę życia i śmierci, po prostu to wiesz. Nie trzeba nawet, by życie – poligon, jak rzekł Karol – weryfikowało jego gotowość i lojalność. Po prostu wiesz.
Zostali mi prawdziwi przyjaciele. Arek przyniósł mi obiad dziś po południu. Brat przyjdzie rano z pieczywem i kawą. I czekoladą.
Matka... Kilka tygodni temu miała kryzys. Ciężko go przeszliśmy.
- Nie mogę na to patrzeć, syneczku, nie mogę! - zaczęła lamentować, płakać, robić rzeczy, od których ciemniało mi w oczach. - Wybierz życie! Dla siebie, dla mnie! Ja cię urodziłam! Nie wykonuj wyroku na mnie, synku!...
Tak było przez dwa dni. Trzeciego objąłem moją matkę z całych sił i cicho, we wtuleniu, które znane jest na tym świecie tylko matkom i ich synom, powiedziałem jej do ucha:
- Kocham cię nad całe życie i wszelkie wartości tego świata. Dałaś mi życie i światło zrozumienia. Dałaś mi wolę i charakter mężczyzny. Do końca moich dni będę widział cię, nawet, gdy moje oczy będą zamknięte... - Moja matka ani nie drgnęła w moich ramionach. I myślę, że doskonale wiedziała, co usłyszy. - Twój mąż opuścił posterunek. Zostawił cię z dwuletnim dzieckiem. Byłaś istotą, która dźwigała konstrukcję zbyt ciężką nawet dla dwojga. Byłaś istotą, która nigdy nie pozwoliła jej runąć. To dzięki temu jestem tym, kto decyduje i ponosi konsekwencje. Mateczko... Ty nauczyłaś mnie oddania i wdzięczności. One stanowią mężczyznę, w jakiego wierzę. Oddanie i wdzięczność. Będę czekał na Alicję.
Przepłakaliśmy dwa kolejne dni. Od tamtej pory nie uroniłem już żadnej łzy. Przypuszczam, że ta funkcja przepadła na dobre.
Ale i tak znacznie później niż zdolność uśmiechu.
Alicja. Cóż za piękne imię. Nie ma piękniejszego. Nigdy nie będzie.
Czy mieli rację ci, którzy mówili, że związki ludzi są niczym innym niż mniej lub bardziej przedłużającymi się w czasie spotkaniami? Że nie ma spotkania bez pożegnania? Czy powinienem pogodzić się z odejściem Alicji i przygotować serce dla innej kobiety?
Nie. Mężczyzna, którego wychowała najdzielniejsza z matek, będzie stał u bram, czekając powrotu kobiety, którą poślubił. Którą wybrał na żonę. Serce nie zostanie oczyszczone.
Nie poddałoby się temu.
Miłość miłości nierówna. Alicję pokochałem za wiele rzeczy unikalnych. Nawet za to urzekające, magiczne imię...
Kiedy po weselu moja żona zasnęła w szczęśliwym znużeniu, ja nie zmrużyłem oka do rana. Wsparty o łokieć, patrzyłem na nią, głaskając włosy, czoło, oczy, policzki...
- Alicja – mruczałem cicho głosem, który nie kojarzył się jeszcze z płytą kamienną - Alicja... Alicja... Alicja...
Zanim zasnąłem, wymówiłem imię mojej żony kilka tysięcy razy.
Bardzo żałuję, że nigdy jej o tym nie powiedziałem.
Nie miałem pojęcia, że dramatyczne zmiany każą żałować sekretów i niedopowiedzeń, które w chwilach beztroski zdają się banalne... Straszne odkrycie strasznej reguły.
Nie mniej niż najsurowszego z praw życia.
Nieuchronności.
Dziś boję się tego słowa. Chciałbym dostąpić takich mocy, by zepchnąć to paraliżujące słowo z krawędzi urwiska. Wyrzucić z cywilizacji. Pogrzebać.
Pokochałem Alicję za mnóstwo rzeczy...
Wspinaczka alpejska podczas snu... Moja żona nie pozwalała spać mi w oddzieleniu. Mniej lub bardziej przytomnie wczołgiwała się na mnie, oplatała nogami w sposób, który kazał mi sprawdzać czy jest wciąż istotą ludzką, czy ośmiornicą...
Na początku trochę mi to przeszkadzało.
Dziś dziękowałem sobie za to, że na długo przedtem, nim odeszła, pokochałem te wspinaczki, ów cudowny akt miłości i oddania – i że wielokrotnie jej to powiedziałem.
Zrobiłem to. To ważne.
Jeśli zważyć, że każde z niedopowiedzeń jest cierniem w sercu.
Było ich i tak o wiele za dużo.
Pokochałem moją żonę dwa razy mocniej w dniu ślubu. Pamiętam, że gdy składała przysięgę, zmrużyłem oczy i popatrzyłem na nią z błyskiem odkrywczego uszczęśliwienia. Nagle odnalazłem tę wyjątkową wartość wyróżnienia. Przecież Alicja wybrała mnie. Mnie. Oddała się dla mnie – jak i ja dla niej – bez względu na wyzwania jutra. Z całym swym blaskiem duszy i kobiecością, która czyniła półprzytomnym ze szczęścia niewolnikiem.
W dniu ślubu moja miłość spotężniała.
Acz nie pierwszy raz. Nie. Myślę, że jakoś po zaręczynach Alicja zrobiła coś, co nieomal zwaliło mnie z nóg... Oszołomiło, odurzyło...
Ucałowała moje dłonie.
Ucałowała dłonie mężczyźnie.
Nigdy i nigdzie nie widziałem takiego aktu oddania, miłości i niewątpliwej wdzięczności ze strony kobiety. To mężczyźni całują kobiety w dłonie, czyż nie?
Alicja czyniła to wielokrotnie. Nigdy nie przestało mnie to poruszać.
W dniu, w którym zrobiła to pierwszy raz, do późnej nocy tkwiłem w odurzeniu, dzieląc czas to na pieszczoty i rozmowy o przyszłości, to na bicie się z własnymi myślami. Późną nocą, gdy moja narzeczona spała, wyszedłem na taras, by wyrzec słowa mojej pierwszej przysięgi.
- Boże, który mnie obudziłeś ze snu niedopatrzenia i niedocenienia... Przysięgam ci chłonąć twój dar z całych mych sił i rozumu... Alicjo, przysięgam tobie, że będę stał u twego boku do końca moich dni, a serce moje jest przestrzenią, która powstała tylko dla ciebie, jako jedynego znanego jej słońca. Przysięgam.
Żałuję, że nigdy jej tego nie powiedziałem.
Nie popełniajcie błędu niedopowiedzenia.
Moja żona odeszła. Cóż, i tak bywa.
Mogłem zatrzasnąć nad tym bramę. Mogłem odszukać kobietę z samotnym, stęsknionym więzi sercem. Być może byłoby nam całkiem dobrze.
Tyle, że ja złożyłem przysięgę. Właściwie to dwie.
A matka nauczyła mnie, że o mężczyźnie stanowi oddanie i wdzięczność.
Dlatego będę czekał na moją żonę.
Nie, nie męczę się. Nie poświęcam. Oni wszyscy się mylą... Ja to czynię wdzięcznie. Chętnie. Chciałbym rzec: żarliwie, lecz żarliwość nie tli się w zgliszczach.
Ale całkiem dobrze tli się tam nadzieja.
I wdzięczność.
Czy kiedy dostajesz dar, nie pragniesz sam się nim stać?
Patrzyłem w punkt.
Jeden i ten sam od pół roku.
Patrzyłem w punkt i myślałem, że Alicja mogłaby już wrócić... że to dobry czas... Mógłbym jej powiedzieć, że nie zmarnowałem tego czasu. Że odszukałem dwie kobiety, które zraniłem dawno temu i uzyskałem ich przebaczenie. Że moje ciało skarlało, lecz dusza oczyściła się i ujrzała nowe prawa, światła i zależności.
I powiedziałbym jej o tej przysiędze z tarasu.
I o tym, jak całą noc powtarzałem jej imię...
Drgnąłem i podniosłem oczy, gdy poczułem delikatne palce na ramieniu.
- Panie Damianie... - Karolina uśmiechnęła się smutno. - Już późno... Trzeba iść. Już druga.
- Tak... Dobrze – podniosłem się nieporadnie i chwiejnie.
Ze zdziwieniem odkryłem, że Karolina musiała mnie podeprzeć, gdy nagle straciłem równowagę.
Ale nie upadłem. Nigdy nie upadnę. Nie upadłem pobity w ciemnej bramie, nie upadłem uderzony przez motocykl, nie upadłem, gdy przed ślubem doznałem udaru.
Nigdy nie upadnę. Nie wolno mi.
- Panie Damianie... - głos Karoliny zabrzmiał troską.
- Wszystko w porządku. Pójdę już. Wrócę o szóstej rano.
Spuściła oczy, nabierając oddechu.
- Panie Damianie...
Zawsze wiem, kiedy padną jakieś specjalne słowa. Żebym tylko nie widział jej łez...
- Czy mogę o coś spytać?
- Proszę.
- Godzinami siedzi pan w milczeniu. Dzień po dniu. Wiem, o czym pan myśli... Dlaczego jej pan tego nie powie?
Milczałem chwilę. Przez pół roku sporo może się stać z duszą. Może na przykład zgasnąć jak zapomniana lampa z abażurem. To czyni zdrewniałym i oschłym. Wielu ludzi traktuje się z chłodem, większość z nich – jako niepotrzebną – chce się odepchnąć.
Ale Karolina zasługiwała na szczerość.
- Chciałem jej to powiedzieć. Godzinami. Dzień po dniu. Ale matka mi wyjaśniła, że to nieuczciwe. Że nasze żale i błagania zatrzymują tych, którzy podejmują decyzje i utrudniają im nowy początek. - Z trudem wymówiłem ten „nowy początek”. To określenie od jakiegoś czasu zdawało mi się śmiertelnym wrogiem, sprzymierzonym z „nieuchronnością”. - W dniu, w którym mi to powiedziała, stalowe przęsło bólu przebiło mi pierś i wciąż tam tkwi.
- Rozumiem – wyszeptała. - Rozumiem... Ale pan czeka i powie jej, kiedy...
- Oczywiście. Oczywiście, że tak. Jeśli podejmie decyzję o powrocie... Wtedy jej powiem. Mam jej tyle do powiedzenia.
Łzy spłynęły jej po policzkach. Jednak spłynęły. Cóż, jeszcze jedna nieuchronność.
- Panie Damianie... Chcę coś jeszcze powiedzieć...
- Proszę.
- Nie wyobrażam sobie wspanialszego wartownika pośród mężczyzn.
Zamilkłem, popadając w zadumę na kilka sekund. Wartownika?...
Wartownik.
Moja lampa jest zgaszona. W zgliszczach serca brak żarliwości.
Ale przecież coś się tli?... Nadzieja i oddanie.
Jestem wartownikiem.
Stoję u bram w oczekiwaniu na żonę, której złożyłem dwie przysięgi.
Nigdy nie upadnę.
Powoli, bardzo powoli odwróciłem się i popatrzyłem w punkt.
Jeden i ten sam punkt od pół roku.
To właśnie w tym punkcie - kiedy moja żona wybudzi się ze śpiączki i otworzy oczy - nasze spojrzenia natychmiast się spotkają.
A potem opowiem jej to wszystko... Mam jej tyle do powiedzenia.
- Jesteś wspaniałą pielęgniarką, Karolino.
Odwróciłem się i wyszedłem z izolatki.
Jutro wrócę. Jutro moja żona otworzy oczy.
Nie mam żadnych wątpliwości co do tego.

  
___________________________________________________________





List do Szymona


Stał skamieniały nad biurkiem i wpatrywał się w kartę białego papieru. Bardzo białego. Rażąco białego. Surowo.
Nieomal nieprzyjaźnie.
Usiadł więc, a wtedy na kartkę padł cień.
Cień.
Siedział skarlały, zawieszony, obumarły. Jakże dziwnym jest to uderzenie, które istotę dynamiczną, rozbieganą, nieomal niepowstrzymaną w planach i aktywności, nagle, gwałtownie, zamienia w posąg zatopiony w ciszy i otępieniu.
Ogłuszenie.
W jego piersi biło serce. To serce miało swój własny plan i własny rytm. Biło mocno i pewnie. Są jednak stany, w których zapomina się o sercu i jego lojalnej pracy. Nawet przestaje się je czuć.
Był skarlały i ogłuszony. Zapomniał o sercu.
Zaczął pisać. Cień na kartce trochę przeszkadzał, ale nawet na przestawienie lampy brakowało sił.
Brakowało sił na walkę z cieniem.
Ogłuszenie.
Pisał.

Panie Szymonie!
Nie przypuszczałem, że napiszę list do Pana. Nie przypuszczałem, że wrócę jeszcze myślą do ostatniego Pana artykułu. Do "Koszuli ojca". Pan wie, że porusza struny. Porusza Pan struny, które, wydawało mi się, dawno temu zatonęły we mgle przemijania, rozwiały się, przepadły. Ale one wciąż tu są, są ze mną. Bo Pan je potrafi obudzić.
Niewielu potrafi obudzić moje struny. Dawno temu pogrzebał je betonowy sarkofag.
Tak w każdym razie myślałem.
Pańskie artykuły nie są artykułami. Są tchnieniami życia i śmierci, które wtłaczają się w moje serce przez oczy, a może i krtań... Bo czasem dławi ją żal, czasem ściska wzruszenie.
Jest Pan nauczycielem życia i ma Pan serce Jaguara.
Niezmożonego, żywotnego, impulsywnego, niezmiennie szczerego, najprawdziwszego Jaguara. Przeszedł Pan tak wiele, a wciąż żyje w Panu dziecko zauroczone światem. Żyje w Panu poszukiwacz i nauczyciel. Żyje mądrość i smutek. Niezłomność i radość.
Tchnienia, które Pan roztoczył, korzystając z tego wspaniałego serca, podzielą los moich strun.
Nigdy nie przepadną.
Panie Szymonie. Nie potrafię zliczyć, ile refleksji naniosły mi słowa, które Pan napisał. Słowa tak żywe, tak prawdziwe, że słyszalne. Że zawieszone eterycznie i nieśmiertelnie - rozchodzą się wokół, przenikając po wielokroć wszystkie otwarte umysły. Natychmiast po jednym z Pańskich artykułów napisałem własny. Trudny.
Wypłynął wprost z poruszonych strun.
Tylko człowiek z sercem Jaguara mógł tak na mnie wpłynąć.
Kilka dni temu przeczytałem Pańską "Koszulę ojca". I znów to się stało. Przeszło po mnie tchnienie i ścisnęło krtań.
Pisze Pan o lekcjach, które budują człowieczeństwo. Które stanowią najwyższe wyzwanie dla każdej istoty, która przybyła do tego świata próbować swych sił. Bo czy może być wyzwanie większe, czy może być lekcja trudniejsza niż rozstanie?
Nie widzę takich.
Rozstania rozchwieją najmocniejsze konstrukcje, które wzniesiemy sobie w duszy dla samoobrony.
Rozstania zawsze skutkują, zawsze rezonują. Samoobrona przeciw temu jest iluzją.
Rezonans rozstań jest potrzebny. One zawsze uczą. Niezależnie od poczucia wzmocnienia czy rozbicia - zawsze uczą.
Słowa o ojcu odjeżdżającym pociągiem dławiły krtań. Są takie pociągi, które odjeżdżąją za spiżową bramę przeszłości. Żaden tytan jej nie otworzy, gdy się zatrzaśnie.
Rozstanie, które akceptujemy, mimo wszystko smuci. Rozstanie, którego nie akceptujemy, zadaje bolesny cios. Wszak osoba, która nas opuszcza, wydaje się uchodzić razem z sercem, które wyrwało się z piersi...
Ale i wtedy karmimy się jeszcze nadzieją. Jeśli iluzoryczną, to dającą sił na kilka kroków w przód. W przód - tam, gdzie czeka wyzwanie weryfikacji i wyroku wyzwolenia. Wyroku, który każdy z nas musi podpisać tak sobie, jak człowiekowi, który nas opuścił.
Trudne wyzwanie. Lecz jakże wspaniałe zwycięstwo, jeśli mu sprostać.
Zdarza się jednak, że rozstanie nie jest ostateczne. Rozłąka pozwala osiągnąć dystans. Z dystansu widzi się czasem dużo więcej. Dlatego uczucie nadziei jest zrozumiałym towarzyszem bólu, choć rzadko żyje równie długo...
Jest jeszcze jedno rozstanie.
 Śmiertelne.
Najtrudniejsze. Wydawać by się mogło, że gdy śmierć wyrwie nam kogoś z serca, podpisanie wyroku wyzwolenia będzie łatwiejsze.
Często jest wprost przeciwnie. A droga do zwycięstwa stanowi poligon wyjątkowo bolesny. Trzeba uczynić kroki przez bilans, rozliczenie, trzęsawisko sentymentu i wspomnień - i stoczyć bitwę o przebaczenie.
Udzielone sobie i tym, co odeszli, czyni zwycięstwo największe.
Panie Szymonie. Pociąg, który zabiera osobę tak bardzo nam bliską, jest frapującym narzędziem rozłąki. Auta czasem się zatrzymują, autobusy czasem zawracają - by uwolnić tego, którego chcemy zatrzymać.
Rzadko widzi się zatrzymanie pociągów. Pociągi nie stają, żeby oddać ojca.
I nigdy nie zawracają.
Przeciwnie - uciekają z bezlitosnym, frapującym przyspieszeniem, uwożąc, porywając istotę, której nie chcieliśmy nigdy i nikomu oddać. Zatrzaskują bramę spiżową.
Odjeżdżają za horyzont, błyskawicznie zmniejszając się... aż stają się kropką, małym martwym punktem bezpowrotności, ot, ziarenkiem piasku przenoszonym wiatrem.
W które przez załzawione oczy wpatrujemy się z uporem, bezsilnym i skazanym na klęskę. Z uporem, którego rozum nie uzasadni.
Tylko okaleczone serce.
Panie Szymonie. Widzę tam Pana, patrzącego na odjeżdżający pociąg. Widzę tam małego chłopca, którym jest Pan.
I którym jestem ja.
Mój ojciec odszedł, gdy miałem pięć lat. Potem widziałem go jeszcze kilka razy. Zapamiętałem ciepły baryton, spokój i niezwykły, czarny, ironiczny humor. Zapamiętałem ostatni żart mego ojca, gdy ciepłą od herbaty łyżeczką dotknął mojej ręki, uśmiechnął się i powiedział: "Łyżeczka oparzeniowa".  Pamiętałem to zawsze. Pan miał koszulę ojca. Moją relikwię stanowił żart.
Ojciec zostawił mi żart i odszedł.
Założył nową rodzinę. Potem kolejną.
Przez całe lata szukaliśmy go, gdy plątał tropy. Chcę Panu powiedzieć, że ze spokojem przygotowałem się na to spotkanie. Po latach żal stał się mniejszy, gniew rozwiał się całkowicie. Wiadomości, które dochodziły, upewniały nas, że ojciec popadł w zgryzotę. Rozpadł się. Stracił wszystko. Stał się wrakiem.
Budził mój żal. Zrozumiałem, że zadał tyle krzywd, że ich ciężar złamał mu kręgosłup.
Bardzo chciałem, żeby udało się go znaleźć. Bardzo chciałem, żeby stanął przede mną, bo to znaczyłoby, że stanęłoby przed nim dwóch ludzi. Mały pięcioletni człowiek z rozżalonym sercem, i duży, dorosły człowiek, który uśmiechnąłby się, powiedział "Wybaczam ci", i zaproponował ojcu, by uniósł głowę i spojrzał na słońce, bo pewnie zapomniał już, jak ono wygląda...
No, ale nic z tego nie będzie.
Już nigdy się nie uda, Panie Szymonie. Mój ojciec umarł wczoraj. Zawał serca.
Już nigdy nie spotkam się z nim w kawiarni, w której widziałem go ostatni raz.
Umarł.
Pociągi nie zawracają.
Stają się ziarnami piasku.
Brama spiżowa. Bam.
To wszystko, Panie Szymonie. 

Odłożył długopis drżącą dłonią. Przez chwilę trwał jeszcze w pozycji umęczenia i rezygnacji. Potem wstał.
Wstał, popatrzył na list i zmarszczył brwi.
Na liście był cień.
Wciąż tam był, mimo, że wstał i odsunął się.
Długo patrzył na ów cień. Potem przesunął oczami duszy po swoim wnętrzu. Ujrzał tam serce. Kiedy ciało obumarło ogłuszone ciosem, serce wytrwale czyniło swą pracę. Było pełne życia, bo stworzyło je życie. Było mikrokosmosem.
Wyprostował się. Wrócił wzrokiem do kartki. Wciąż padał na nią cień.
Usiadł i pisał dalej.

Panie Szymonie! Serce każdego z nas bije dla całego Wszechświata. A cały Wszechświat pracuje dla każdego z naszych serc. Dla wszystkich.
Wszechświat był wczoraj i jest dziś. To pozwala mi wierzyć, że zawiera się w nim balans. Jeśli obejrzymy się wstecz, ujrzymy zatrzaśniętą bramę spiżową przeszłości. Nie da się już przez nią przejść. Ale czy zmierzamy do przejścia wstecz?
A co ujrzymy, gdy już obrócimy się z powrotem i popatrzymy tam, gdzie należy - czyli przed siebie?
Otwartą bramę. Bramę jutra.
To do niej zmierzamy. I do wszystkich kolejnych, do których zaprowadzi nas serce, na które pracuje cały Wszechświat.
Balans.  Życie zawiera mnóstwo rozstań. Ale co oznacza prawo równowagi? Oznacza, że liczba rozstań nie przewyższa liczby spotkań. Spotkania. Jest ich całe mnóstwo w każdej z bram, w które wejdziemy.
Balans Wszechświata stanowi jego cud.
Panie Szymonie! Ma Pan serce Jaguara. Czując jego moc, idę wprost ku nowej bramie.
Pewnego dnia coś, co zdaje się być dziś ulotnym, nieosiągalnym ziarenkiem piasku, okaże się Pociągiem Spotkania dla nas wszystkich.
Pewnego dnia spotkam się z moim ojcem w kawiarni. Będzie to po prostu Kawiarnia Innego Rodzaju.
Uśmiechnę się i powiem mu: "Wybaczam ci. Spójrz w górę, tato. Spójrz na słońce".

Odłożył długopis. Chwilę siedział nieporuszony.
Szukał swego serca tak długo, aż je poczuł w całej pełni mocy i woli  życia.
Wtedy wstał i spojrzał na list.
Cień zniknął.
 ___________________________________________________________






Podziękowanie Lamparta


Patrzyłem na Twoją twarz.
Gdzieś w moim wnętrzu, być może na dnie serca, krążył lampart.
Patrzyłem w Twoje oczy. Gdybym ujrzał w nich strach lub skargę, nie byłbym zdziwiony. Ale nic takiego nie ujrzałem.
Uśmiechałaś się. W Twoich oczach był blask i spokój.
Oddanie. Oddanie niczym nieograniczone i niczym niezagrożone.
Jest tylko jedna twierdza, której nie dotyka temat wojny. To twierdza miłości.
Patrzyłem na Ciebie, zachowując kamienną twarz. Może nie całkiem kamienną... Uśmiechałem się i stałem w gotowości - jakkolwiek nie mogłem zrobić nic większego.
W takiej chwili nie mogłem zrobić dla Ciebie już nic.
A Ty nie okazywałaś zmartwienia i lęku, lecz tylko jasność, która spływała z Twojej twarzy.
Jasności okazywanej w takiej chwili nie da się zapomnieć. Jej wspomnienie jest niczym nieśmiertelna roślina, która zawsze i zawsze będzie rozrastać się w niezagrożonej dla niej przestrzeni mojego serca.
Dziś pamiętam tę jasność lepiej niż kiedykolwiek przedtem.
Dziś wspomnienie Twojej jasności, spokoju i męstwa najszlachetniejszego ze szlachetnych - odżywają we mnie i kształtują moje serce i moje kroki.
Dziękuję.
Mogłaś w owej chwili okazać cierpienie i udrękę, może choćby jeden-jedyny cień zwątpienia, ulotny niczym mały, przemykający w spłoszeniu ptak.
Nie ujrzałem nic takiego.
Ja zaś nie mogłem zrobić dla Ciebie nic. Nic poza towarzyszeniem Ci każdą cząstką energii.
Trwałem tam, gdzie trwać powinienem.
Obserwowałem Twoje męstwo i czekałem.
Zadzwonił Przyjaciel. Spytał, jak się czujesz.
- Świetnie - odparłaś lekkim tonem, pobrzmiewającym szczęściem. Kiedy to mówiłaś, uśmiechnęłaś się do mnie.
W następnych latach nasz Przyjaciel kilkakrotnie przypomniał z niedowierzaniem i szacunkiem o tym telefonie i o Twoim spokojnym, wesołym głosie.
Dobrze, że to zrobił. Ten telefon to kolejna roślina, która powiększa się w moim sercu. Jest to roślina szacunku, która szerzej otwiera bramy pokory i akceptacji.
Czy Twój lekki ton był oczywistością w owej chwili?
Nie był. Takich chwil nie dotykają żadne oczywistości, jedynie mistyczna wyjątkowość.
Stałem spokojny; trochę bezradny. Nie mogłem zrobić nic dla Ciebie.
Jednak lampart, który mieszka w sercu każdego zakochanego mężczyzny, nie zamiera nigdy. Epoki i ich ograniczenia nie mają na niego wpływu. Ten lampart krąży wokół istot, które kocha i jest gotów bronić ich z całą determinacją.
Lampart z mojego serca był niespokojny. Krążył, patrolował, sprawdzał, czuwał w czasie, gdy ja stałem nieruchomy i bezradny.
Lampart był nie mniej bezradny, lecz mimo to przemykał bokami i rozglądał się; taką już ma naturę.
Kobieta, która poślubia mężczyznę, poślubia go z lampartem. To najprawdziwszy dar ślubny, którego nic nie oderwie od ochrony przestrzeni im przydzielonej. To cząstka z najdawniejszych wojowników, która nie da się unicestwić najprężniejszym cywilizacjom. Lampart ignoruje zabezpieczenia technologiczne i zapewnienia ochrony... Lampart jest nieufny, czujny, badawczy, instynktowny. To on domyka okiennice o zmierzchu i to on bacznie przygląda się obcym, którzy zbliżają się do kobiety mu przypisanej i jej dzieci.
Stałem przy Tobie. Lampart krążył w pobliżu, szukając upewnienia, że nic nie przyniesie cieni.
Patrzyłem na Twoją Twarz.
Jasność z tej twarzy przeniosła się nagle na całe pomieszczenie. Był to moment mistyczny i oderwany od iluzji o całą długość rzek i pasm górskich. Pokój był - nie da się tego zapomnieć - złocisty i wyniesiony w energie cudu, bo też dział się cud.
Kiedy po chwili patrzyłem na Twoje oczy - były już zamknięte. Spałaś snem bezpiecznym i szczęśliwym - był to bowiem sen po najwspanialszym ze zwycięstw ludzkiego świata. Żadne słynne batalie największych królestw nie przesłonią takiej wiktorii.
Patrzyłem i zyskiwałem nowe pojmowanie życia i jego znaczeń.
Patrzyłem na Ciebie po najwspanialszym zwycięstwie, jakim jest darowanie życia. Patrzyłem także na naszego syna, który dzięki Twojemu zwycięstwu przeszedł właśnie w nasz świat, przynosząc dary uczuć i nauk dla nas wszystkich.
I kiedy patrzyłem na Was oboje, wykwitła najsilniejsza z roślin. Jest to roślina wdzięczności. Gdyby nawet upadła twierdza miłości, jej rumowisko nigdy nie sprowadzi cieni. Tak działa roślina, która wyrosła, gdy patrzyłem na Was tamtego dnia.
Gdyby nawet twierdza upadła - nikt i nic nie odbierze Tobie lamparta, który przyszedł do Ciebie wraz ze mną. Zawsze będzie krążył w Twoim pobliżu.
Tamtego dnia otrzymałem cud. Urodziłaś nam syna w jasności.
Nigdy Ci tego nie zapomnę.

___________________________________________________________








Uciekinier

 
Patrzę wam w oczy. Czekam na decyzję. To nie zabierze wiele czasu.

Oby to była decyzja dobra dla nas wszystkich… Choć nie ukrywam – mnie zależy na tym znacznie bardziej niż wam…

Niewiele mam atutów po swej stronie… W zasadzie mogę wam dać tylko jedną, jedyną rzecz w zamian.

Jeśli tylko podejmiecie właściwą decyzję.

Jestem ranny, bardzo zmęczony i nie wykrztuszę ani słowa. To chyba działa przeciw mnie. Moja jedyna szansa tkwi w historii, którą ujrzycie w moich oczach. Patrzcie w nie i przeczytajcie ją, proszę.

I podejmijcie decyzję…



Znam dwa powody, dla których porzuca się dom. Zagrożenie śmiercią głodową i zagrożenie śmiercią błyskawiczną. Innych nie znam. Cóż, takie widocznie moje życie.

Teraz do ucieczki pchnął mnie powód drugi. Uciekłem z domu. Porzuciłem rodzinę.

Pewnie nie ocenicie tego dobrze. Wiem, że wielu z was stawia kwestię lojalności bardzo wysoko.

Cóż mogę rzec na usprawiedliwienie… Mam w sobie silny instynkt przetrwania. Walczę ze wszystkich sił o przetrwanie.

I coś jeszcze. Ludzie, których opuściłem, nie byli moją pierwszą rodziną. Moich prawdziwych rodziców już dawno wymazałem z pamięci. Wiem. Dziwne. Może wam się to nie spodoba.

Ale takim jak ja, żyje się łatwiej, gdy wymaże się rodziców.

Jest jeszcze mój brat. A raczej – był. Jego nie udało mi się wymazać z pamięci.

Może dlatego, że żyłem z nim trochę dłużej.

I może dlatego, że na moich oczach zatłuczono go pałką.

Taki widok zmienia światopogląd na zawsze.

I wyostrza instynkt przetrwania, o którym nadmieniłem.

Od chwili, gdy ujrzałem brata padającego pod pałką, szybciej zrywałem się do ucieczki.

I częściej.

Dłużej też, i dalej, uciekałem.

Porzuciłem dom i rodzinę. Tak kazał mi instynkt.

Nie głodowałem. W każdym razie niezbyt często. Bywały jednak dni, że zamiast dzielić się strawą, częstowano mnie ciosami.

Taki miałem dom.

Dziś się skończył.

Przyszli źli ludzie w maskach, by rozliczyć ciemne sprawy. Moja rodzina jest bita, a dom demolowany.

A ja jestem daleko. Uciekłem.

Ta ucieczka kosztowała mnie dużo sił. Więcej niż każda inna do tej pory.

Dużo więcej.

Jeszcze w drzwiach, gdy próbowałem przemknąć się niezauważony, otrzymałem cios krzesłem. Całkiem celny. Jest coś nie tak z moimi kończynami. Czuję ból i spadek sił, którego dotąd nie znałem, i który mnie frapuje.

Biegłem wolniej i niezbyt zgrabnie. Dlatego prawie dopadły mnie psy, które za mną wypuszczono. Uratował mnie płot, ale i tak jeden zadał mi ranę.

Biegłem mimo to długo i możliwie daleko. Tak biegnie się, gdy chce zostawić się za sobą niebezpieczeństwo. I pewną część życia, która była cenną, lecz  niezbyt dobrze zbalansowaną lekcją.

Mam wrażenie, że sporo w niej było surowości i wyzwań , ciepła i spokoju znacznie mniej.

Wydam się wam pewnie dość dziwny – lubię bowiem wyzwania i mam silną psychikę.

Ale lubię też stabilne życie. Frapujące połączenie, przypuszczam, że dość wam obce.

Skłonność do wyzwań i poszukiwanie stabilności.

Cóż, taką mam już naturę.

Czy może raczej miałem. Teraz jestem już bardzo zmęczony. Zadano mi rany, które rabują siły. Moja psychika jest silna, lecz lina, która łączy ją z ciałem, jest naprężona i zaczyna drżeć. Kondycja ciała wpływa na stan ducha, to oczywistość.

I wiem, czego pragnę. Pragnę spokoju, którego miałem mało.

Pragnę też miłości, której nie miałem – lub miałem tak niewiele, że nie odłożyła się wspomnieniem.

I może właśnie to pragnienie sprawiło, że biegłem tak długo, jak jeszcze nigdy. Że dom, który był złym domem, został daleko, bardzo daleko za mną. Bezpowrotnie.

Tak, to był zły dom. W domu złym mieszkają ludzie źli. I źli do niego przychodzą. To dom ciemnych spraw, które wyostrzają instynkt. Takie domy rozpadają się prędzej, czy później. Mój dom rozpadał się, gdy opuszczałem jego progi.

Biegłem gnany instynktem, ale biegłem także gnany pragnieniem.

Już je znacie. Jest w moich oczach.

Najsilniejsza psychika nie uniesie w nieskończoność  ciała wyczerpanego walką o życie i ciężkimi ranami. Toteż i ja musiałem w końcu się poddać.

Resztką sił wpadłem do domu, do którego zdawały się zapraszać uchylone drzwi.

I światło, które uchodziło z wnętrza, by dawać nadzieję uciekinierom takim jak ja.

Wpadłem przez szparę w drzwiach, całkiem zdziczały, niezbyt przytomny. Z oczami szaleńca.

Na schodach ujrzałem dziewczynkę. Krzyknęła z przestrachu.

A ja skuliłem się u podnóża schodów, do reszty wyczerpany. Nie miałem już sił na uciekanie.

Miałem już tylko siły na pragnienie.

Takie siły uchodzą z uciekiniera ostatnie.



Patrzę wam w oczy. Wy patrzycie w moje.

Wiem, że mam oczy szaleńca.

Ale za mną ciężka przeprawa. Wyczytajcie o niej z mojego spojrzenia i usprawiedliwcie mnie.

Stoicie nade mną troje. Córka, ojciec i matka. Mój los jest w waszych rękach.

Czekam na decyzję. Chciałbym, aby była dobra dla nas wszystkich.

- Muszę go wygonić… To włóczęga, sprowadzi na nas kłopoty.

- Leszku! Przecież to biedak jest!

- Tato! Proszę…

Mam silną psychikę, jak powiedziałem.

Ale lubię też stabilne życie. Teraz chyba jeszcze bardziej niż dawniej. Szukam właśnie takiego życia, szukam ze wszystkich sił, które mi zostały.

- Spójrzcie w jego oczy, to szaleniec…

- Leszku, to biedak jest, mizerak…

- Tato, nie możesz go wyrzucić!...

Niewiele mogę wam dać, poza moją historią. Ale jest jedna rzecz. Jedyna.

- No, nie wiem… Jest chory, może być niebezpieczny dla nas…

- Jest ranny i szuka opieki, Leszku!

- Tato…

Jest to jedna, ale całkiem cenna, całkiem unikalna rzecz.

- Hm… Dobrze, poszukam w piwnicy jakiejś skrzyni dla niego…

Bo naprawdę niecodziennym darem jest…

- …a jutro pojadę do sklepu po kuwetę.

…miłość kota, którego właśnie zaprosiliście do rodziny.

___________________________________________________________









Machina szczęśliwych snów

 
Być może jest to ostatni mój wieczór. Od kilku tygodni liczę się z tym, że kładąc się do łóżka, mogę uczynić to po raz ostatni. ONI ostrzegli mnie, a ja to zaakceptowałem.
Dziś przyszło ICH wielu i wiem, że trzeba traktować ich słowa poważnie.
Dziś czuję się bardzo znużony. Jak nigdy dotąd. Właściwie to jestem zupełnie wyczerpany. Myślę o sobie, jak o wielkiej, wyciszonej i ciemnej pieczarze. Jedynie w samym jej środku tli się mały, słabnący, ledwie dostrzegalny płomień.
Ale możecie mi wierzyć, że niczego nie zamieniłbym na ten płomień. Niczego.
To mały, być może zwiewny, lecz bardzo szczęśliwy płomień rzeczy dokonanych.
Chcę wam opowiedzieć o tych rzeczach właśnie dziś. Siedzę przy biurku właśnie w tym celu.
Bo jutro może być za późno. Jutro mogę już nie otworzyć oczu.
A bardzo chcę, byście poznali historię małego płomienia w wielkiej pieczarze.

ONI przyszli natychmiast. Po prostu. Zjawili się nie dalej, niż sekundę po tym, gdy dokręciłem ostatnią śrubę na wehikule czasu. Zdążyłem jeszcze odsunąć się nieco i wyszeptać:
- Gotowe. Udało mi się.
I od razu, jak na zawołanie, za plecami,od strony okien pojawiła się rosnąca kula białego, cudownie białego i nie mniej cudownie złotego światła, które grzało plecy. I twarz, którą błyskawicznie zwróciłem do tej niezwykłej bieli.
Ze światła wyszli ONI. Trzech. Bielszych od śniegu, lecz zarazem bardziej złotych od słońca.
Niewytłumaczalne, więc zostawiam to.
Wyszli i stanęli przede mną.
Nie bałem się ani trochę. W ogóle. Nikt z was by się nie bał. Jeśli przed wami pojawi się światło, które wibruje ciepłem i miłością tak silnymi, że odczuwacie PEŁNIĘ wrażeń i wspomnień z czasu spędzonego w brzuchu matki – nie będziecie się bać. Zapewniam was. I życzę wam tego światła.
Nie można się bać, kiedy światło daje takie ciepło.
Nie można się bać, kiedy stają przed tobą ONI i – natychmiast to wiesz – źródłem tego światła są ich serca.
To stamtąd właśnie wychodziło, z ich serc. A ja stałem oniemiały, wzruszony, dziwnie mały, jak chłopiec, który oglądał cuda.
ONI – anioły, stróże, opiekunowie; nazwijcie ich wedle własnego impulsu – stali i patrzyli na mnie łagodnie. Nie uśmiechali się – ale też nie musieli. Sami stanowili uśmiech, od którego miękły nogi.
Stałem na miękkich nogach i czekałem.
- Zbudowałeś machinę czasu – odezwał się jeden z NICH.
- Tak – potwierdziłem, odkrywając ze zdumieniem, że światło, które ku mnie uwalniali, przynosi spokój.
Uspokoiłem się, mogłem zebrać myśli i rozmawiać. A jednocześnie czułem zafrapowanie i wzruszenie, bo czułem, że w środku mej duszy odgrzebują się pokłady ufności i wdzięczności.
Bardzo zagrzebane pokłady bardzo zapomnianych uczuć.
- Skonstruowałeś machinę czasu – powtórzył jeden z NICH. - Zawsze, gdy ktoś tego dokona, przychodzimy z ostrzeżeniem.
- Z ostrzeżeniem? - spytałem trochę zaniepokojony.
- Tak. Są pewne zasady, których musisz przestrzegać, podróżując w przeszłość.
Zmarszczyłem brwi. ONI sprawiali, że czułem się bezpieczny jak nigdy dotąd, ale nie było wątpliwości, że kwestie zasad traktowane są bardzo stanowczo.
- Możesz podróżować w przeszłość. W przyszłość nie – oznajmili mi spokojnie. - Jednak nie wolno tobie zmienić przyszłości poprzez badanie przeszłości. Możesz być widzialny tylko wtedy, gdy nie będzie to miało skutków zmieniających obecną rzeczywistość. W przypadku prób ingerowania w kierunki innych istot, w ich plany życiowe, twój wehikuł zostanie zablokowany.
Na chwilę zapadła cisza.
W tej ciszy trawiłem wielkie rozczarowanie.
- To co mi wolno? - spytałem rozżalony. - Co mógłbym...
- Wolno ci zostawić światło – odrzekli.
Chłonąłem tę całą ich cudowną biel, jednocześnie trawiąc potężną gorycz. Budowałem wehikuł ponad dziesięć lat, tylko w jednym, jedynym celu.
Chciałem uniknąć błędów, które odebrały mi dziewczynę. Wymazać je, rozwiać, zastąpić zupełnie czymś przeciwnym. Całą serią wdzięcznych darów... Wspaniałościami...
Tym samym przywróciłbym do życia własne serce, które umarło dawno temu.
I żyłbym z żoną. Szczęśliwie.
Szczęśliwie nie tylko dlatego, że miałbym jej miłość z powrotem.
Także dlatego, że byłbym świadom jej znaczenia i wartości.
Świadomość spraw decyduje o docenianiu, wolności duszy i o szczęściu.
Odkryłem to o wiele za późno. Dużo po tym, gdy zmarło moje serce.
Dziesięć lat budowałem machinę czasu, by naprawić koszmarny błąd. Dziesięć lat pracowałem z nadzieją samotnika, desperata, fanatyka, w świetle małego szarego księżyca.
Nie dlatego, że spałem za dnia, a pracowałem w nocy.
Po prostu nie widziałem już słońca, nawet jeśli gdzieś tam było.
 Nie widzisz słońca już nigdzie po tym, gdy zajdzie ono w twoim sercu.
Dziesięć lat pracowałem, by sprowadzić słońce z powrotem.
Właśnie odebrano mi tę szansę.
Wciąż czułem anielskie ciepło i tchnienie matki – ale mimo to zacząłem zatapiać się w najgorszym z jezior rozpaczy.
W rezygnacji absolutnej.
- Jutro tu wrócimy – zapowiedzieli ONI, nie spuszczając ze mnie złotych oczu. - Jutro powiesz nam, jak chcesz wykorzystać swój wynalazek.
Znikli, a zaraz po nich znikło światło.
Stałem przy wehikule czując dokładnie to samo, co dziesięć lat wcześniej, gdy moja narzeczona po raz ostatni – nigdy tego nie zapomnę i wciąż to CZUJĘ – chwyciła mnie za dłoń, by rzec:
- Odchodzę. Za bardzo się różnimy. Przepraszam.
Te słowa niczym nie różniły się od włóczni, którą zamiast nich można było wbić w mój tors, by zabić rozkochanie.
By zabrać słońce.
Włócznia zrobiłaby dokładnie to samo. Zgasiłaby słońce i zabiła serce.
Tyle, że po słowach wciąż musiałem żyć.
I żyłem. Żyłem dla nadziei.
Którą właśnie mi zabrano.

Są chwile, gdy człowiek niczym nie różni się od robaka trącanego kijem. Godzinę po tym, gdy ONI odeszli, zabierając kojące światło, niczym się od robaka nie różniłem.
Leżałem przy ścianie, z nosem w drewnianym progu podłogi, przykurczony, zwinięty, wyschły z wszelkich sił, a przede wszystkim – z pragnień życia.
Już nie było tego życia. Nigdy go nie było.
Od pierwszych lat dzieciństwa uderzały mnie młoty dramatu i traumy. Ojciec-konwojent zginął w napadzie na bank, matka zmarła z rozpaczy, a brat zabił się sam.
Nałogami, których ilość przy próbie ustalenia szybko nużyła i gnębiła do reszty.
Ale najgorsze miało dopiero nadejść. To było najgorsze, bo sam sobie zadałem cios. Sam zamordowałem miłość. Czy zamordowanie takiego daru może być w ogóle wybaczalne?
Ja sobie nie potrafiłem wybaczyć.
Liczyłem jednak na to, że oszukam czas, zakrzywię go i zmienię przeszłość.
Pokochała mnie dziewczyna, której – mówiłem jej to w rozczuleniu – szukałem z nadzieją przez kilka wcieleń. Jej twarz, sposób chodzenia, trzymania ramion przy ciele, rzucanie krótkich spojrzeń z ukosa... Czy rozumiecie, o czym mówię?
O miłości jedynej. Właśnie takiej na kilka wcieleń. Takiej, że każda rzecz, każdy gest, każdy ton, i każdy uwolniony fluid ukochanej osoby jest ci nabożeństwem.
Na miły Bóg, miałem te nabożeństwa.
Weronika była mi zesłana chyba dzięki modłom, których sporo w tej sprawie uczyniłem.
Nabożeństwo na każdym kroku było faktem. Podobało mi się w niej jako w kobiecie po prostu wszystko.
Wszystko.
Choćby to, że miała wiecznie zaczerwienione podeszwy stóp.
Że wciąż pociągała nosem.
Że jej nieduże piersi trochę zwisały, jakby prosiły się o pieszczotę i zatroszczenie.
Że była niezwykłym zmarzluchem. Gdy kładłem się z nią do łóżka, przez dwie minuty była trzęsącym się rozbitkiem, którego z Morza Barentsa wyłowiono. I dopiero, gdy ogrzałem ją ochoczo, szczęśliwie - dopiero wtedy nasza miłość zalewała nas uniesieniem, które chciało się łapać,  zatrzymywać, tonąć w nim bez końca... ale przecież każda fala odchodzi, żadnej nie da się pochwycić i zatrzymać. 
Było cudownie.
Co tu mówić. Wszystko w Weronice ubóstwiałem, za wszystko z wdzięczności i oddania całowałem ją ustami lub uśmiechami, gdy przekornie uciekała na dystans.
Kochałem ją tak, jak kocha się tylko raz w życiu – czy może raz na kilka żyć – bo właśnie w tym wyznaczonym ci akurat pasmie miłość jest wolna od ran, tąpnięć, rozczarowań, trucizn, upadków, a przestrogi czy wręcz krucze proroctwa innych - że miłość usycha, że proza życia rozbija kryształowe karafki naiwnej romantyczności lub że zdrada jest kwestią czasu – traktowaliśmy jak zbłąkane rozbzyczane trzmiele.
Weronika miała ciało, które z każdym miesiącem odurzało mnie coraz bardziej.
Ale nie aż tak jak dusza. Ta była jeszcze piękniejsza. Tak piękna, że zdawała się nie mieścić w jej ciele. Wylewała się z wpatrzonych we mnie oczu, z chwytających mnie palców dłoni... Dłoni tak jedynych, na całym tym świecie jedynych, że ich dotyku i kształtu, i ciepła – nie zapomniałem do dziś.
Nigdy nie zapomnę.
Wydaje się, że chemia wyzwala prawdziwe oddanie i miłość. Czy należy traktować to krytycznie? Ale dlaczego właściwie? Czy nie jest przypadkiem tak, że przeznaczona nam dusza-cud, dusza-dar – przychodzi dla miłości z ciałem, które musi zaczarować najsilniej? Czy to nie piękne?
Czy nie jest to tą jedyną magią, o której marzą wszyscy?
Kochałem Weronikę mocno. Sam wzruszałem się siłą tej miłości.
- Kocham cię z gwarancją dwustuletnią – mruczałem jej w ucho przy zasypianiu.
- Każdy rok surowo wyegzekwujemy – szeptała, wzdychając.
I to był ten kolejny cud, za który kochałem ją przeszczęśliwie.
Wzdychała zasypiając i przez sen.
Zawsze.
I tego chyba żałuję – nigdy jej nie powiedziałem, że wielu godzin nocnych nie przespałem, wsłuchując się w jej westchnienia.
Każde łagodziłem całusem. Każde jedno, które słyszałem.
Jej nocne westchnienia były moją tajemniczą melodią przywiązania, oddania, zaufania, zjednoczenia...
Kochałem Weronikę.
Rozumieliśmy się natychmiast. Znajomych zadziwiało to telepatyczne zsynchronizowanie i zbieżność w traktowaniu świata. Która objawiała się na przykład porzuceniem restauracyjnej kolacji tylko w tym celu, by ewakuować znalezionego w sałacie ślimaka na oddalone o dwa kilometry łąki.
Tak to wyglądało.
Chcę rzec wam prawdziwie – Weronika też dziękowała mi za to, że się zjawiłem. Za to, że wniosłem dobroć, wrażliwość i namiętność. Za to, że byłem jej. Po prostu.
Po prostu...
Więc dlaczego straciłem tę miłość? Dlaczego proroctwa kruków pewnej wiosny wróciły jako wstrząsająca rzeczywistość?
Sam zawiniłem w tej sprawie. Zawiniłem straszliwie.
Od chwili krachu wiedziałem, że nigdy sobie tego nie wybaczę.
Zabiłem tę miłość. Piłem coraz więcej, wymykałem się na imprezy po tym, gdy położyłem narzeczoną spać. Flirtowałem.
Robiłem dziwne rzeczy, których wspomnienie dziś przecina moje ciało od głowy, wzdłuż kręgosłupa po sam dół, niczym topór najwyższej hańby.
Wracaliśmy z Sylwestra, który był całkiem udany. Dlaczego zatem w połowie drogi, tknięty niepojętym impulsem, rzuciłem się na śnieg, by tak znieruchomieć na nim i patrzeć tępo w czarne niebo? Dlaczego nie reagowałem na prośby swojej ukochanej, by się podnieść, by iść do domu, do łóżka? Dlaczego pozwoliłem, aby jej żartobliwy głos stopniowo stawał się niespokojny, zatroskany?...
Aż w końcu był już głosem rozpaczliwie bezradnej dziewczyny?
Dlaczego – zamiast wstać czym prędzej i przytulić ją, przeprosić, udobruchać, pokrzepić – leżałem z tym strasznym uporem w śniegu, czując do niej rosnącą złość?
Dlaczego?...
I co ja właściwie robiłem na tym śniegu?
Wciąż słyszę jej zatroskany głos...
Takich zachowań przybywało. Jedno ściągało drugie, coraz szybciej. Nie potrafiłem ich powstrzymać, nie potrafiłem powstrzymać siebie. Najgorsze były sceny zazdrości, wybuchy gniewu – które uwalniałem. A między nimi wciąż te zachowania...
Aż w końcu nadszedł dzień, w którym moja narzeczona stanęła przede mną i spojrzała w taki sposób, że od razu wiedziałem. Wiedziałem, że jej miłość minęła, a ona sama też zaraz mnie opuści.
Serce mi zamarło.
Może i stanęło.
To chyba bardzo bolesne z tym sercem – gdyby stanęło na dobre po ciężkim ciosie, wszystko byłoby prostsze. Tyle, że ono po chwili podejmuje pracę, każąc ci brnąć przez zwałowisko całego nieszczęścia; przez żal, rozpacz, złość i poczucie winy.
I to dławiące osamotnienie.
Zabiłem tę miłość.
Dziś wiem już, dlaczego.
Nie poradziłem sobie z własnymi traumami. Z biegiem lat szarpało mną poczucie żalu do bliskich, za to, że mnie opuścili, że pozwolili sobie odebrać życie, zatapiając mnie w samotności i rozdzierając na mojej duszy coraz cieńszą warstwę zaufania do świata – i to, że sam czułem się winny ich śmierci.
Z ojcem chciałem zrobić model okrętu. Koniecznie natychmiast – bo dzięki temu już na drugi dzień zaniósłbym go do szkoły i pokazał kolegom. Ojciec dał się namówić. Zamienił się z partnerem; zamiast rano, poszedł do pracy po południu.
I zginął.
Nigdy sobie tego nie wybaczyłem.
Matka umarła nie tylko z żalu za ojcem. Ona też miała poczucie winy. Obaj z bratem nie zrobiliśmy nic, by je zdjąć.
Gdy poznała mężczyznę, wydarliśmy się na nią, że zdradza ojca, że opuścimy dom... Zrezygnowała z tego mężczyzny, ale chyba też z czegoś więcej... Sprawiliśmy, że jej kobiecość i pragnienie miłości uschły bezpowrotnie.
A brat przegrał z własną rozpaczą. Nie kiwnąłem palcem, by go ocalić. Owszem, krzyczałem, miotałem, obelgi w rodzaju „Weź się ogarnij, cholerny narkomanie”...
Ale nie to przecież chciał słyszeć...
Nie usłyszał ani jednego ciepłego słowa. Blokował je gniew i tęsknota za dawnym życiem.
Największym nieszczęściem pozostaje fakt, że po pierwszych miesiącach życia z Weroniką w harmonii, zacząłem uwalniać te wszystkie straszliwe, stłoczone emocje.
W tak właśnie beznadziejne sposoby.
Straciłem ją.

Gdybym tylko potrafił znaleźć inne ujście. Gdybym oszczędził Weronice mojego ciężaru... Nie umiałem. Straciłem ją.
Nie mogę nawet wykluczyć, że sam, na wpół świadomie, wprogramowałem w swoje życie odejście Weroniki. Czy małe dziecko żyjące na dnie duszy nie czuło się porzucone przez rodzinę? Czy z lęku o kolejne porzucenie nie wpłynęło na jego wizualizację i urzeczywistnienie?
Jak by nie było, sam wprowadziłem się pod ten młot.
Dwa lata zbierałem się z całkowitej klęski. Przez te dwa lata uroniłem więcej łez żałości niż niejedna z chmur.
Ale w końcu pozbierałem się. Zająłem się wynalazkami. Pieniądze uzyskane za prawa licencyjne do dwóch z nich pozwoliły mi zamknąć się w domu i zająć konstruowaniem czegoś, czego prawdziwie pożądałem.
Wehikułu czasu.
Szalony pomysł, tak. Ale też jedyna szansa, jedyna nadzieja – na odzyskanie jedyności wyrwanej z serca.
Od początku miałem zamiar cofnąć się do owej nieszczęsnej nocy sylwestrowej. Wiecie, co bym zrobił, prawda?
Wziąłbym moją narzeczoną na barana i przebiegł z tym pozbawionym ciężkości ciężarem przez całe miasto, krzycząc, śpiewając, śmiejąc się do ludzi i gwiazd... To byłby najcudowniejszy maraton sylwestrowy, po którym nikt by nie umarł.
Być może poczęłoby się nowe, radosne życie.
Każdy mijany człowiek usłyszałby ode mnie tylko jedno. Jeden okrzyk, który wibrowałby mu do końca życia:
LICZY SIĘ TYLKO MIŁOŚĆ!!
Liczy się tylko miłość.
Krzyczałbym, a mijani ludzie stawaliby porażeni, urzeczeni mocą tego krzyku, siłą tego uczucia... A ja biegłbym, biegł... wprost do domu, by spojrzeć na twarz Weroniki rozzłoconą miłością do mnie, by objąć ją, rozebrać, ułożyć w pościeli, wycałować te śliczne zaczerwienione stopy, ogrzać całą...
Tak.
Tyle, że nigdy tego nie zrobię.
Moja dziesięcioletnia mrzonka dobiegła właśnie końca.
Dajcie mi muszkiet i kulę srebrną. Zróbmy to z pompą.
Liczy się tylko miłość...

Leżałem na podłodze i płakałem nad swoim losem. Losem marnym i robaczywym.
Dlaczego przyszedłem na świat? Po co?
No chyba tylko po to, by wychłostała mnie własna słabość.
Niech choć dokończy egzekucję...
Moje życie było pasmem klęsk. Świat nie ofiarował mi nic, a ja nic nie ofiarowałem światu.
Nieprawda. Świat ofiarował mi miłość Weroniki.
Miłość zmarnotrawiłem haniebnie i niewybaczalnie.
Nic nie ofiarowałem światu. Nic.
Leżałem i wyłem godzinę czy dwie. Myślałem o wszystkim. O Weronice i o rodzicach. I bracie. Przeróżne chwile przetaczały mi się przed oczami, a każdą z nich przerabiałem krzykiem, szlochem i grudami lodu wrzynającymi się w żołądek i serce. Nie mogłem pozbyć się tych grud od dziesięciu lat.
Potem ucichłem, wstałem i ruszyłem do salonu, by zniszczyć wehikuł.
Nie spieszyłem się do tego specjalnie. Raczej zwalniałem kroki egzekucji. Wyczerpany zawodem i cierpieniem, które uszło ze mnie tak gwałtownie, zatrzymałem się w progu i popatrzyłem na machinę czasu przez zmrużone oczy.
Była nic nie wartą kupą materii.

Z telewizora dobiegły głosy i przesunąłem na ekran zmrużone oczy. Nie przypominałem sobie, bym włączał telewizor. Ze zmarszczonymi brwiami oglądałem przez chwilę fragment filmu, wciąż czując pustkę i żałość w sercu.
Czułem, jakbym umierał. Nawet bardzo na to liczyłem.
Samotność odbiera nie tylko wszelką nadzieję, ale też cały sens poczuciu własnego jestestwa.
Właśnie uświadomiłem sobie, że moje jestestwo pozbawione jest pożytecznego celu.
Wszelkiego celu.
-...powyciągajcie świadectwa szkolne i unieście je w górę! - zawołała nauczycielka na ekranie telewizora. - Machajcie nimi, to bardzo ważne!
Gromada dzieci z ufnością wypełniła polecenie. Patrzyłem tępo, jak wymachujące świadectwami szkolnymi dzieci opuszczają rampę i zmierzają wprost do hitlerowskiego obozu śmierci. Jeszcze nieświadome, nie w pełni w każdym razie, że ich całkiem beztroski świat naprawdę się skończył. Że te świadectwa nie mogą odmienić ich losu. Że szlachetna, wzruszająca intencja nauczycielki jest tragiczną mrzonką.
Ale przecież prędko to pojmą. To nie zabierze dużo czasu...
Film, którego tytułu nie zdołałem zobaczyć, dobił mnie do reszty. Opadłem na kolana i przeszyła mnie tylko jedna, jedyna, najgorsza z myśli.
Że jestem zmęczony życiem.
Tak bardzo zmęczony, że gdyby tylko ktoś mógł...
Ale pomyślałem też o tych dzieciach i znów się rozsypałem. Rozkleiłem do reszty.
Byłem maluczkim, zagubionym na planecie komplikacji robakiem.
Płaczący robak – oto kim byłem.
Nigdy już nie ujrzę świateł duszy wypływających z twych oczu, Weroniko.
Marny robak, który trafił na Ziemię przez pomyłkę.

Jest już tak, że kiedy wypłacze się wszystkie łzy, powraca spokój.
Ten spokój nie ściąga nadziei i szczęścia, ale pobudza myślenie, a to już coś.
Gdy się wypłakałem, leżałem w całkowitej ciszy i myślałem.
Myślałem długo. Aż do świtu.
O świcie przyszli ONI. Stałem wtedy przy machinie czasu i wiedziałem, że to właśnie w tym momencie się pojawią.
- Podjąłeś decyzję – stwierdzili spokojnie.
Przez chwilę chłonąłem ich światło, które koiło i przydawało energii. Wreszcie skinąłem głową.
- Tak – rzekłem tym samym spokojnym głosem. - Podjąłem decyzję.
A ponieważ przypatrywali mi się w milczeniu, powiedziałem IM wszystko o moim planie.
Gdy skończyłem mówić, kolejną chwilę obserwowali mnie bez żadnych komunikatów, ja zaś czułem – z dziwną satysfakcją to odbierałem – że nabieram coraz większego spokoju.
- To dobry plan – ocenił jeden z NICH, taki, którego wyczuwałem jako najbardziej „mojego”. - Przypomnę ci tylko, że nie możesz ingerować w przyszłość istot, które cię ujrzą. Jeśli do tego dojdzie, zostaniesz natychmiast wycofany. Możesz jedynie wnieść im światło. Twój plan wymaga działań osłonowych, zapewnimy je tobie. Nie możesz jednak tego nadużywać, ponieważ część energii chroniącej cię będzie pobierana z twojego klosza energetycznego. W przypadku, gdy będziesz zbyt często poruszać się wśród ludzi, którzy mogliby cię skrzywdzić, poniesiesz poważne straty, a osłabienie uszkodzi twoje pole elektromagnetyczne i zagrozi życiu. Rozumiesz?
- Tak – skinąłem głową.
Zrozumiałem to natychmiast. Być może światło roznoszone przez NICH czyniło umysł sprawniejszym.
- Dziękuję – dodałem cicho.
- Nie przyjdziemy do ciebie, jeśli nie będzie takiej potrzeby – oznajmili, po czym odeszli.
Westchnąłem, patrząc nieruchomo w miejsce, gdzie przed chwilą widziałem obłok tak biały, że aż złoty, a gdzie teraz widziałem Weronikę, patrzącą na mnie tak...
Otrząsnąłem się. Poszedłem do kuchni i chwyciłem za stojący na stole potężny kubek z napisem Mojemu Misiowi Szafirookiemu!
Miałem szafirowe oczy? No cóż, kiedyś pewnie były podobne tym szafirom. Na pewno wtedy, gdy podnosiłem je na Weronikę. Wiem, że uwalniały wtedy wyjątkowy blask. Moja dusza najwyraźniej wychylała się przez oczy szczęśliwymi rozbłyskami, zupełnie tak, jak dusza Weroniki.
Tak to już jest z ludźmi szczęśliwymi.
Pijąc zieloną herbatę, zastanawiałem się, co zostało mi w oczodołach z tych niebieskich szafirów.
Nie miałem większych wątpliwości. Szafiry już dawno zostały wypchnięte, w ich miejscu pojawiły się rdzawe, martwe jaspisy.
Albo w ogóle odłamki przeżartego rdzą żelastwa.
Żal było patrzeć w te oczy.
Odstawiłem kubek na stół i poszedłem do sypialni. Otworzyłem drzwi wielkiej szafy i zawiesiłem spojrzenie na czymś, co tam wisiało.
Jestem bardzo sentymentalny i niewątpliwie nadwrażliwy. To nie pomaga w przeciętnym życiu, a w życiu tak dramatycznym jak moje, sprawia, że jest jeszcze gorzej; bez pancerza i wsparcia brniesz bez końca przez pola bitew i min, niezdolny uniknąć razów, wciąż i wciąż boleśnie obrywając.
Już dawno przytępiałbym i obrósł mchem, który na zawsze zakrywa wrażliwość i sentymenty – wtedy pewnie byłbym półmartwy, ale dotrwałbym końca w chmurze, gdyby nie ta cała wrażliwość i otaczające mnie przedmioty. Przedmioty ze wspólnego życia z Weroniką.
Wiem, to mnie pogrąża. Powinienem usunąć je wszystkie, oczyścić pole.
Tyle, że zabrakło mi sił. Mówiłem wam, że jestem słaby.
Marny robak.
Kubek, filmy, zdjęcia, pamiątki... Owszem, byłem wciąż z tym wszystkim jak z wielkim okrętowym łańcuchem, który ogranicza wszystko, a najbardziej dostęp do radosnej wolności.
Zrozumcie mnie jednak. To ja zniszczyłem tę naszą wspólną przyszłość. Dziś byłbym pogodnym ojcem pochylonym nad dziećmi. A jestem kim? Zgorzkniałym rozbitkiem, któremu nie tylko serce ubito, ale i cały tors wyrwano i gdzieś tam z tyłu porzucono.
Zrozumcie mnie. Patrząc na swoje zdjęcie z szafirowymi oczami – tęskniąc ich powrotu tak, jak powrotu bliskich – patrząc na te wszystkie inne przedmioty – budowałem machinę czasu.
I zbudowałem.
Szkoda, że plan, który powstał dziesięć lat temu, nie będzie zrealizowany...
To był piękny plan z pięknymi konsekwencjami.
Szkoda. Bardzo tego żałuję.
Weronika pozostanie tam, gdzie jest. W innym mieście, z innym mężczyzną, z trojgiem dzieci.
Ten plan podległ ostatecznej anihilacji.
Nie będę was oszukiwał. Moje serce umarło, ale i tak wciąż czułem ból.
Bardzo długo – zamiast serca – napędzał mnie mój plan. Był niezawodnym generatorem, rozrusznikiem.
Aż dotąd. Teraz go utraciłem.
Tak... Lecz ja miałem już inny plan. Może nie tak dobry dla mnie, ale... Ale to był całkiem dobry plan, który stworzyłem tej nocy.
Przez zmrużone oczy patrzyłem na ubranie, które tylko raz – jeden w życiu raz – założyłem dla Weroniki.
A potem wyciągnąłem je.
Godzinę później uruchomiłem wehikuł.

Są takie chwile, gdy zmienia się obraz drzew i domów, jakby osiadał na nich cień wydarzeń. Jakby materia żywa i nieżywa pochłaniała energię wydarzeń, a może nawet odczuwała ich smutny ciężar.
Odczułem to natychmiast, gdy opuściłem machinę czasu. Rozejrzałem się i ujrzałem wszystko wokół nie takie, jakie powinno być. Jakby wokół rozpościerał się niewidoczny, ale bardzo ciążący całun zgnębienia.
Dobrze wiedziałem, gdzie wysiadłem, i nie miałem najmniejszych wątpliwości, że całun tam jest.
Jak każde polskie miasto w Wigilię roku 1943, Warszawa miała ten całun.
Może nawet większy, jeśli pomyśleć o warszawskiej Wigilii roku następnego.
Czy podróże w czasie sprawiają, że w mistyczny sposób odczuwa się więcej? Czy to ta moja broniąca się przed tłumiącą pokrywą mchu nadwrażliwość wystarczała, bym odczuł to wszystko, to całe pognębienie, smutek, gniew, rozpacz i znużenie?
Czułem jednak coś więcej. Tak, w majaczących w ciemności kamienicach rozpalały się płomyki nadziei. Tak działa magia świątecznych chwil.
Żadna wojna tego nie zabije.
Wciągnąłem głęboko w płuca mroźne powietrze i ruszyłem w stronę jednej z kamienic.
Na ulicach było pusto. Nie zauważyłem też patroli okupantów.
Może ONI je zdjęli, przesunęli swobodnie niczym figurki na planszy czasoprzestrzeni.
Najpewniej maskowali też mój wehikuł.
Czułem się całkiem bezpieczny, natomiast nieprzespana noc i zakłócenia energetyczne na skutek podróży w czasie sprawiły, że plątały mi się nogi.
A na to nie mogłem pozwolić sobie tam, gdzie szedłem.
I tak miałem problem z emocjami. Wciąż wibrujące rozczarowanie mieszało się z uczuciem osamotnienia, a także z ożywieniem i wzruszeniem. Wszystko to razem zmieszane też miało swój wpływ na chwiejność moich nóg i drżenie rąk.
Zwolniłem kroku i skupiłem wysiłki na zwalczeniu tej słabości.
Tam, gdzie szedłem, nie wolno mi było pokazać tej słabości.
Ani żadnej innej.
Odetchnąłem głęboko, jeszcze raz wypełniwszy płuca mrozem. Wszystkie zjawiska są jedyne i niepowtarzalne, i ten warszawski mróz roku 43 też taki był.
Wiedziałem, że to doznanie zostanie już ze mną na zawsze, świeże i wyraźne.
Opanowawszy się, wszedłem na schody. W klatce nie było oświetlenia elektrycznego. Szedłem w półmroku, wypatrując smug światła i dźwięków z mieszkań.
Na drugim piętrze zatrzymałem się. Przez chwilę stałem, słuchając w oczarowaniu kolędy, którą śpiewały trzy głosy: matki, ojca, i chłopca.
Małego chłopca, którym wielokrotnie chciałem – tak bardzo chciałem – stać się ponownie – aby naprawić sprawy, za które się winiłem. Gdybym zaczął naprawiać je szybko, pewnie udałoby się uniknąć tych wszystkich nieszczęść...
Teraz wiedziałem już jednak, że i tego nie będzie wolno mi zrobić.
Nie mogłem zmienić nic.
Nie, nie stałem pod własnym mieszkaniem. Właśnie dlatego, że groziłoby to niepohamowanym rozemocjonowaniem i falą ingerencji.
Cofnąłem się dużo dalej. Przyszedłem do ludzi, którzy mnie nie znali. Ja zresztą też ich nie znałem. Moimi krokami kierował wehikuł, kroniki, instynkt i ONI.
Wolno ci zostawić światło.
Kolęda Lulajże, Jezuniu zaczynała mnie niebezpiecznie rozklejać – głosy były drżące, tak ze wzruszenia, jak i smutku – całun gniotący miasto miał swój posępny udział w każdym mieszkaniu...
Dlatego nie zwlekając ani chwili otworzyłem drzwi i wszedłem do środka.
 Śpiew stał się wyraźny i zaczął strugami wpływać w moje wnętrze. Przeszedłem korytarzem wprost do salonu. Przy stole siedzieli smutni ludzie.
Rozumiecie. Smutni. Po co tu opisywać ich ubiory czy urodę.
Byli to ludzie smutni wojną.
Ciężki to rodzaj smutku.
Mimo to od razu zauważyłem, że kiedy tak siedzieli przy stole, patrząc to sobie w twarz, to w portret stajenki betlejemskiej postawiony na stole przy świecy – to poza tym smutkiem zrodziło się między nimi coś niezwykłego. Więź miłości i nadziei, którą tylko krąg rodzinny jest w stanie wyzwolić.
Tylko ten krąg.
Pamiętałem tę więź z dzieciństwa.
Przełknąłem ślinę i zrobiłem krok naprzód. Wtedy obrócili na mnie twarze i umilkli. Ich oczy powiększyły się, usta rozwarły, w powietrzu wytworzyło się coś jeszcze...
Coś tak przedziwnego, że nie tylko oni zamarli w całkowitym oszołomieniu. Ja zamarłem także.
Przez chwilę panowała więc cisza. Jak każde zjawisko w tym świecie – ta cisza też była jedyna i niepowtarzalna, z całą swoją mistyczną energią. Wiedziałem, że to doznanie nigdy mnie nie opuści.
Przesunąłem wzrokiem po salonie. Warszawa miała mnóstwo pięknych salonów i bawialni w roku 39., potem zaczęło się ich stopniowe umieranie – na skutek rabunku mebli lub rozpaczliwej ich wyprzedaży dla ciepła i jedzenia - zaś w roku 44. te salony i bawialnie miał strawić ogień zła. Nie mogłem uciec od tej myśli, błądząc po zubożałym wnętrzu, zatrzymałem więc wzrok na choince.
Była mała, ozdobiona papierowymi... Hm, sam nie wiedziałem, czym. Ale miała swój czar.
Tak, miała swój potężny czar i z trudem stłumiłem westchnienie.
Wreszcie przesunąłem moje oczy na właściwy punkt. Na oczy małego, sześcioletniego chłopca.
Chłopiec ten właśnie przeżywał swój cud. Przeżywał go w chwili, gdy mi znów miękły nogi. Mały, ciemnowłosy, blady, wychodzony chłopiec, którego nie widziałem nigdy wcześniej – lecz którego tak bardzo pragnąłem przytulić, mocno przycisnąć do swego torsu.
Wiem, że powinienem był go przytulić. Wiem.
Tyle że nie mogłem. Bo gdybym to zrobił, zapłakałbym, a tego nie wolno mi było zrobić.
Szklane oczy chłopca patrzyły na mnie w absolutnej ciszy. Jego rodzice też nie odrywali ode mnie oczu.
I wtedy pomyślałem – po raz pierwszy w życiu tak właśnie pomyślałem – że dla tej jednej chwili warto było żyć. Nawet z tymi wszystkimi stratami.
Tak, nawet z tymi stratami... Ta jedna chwila sprawiła, że po raz pierwszy od dwudziestu lat uznałem, że warto mi było się urodzić.
Gardła matki i ojca były zdławione, a ich oczy zaczęły wypełniać łzy. Oczy chłopca wciąż rosły, a oprócz nich – dobrze to wiedziałem – rosło jego serce,.
Czy może raczej rosło w tym sercu światło.
To był właściwy moment, by zamknąć sprawę, nim coś zacznie wypełniać moje oczy, nim moje nogi odmówią posłuszeństwa...
Jeszcze kilka sekund trwałem nieruchomy jak posąg, pozwalając czerpać im to wszystko, czego tylko mogli w owej chwili zaczerpnąć. Życzyłem im tego jak najwięcej.
Potem ruszyłem w prawo, mijając stół. Zrobiłem kilka kroków, stanąłem przed choinką i zrzuciłem wór z pleców.
Nikt się nie poruszył.
W zupełnej ciszy zacząłem wyciągać prezenty opakowane w kolory złota i metalicznej czerwieni. Czułem na sobie ich wzrok.
I czułem coś jeszcze.
Poczułem coś jakby drgnienie, może nikłe zatrzepotanie w sercu. Może i odrobinę ciepła.
Bardzo zapomniane uczucie.
Ułożywszy pod drzewem tuzin prezentów, wyprostowałem się i popatrzyłem na nich po raz ostatni.
Patrzyli na mnie tak jak patrzy się na cud. Być może stałem się cudem tej nocy.
Może powinienem był coś powiedzieć. Może wysoki, odziany w purpurowy kubrak, porosły srebrzystą brodą Święty Mikołaj powinien był coś powiedzieć.
Dziesięć lat temu, gdy pierwszy raz założył swoje ubranie, potrafił. Mówił coś o miłości i dzieciach, które należałoby bezzwłocznie „dorobić do choinki”.
Tak, tamten Mikołaj był bez wątpienia szczęśliwy, zuchwały i bardzo promienny. Jak to zwycięzca.
A ten tu... Ten ja – cóż... Ja nie wymówiłem ani słowa. Moja krtań była tak samo ściśnięta wzruszeniem, jak ich. Nie wykrztusiłbym ani słowa.
Ruszyłem powoli z powrotem, przesuwając odchodzącym wzrokiem po oczach dziecka.
Dziecka, które nie patrzyło na stos prezentów pod choinką.
Ono patrzyło na mnie. Na swój cud.
Mi też udał się mały cud. Udało mi wypuścić pierwszą z łez dopiero wtedy, gdy odwróciłem się do nich plecami.
Rozumiecie. Gdybym zapłakał tam, pośród nich, jako Święty Mikołaj, nie zostawiłbym im światła, tylko jeszcze więcej smutku. Nie wolno było mi zapłakać i nie zrobiłem tego.
Gdy wyszedłem z budynku, znów głęboko zaciągnąłem się świątecznym mrozem okupowanej Warszawy. Idąc do machiny czasu myślałem o rodzinie, której przyniosłem trochę światła. Czy aby przyniosłem? Czy udało mi się?
Myślę, że tak.
Przyniosłem im światło.
I nie zmieniłem ich losu.
W paczkach nie było żadnych przedmiotów, oprócz jednej, jedynej zabawki z drewna – drewnianego pociągu. Poza tym sery, wędliny, pieczywo – i całe mnóstwo słodyczy. Całe mnóstwo.
Pakując prezenty zakładałem, że są bezpieczne. Że nie sprowadzą zagrożenia ingerencji. I chyba mi się udało, skoro nikt mnie stamtąd nie wyciągnął, nie wyrwał.
Gdziekolwiek byli ONI, nie było ich widać.
Zasiadając w wehikule wciąż czułem ten mały, ciepły płomyk w sercu. Poza tym czułem też oczywisty smutek.
Uświadomiłem sobie, że tylko bardzo nieszczęśliwi, albo bardzo przerażeni ludzie, mogą tkwić w tak głębokiej ciszy. Uświadomiłem sobie, że cokolwiek bym nie zrobił, nie mógłbym zdjąć całunu z Warszawy, i że w żaden sposób nie mogłem zmienić jej koszmarnego przeznaczenia.
Nie zmieniłem też losu tej rodziny.
Matka i ojciec zostaną rozstrzelani na Woli następnej jesieni. Chłopiec przeżyje wojnę jako okaleczony sierota.
Tak to wyglądało.
Kiedy tak siedziałem nad pulpitem wehikułu, znów zgarbiony, obumarły i zrezygnowany, nie wiem skąd przyszła jeszcze jedna myśl.
Myśl o tym, że mały sześcioletni chłopiec nigdy nie zapomni tej Wigilii. Nigdy nie zapomni Mikołaja, który wszedł do jego domu i zostawił mu pociąg.
Więc pewnie będzie miał do końca swoich dni – tak samo niewdzięcznych – trochę lżej? Bo przecież zostawiłem mu światło w sercu, czyż nie?
Myślę, że nigdy nie utraci całego tego światła.
Myślę, że nigdy.
Tym żyję.
I to przekonanie pozwoliło uruchomić mi machinę i wrócić do domu.

I tak to szło dalej. Wyznaczałem sobie kolejne dziecko, czasem większe rodzeństwo, pakowałem jedzenie i skromne, choć pięknie wymalowane zabawki z drewna, i zabierałem się w przeszłość.
Początkowo raz w tygodniu. Potem dwa.
Dało się zauważyć, że wymiana jest prawem natury. Coś za coś; skoro jest zysk, to jest także strata. ONI chronili mnie – a może to ja sam siebie chroniłem? Może moja nadświadomość? - przed Niemcami, lecz ciało zaczęło gwałtownie słabnąć. Po każdej podróży spałem co najmniej dwanaście godzin.
Ale wciągnęło mnie. Gdy wyjmowałem z szafy kostium Świętego Mikołaja, całe moje znużenie i ból mięśni, zdających się chwilę wcześniej odrywać od kości, nagle mijały. Zanim wsiadłem do machiny czasu, patrzyłem w lustro i widziałem w nim Mikołaja.
Bo też byłem nim. Naprawdę byłem nim w chwili, gdy miałem na sobie to przebranie.
Byłem nim dla tych wszystkich dzieci, którym wojna miała wymierzyć straszne ciosy.
Ubiegłem ją choć w tym, że w ich sercach zostawiałem światło cudu świątecznego.
Sam być może też pozyskałem trochę światła. Bo zacząłem inaczej się czuć. Owszem, moje ciało zdawało mi się stare i do cna wycieńczone, ale dusza zmieniła się. Po dziesięciu latach kładzenia się do łóżka z myślami pełnymi żalu nad sobą i swoim życiowym marnotrawstwem, zacząłem zasypiać spokojny, spełniony, prawie szczęśliwy.
Być może wciąż smutny – nie potrafiłem pożegnać Weroniki, która prawdziwie lub iluzorycznie wypełniła mi połowę życia. Mimo to nareszcie poczułem ciepło w sercu i w brzuchu, bo dotąd kłuł mnie tam stos kawałków lodu.
A co więcej: zacząłem szczęśliwie śnić. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz miałem sen szczęśliwy, lecz teraz przypływały do mnie każdej nocy. W tych snach uśmiechały się do mnie twarze dziewczynek i chłopców, którym zostawiłem światło na dnie serca.
Sny szczęśliwe.
Dołożyłem misji i zacząłem cofać się w przeszłość co dwa dni. Byłem w Gdyni, w Wilnie, w Brześciu, we Lwowie, w Rybniku... Wszędzie tam patrzyły na mnie wielkie oczy dziecka i wielkie oczy rodziców, a prawdziwym cudem było dla mnie odkrycie, że nawet po kilku tygodniach nikt mi się nie mylił i wszystkich potrafiłem odróżnić i przypisać do danego miejsca.
Byłem jednak w kiepskiej formie. Miałem pokiereszowaną aurę, widziałem podwójnie i zaczął odrzucać mnie biały kolor. Nie mogłem patrzeć na ostrą biel ścian; natychmiast rozsadzało mi czaszkę.
Gdy pewnego dnia spadłem z łóżka wczesnym rankiem, nad sobą ujrzałem JEGO. Tego mojego JEGO.
- Przyszedłem z przestrogą – ujawnił ciepłym głosem.
- Z przestrogą? - spytałem z wysiłkiem.
- Chciałbym, abyś rozważył przerwę.
- Przerwę?...
- Tak. Porzuć machinę czasu na miesiąc. Twoje pole i struktury komórkowe zostaną zrekonstruowane i będziesz silniejszy.
- Przerwę? - powtórzyłem tępo. - Nie – potrząsnąłem głową. - Nie potrafię tego przerwać.
- W takim razie ogranicz podróże. Do jednej tygodniowo. Pamiętaj, że chroni cię twój własny zasób mocy. Im mniej go zostanie, tym więcej życia z ciebie wycieknie.
- Rozumiem... Postaram się...
Rozumiałem i nawet się trochę postarałem. Trochę. I nie udało się z tą redukcją.
I tak dochodzimy do dnia wczorajszego. To nie był zwykły dzień... Nie był. Do drogi szykowałem się od rana. Najpierw zrobiłem zakupy, a potem wszedłem do pierwszej widocznej na ulicy knajpy i zamówiłem dużą kawę.
Siedziałem przy tej kawie pół godziny, patrząc przez zalewaną deszczem szybę na świat. Patrzyłem na ludzi i auta, na jakiegoś zabiedzonego psa, kryjącego się pod śmietnikiem, i myślałem o tym całym świecie.
Potem wstałem od stołu i zapłaciłem kelnerce, która była śliczna, ale która nigdy nie będzie Weroniką.
O czwartej byłem gotów do drogi. Wtedy przyszli.
Było ich więcej niż zwykle. Nie byłem pewien, ilu dokładnie, bo tonęli w wielkim obłoku białego-złotego światła. Ciepło i dziwne ukojenie rozeszło się natychmiast wszędzie wokół, obejmując i mnie.
Mój ON wyszedł nieco w przód. Nie wiem, jak GO rozpoznawałem; wszyscy zdawali się być świetlistymi sylwetkami tonącymi w chmurze światła tej samej barwy. Ale rozpoznawałem GO natychmiast i od początku wiedziałem, że jest bardziej „mój” niż reszta.
Wpatrzyłem się w JEGO twarz, która była małym słońcem. Zdawało mi się jednak, że odnajduję w niej oczy.
- Wyruszasz – powiedział.
Ludzie, którzy myślą, że mówiąc ciepłymi barytonami... Oni grzechoczą kamieniami. Powinni posłuchać ICH głosów.
ICH głosy masowały duszę, prostowały ją, oczyszczały z zanieczyszczeń.
Od razu poczułem przypływ sił.
- Tak – odrzekłem trochę wzruszonym, lecz mocnym tonem. - Zaraz wyruszam.
- Zaplanowałeś dziś coś większego.
Nie mogłem oderwać oczu od tego słońca. Była w nim miłość tak wyraźna, że sprawiała, iż przestawałem się bać czegokolwiek. Strach jest iluzją. Miłość jest prawdą.
- Tak – wyszeptałem.
Twarze pozostałych zrobiły się nieco wyraźniejsze, gdy zrobili krok do przodu, opuszczając obłok.
Otaczały mnie małe słońca.
- Powiedz, co zaplanowałeś – poprosił „Mój”. Myślę, że i tak wiedział, że ONI wszyscy wiedzieli, ale mimo to powiedziałem im.
Przez chwilę panowała cisza. Czułem na sobie mnóstwo ciepłych spojrzeń.
Wreszcie MÓJ rzekł cicho i łagodnie:
- To będzie trudniejsze niż dotąd. Wiesz o tym. Zużyjesz dużo energii na przejście i ochronę. A najwięcej jej – wiesz to – zabiorą emocje, które tam wywołasz.
- Wiem o tym – skinąłem głową.
Miałem poważną twarz, lecz gdzieś w sercu tlił się mały płomyk, który... cieszył mnie. Naprawdę cieszył mnie. Odgrzebane uczucie.
Ale byłem poważny. Wiedziałem, że sprawa jest poważna.
Wciąż patrzyli na mnie.
- Musisz wiedzieć – podjął ON tym samym kojącym głosem – że twoje biopole zostanie całkowicie rozerwane, a poziom energii spadnie do zera. Zapewnimy ci powrót do domu, ale nie możemy wpłynąć na twój sen. Możesz już nie obudzić się z niego. Rozumiesz to?
Przełknąłem ślinę, spuszczając oczy na podłogę. Widziałem na niej wielki portret uśmiechniętej Weroniki.
- Tak. Rozumiem.
W pokoju nagle zrobiło się jaśniej. Uniosłem głowę i ze zdumieniem zauważyłem, że ICH przybyło. Było ich chyba ze trzydziestu. Każdy jaśniał złotem, które było bielą. Każdy patrzył na mnie słońcem.
Wszyscy patrzyli na mnie w milczeniu i nagle odczułem coś niepojętego ludzkim rozumem; coś jakby uwolniony potężny uśmiech, który spłynął od NICH wprost na mnie i naładował mnie natychmiast wielką energią i pogodą ducha.
„Mój” podszedł jeszcze bliżej.
- To ostateczna decyzja, bez względu na konsekwencje, prawda? - raczej stwierdził niż spytał.
- Tak.
Skinął świetlistą głową.
- Spójrz w lustro – rzekł ciepło.
- W lus...? - urwałem. - Na wysokości jego torsu dostrzegłem połyskującą taflę lustra. Spojrzałem w nie i wielka fala szczęścia spłynęła przez całe moje ciało.
Moje oczy były szafirowe.
Podniosłem wzrok, poruszyłem ustami, szukając słów... lecz nim je znalazłem,”mój” rozpromienił się uśmiechem, po czym powoli wycofał do światła. Wszyscy ONI uczynili podobnie; cofnęli się w obłok, nie odrywając ode mnie słonecznych spojrzeń.
Po chwili byłem już sam.
Na drżących nogach podszedłem do lustra w korytarzu i wbiłem szklany ze wzruszenia wzrok w wiszące tam lustro. Moje oczy były szafirowe jak nigdy dotąd.
- Człowieku, ty żyjesz – wyszeptałem.
Przez chwilę patrzyłem sobie w oczy, a przez głowę przemykały różne piękne sceny z moją narzeczoną.
- Kocham cię, Weroniko – powiedziałem głośno.
To był bardzo spokojny i spełniony głos.
Odwróciłem się i ruszyłem do machiny.

Zatrzymałem silniki i otworzyłem właz. Pierwszy raz zrobiłem to ruchem pozbawionym ostrożności. Dlaczego? Czy przywykłem? Czy też nabrałem zaufania do ICH osłony?
A może byłem zły i smutny, i zabrakło już miejsca na obawy. Tak, byłem zły i smutny, wiedziałem przecież, gdzie idę i co ujrzę.
I znałem przyszłość tego miejsca.
Na ulicach nie było właściwie pusto. Mimo późnej pory, mimo całego okupacyjnego terroru, dostrzegłem nerwowo przemykających dwóch przechodniów. To uczyniło mnie jeszcze bardziej smutnym.
Byłem zły na Niemców, lecz smutek zaczynał zagarniać coraz więcej mojej przestrzeni w duszy i nawet wypierać tę całą złość. Może i dobrze, karmienie się gniewem nie służy niczemu.
Ale smutek był już nieodparty, jego naporowi nie zdołałem zapobiec.
Za rogu sąsiedniej ulicy wyszedł patrol niemiecki i przez sekundę czy dwie poczułem tchnienie zimna. Było to przerażające, jakby mistyczne doznanie: Niemcy nie zauważyli mnie, lecz... mogli. Mogli przecież. I byli to ci sami Niemcy, o których kilkadziesiąt lat później czytałem, oglądając biało-czarne zdjęcia.
Ci byli wyraźni; wielcy, ciężcy, wypełnieni frapującą mocą zdominowania i zniszczenia, od której aż ściskało serce.
Byli prawdziwi.
Przeszli jednak, nie musnąwszy mnie nawet spojrzeniem.
Osłona działała, ONI chronili mnie. Czerpali jednak energię z mojego pola i wiedziałem, że będzie to miało swoje nieuniknione konsekwencje.
Miałem je jednak gdzieś teraz, gdy szedłem starymi ulicami Lublina. Był grudzień roku 41. Dla wielu Polaków miał to być ostatni grudzień i już sama ta myśl zwiększyła moje straty w puli energetycznej.
Musiałem się trzymać. Wiecie, mimo nabranej wprawy, z tym jednym wciąż miałem problem. Z tym trzymaniem fasonu.
Musiałem trzymać fason. Miałem na sobie czerwony kubrak, miałem dużą brodę połyskującą jak śnieg w światłach mijanych latarni, miałem wielki wór na plecach – i BYŁEM Świętym Mikołajem.
A jednak za każdym razem – teraz także – miałem z tym fasonem kłopot.
Widocznie nie da się do pewnych rzeczy przywyknąć. Nie da się przywyknąć do całunów grozy dławiących miasta i do umierających pod tymi całunami ludzi.
Nie da się przywyknąć do dzieci odrywanych od rodziców i uśmiercanych w tej bolesnej, gwałtownej rozłące.
Jak świat światem, nie da się.
Ja sam nie potrafiłem przyzwyczaić swego umysłu do tego, że moje życie z Weroniką dobiegło końca.
Nic tym bardziej nie wyszłoby z prób przywyknięcia do wojennej rzeczywistości.
Stąd szedłem smutny i trochę zły, ale powoli nabierający spokoju i lekkiej wzniosłości, w miarę jak przybliżał się budynek, który obrałem za cel.
Skręciłem w ulicę Grodzką i po krótkim marszu zatrzymałem się przed bramą.
Wzdłuż bramy przemieszczał się trzyosobowy patrol niemieckich żandarmów. Ale ani myślałem cichnąć czy znieruchomieć. Wiedziałem, co jest za bramą, wiedziałem dość, by czuć napięcie, gniew, żal – lecz nie było we mnie strachu.
Wyzywająco patrzyłem na Niemców, gdy mnie mijali, szwargocząc coś o świętach w dawnych czasach. Oczywiście nie dostrzegli mnie. Osłony działały.
A moja nonszalancja wymuszała zwiększony pobór mocy.
Miałem to gdzieś.
Myślałem tylko, że tam, za bramą...
Minąłem bramę i wszedłem do gmachu. Panowała cisza. Nikt nie śpiewał kolęd, nikt nie chodził po korytarzu.
Oczywiście, że nie. Była druga w nocy i wszyscy spali. Taką właśnie wybrałem godzinę.
Powoli, bardzo powoli wchodziłem po schodach. Są takie chwile w życiu, że z pewnych przyczyn zwalnia się ruchy. Może, by odwlec pewien moment.
A może po to właśnie, by go wydłużyć.
Może po to, by odkryć tajemnicę i znaczenie tego momentu.
Stanąłem przed właściwymi drzwiami i na krótki moment zamarłem. Musiałem. Moje serce biło we wzruszeniu, w którym radość mieszała się z żalem. Trudno uspokoić serce, w którym mieszają się te dwie emocje.
Trudno. Ale trzeba.
I trochę mi się nawet udało. Uchyliłem więc drzwi i wszedłem do środka. Niespiesznie, bezszelestnie kroczyłem przed siebie, aż stanąłem przy małej, ozdobionej jednym łańcuchem, i jednym ogarkiem, choince. Postawiłem wór na ziemi i potoczyłem wokół wzrokiem, który zaszklił się zdecydowanie zbyt szybko. Zbyt szybko, lecz rozumiałem powód tego zaszklenia na tyle, że nie winiłem się wcale.
Chrząknąłem tylko, by mieć pewność, że głos, którym przemówię, będzie miał więcej wspólnego z ciepłym barytonem niż z grzechoczącymi kamieniami.
Bo tym razem bardzo chciałem coś powiedzieć.
W ciszy i półmroku toczyłem wokół zadumanym, coraz bardziej zaszklonym wzrokiem.
Każde miejsce i każdy czas mają coś odrębnego i niepowtarzalnego. Powiedziałbym: swoją chwilową magię i chwilową chemię. Myślę, że każdy nowy dzień zmienia te rzeczy. Że to samo miejsce ma kolejnego dnia zupełnie nowy już zapach i nową emocjonalność uwieszoną gdzieś powyżej, ponad głowami...
Stałem tam pośrodku i chłonąłem tę niepowtarzalność. Chłonąłem czar i chłonąłem chemię, które nie były – nie mogły być – wolne od cierpienia i mroku.
Taka to była czasoprzestrzeń.
Pomyślałem o zawiłościach życia, zadumałem nad tym, czy my, ludzie, świadomie skazujemy się na starcie z tymi zawiłościami, czy też mniej lub bardziej nieświadomie mnożymy ich liczbę.
A ponieważ zagroziła mi seria ciężkich westchnień, chrząknąłem ponownie.
I wtedy mały, leżący na bliskim łóżku chłopiec obudził się, usiadł i popatrzył na mnie.
Księżyc wszedł do pomieszczenia wraz ze mną i moja postać była doskonale widoczna.
Chłopiec siedział i wpatrywał się we mnie tak nieruchomo, że zdał mi się posążkiem z mosiądzu, a nie żywym dzieckiem.
Lecz był nim, oczywiście. Żył i chłonął swój cud.
Cud, którym byłem.
Czy energia szczodrości i pokrzepienia czyni falę zaczarowania?
Nie mam żadnych wątpliwości co do tego. Albowiem nie minęła minuta, a przebudził się drugi chłopiec. On też uniósł się na rękach, dojrzał mnie i zamarł.
Ja też stałem sztywny, nieruchomy; jedynie mój wzrok dzielił się z nimi całym ciepłem, które pragnąłem im pozostawić.
A fala zaczarowania obejmowała całą salę. Kolejni chłopcy podnosili zaspane twarze z poduszek, po czym na mój widok przytomnieli natychmiast. W ciągu kilku minut przebudzili się wszyscy.
Wszyscy trwali w nieporuszeniu i patrzyli na mnie.
Nikt nie odezwał się ani słowem.
Pięćdziesiąt głów wystających z pościeli. Pięćdziesiąt serc bijących tak, że cała sypialnia zdawała się pulsować w magicznym rytmie.
Żaden z chłopców nie wydusił ni słowa. Powiększały się tylko ich oczy. Oczy, które sprawiały, że zawstydziłem się swego dziesięcioletniego użalania.
Oczy dziecka są odpowiedzią na pytanie o znaczenie.
Jeśli potrafisz czytać o znaczeniu w oczach dziecka, to już masz jedną małą latarnię na szlaku życia.
Patrzyłem w te ich oczy i czytałem w nich prawdę o sobie i prawdę o istnieniu. Był to moment unikalny bardziej niż wszystkie do tej pory. Ale musiałem rzecz zakończyć.
Czułem, że słabnę. Nawet osłony mają swoje ograniczenia. Jak w każdym zbiorniku ludzkiego świata, także w baku życiowej energii musi być dno.
Byłem bardzo blisko tego dna, choć nie czułem żadnego wyczerpania w chwili, gdy przesuwałem wzrokiem po twarzach tych wszystkich sierot.
Zagryzłem wargi i podniosłem worek. Idąc wzdłuż łóżek, wyciągałem tabliczki czekolady i wręczałem je mijanym dzieciom.
To były najbardziej magiczne prezenty, jakie dostali w swoim życiu. Chwytali je drżącymi palcami i wlepiali w nie oczy, które robiły coś niepożądanego z moim ciałem.
Nogi miękły, a ręce wyciągały się do malców.
Chyba zgubiłem gdzieś ten cały fason. Najmłodsze z dzieci miały trzy lata. Przyniosłem im czekoladę, a powinienem rodziców.
Gdybym tylko mógł...
Część chłopców wciąż trzymała smakołyki w rękach, inni zaś pochowali je pod poduszki, by co chwilę zerkać i upewniać się, że tam wciąż są.
W gruncie rzeczy nie poświęcili tej czekoladzie większego skupienia. Ich otwarte oczy patrzyły głównie na mnie.
A ja przełknąłem ślinę przez zduszone gardło i zarzuciwszy worek na plecy, ruszyłem do drzwi.
Czy można czuć spojrzenie na plecach? Tak, czułem je wszystkie.
Przed drzwiami odwróciłem się. Jeśli w sercu czułem żal, to udało mi się nie dopuścić go do twarzy. Nabrałem oddechu i otworzyłem usta, by wyrzec to, co miałem wyrzec. „Wesołych świąt”. Ledwo te usta otwarłem, a wszyscy – każdy jeden – spięli się i wpatrzyli w nie z poruszającym nabożeństwem.
Dajcie mi głos podobny waszemu... Stróżu mój, obdaruj mnie głosem silnym tej nocy...
Wesołych świąt.
Powiedz to i wyjdź.
Czekali, a ich oczy wciąż rosły. Zrobiło to coś dziwnego z moimi myślami. Pojawił się znów gniew na tę niesprawiedliwość, na źle urządzony świat... A przede wszystkim na Niemców. Gdyby tak wyjść, porwać rurkę z metalu, tłuc, walić kolejno ich wszystkich... Przecież mnie nie widzą...
Uciekłem od myśli, która była forpocztą nienawiści i rozpaczy.
Wesołych świąt. Powiedz to i idź do sypialni dziewczynek. Powiedz to.
Dokładnie za trzy miesiące, co do dnia, wszystkie te dzieci zostaną wyrwane z łóżek i wyrzucone w śnieg.
Wszystkie zostaną rozstrzelane.
Powiedz to.
- Kocham was – wyrzekłem czystym głosem, uśmiechnąłem się i wyszedłem.


Teraz wiecie już wszystko o moim życiu. Opisałem je właśnie dziś, zaraz po tym, gdy wróciłem stamtąd. Wiecie wszystko o moich klęskach i słabościach.
Gdy teraz piszę przy biurku, czuję ogromne wyczerpanie. ONI mieli rację. Ciężar emocji okazał się zbyt potężny. To, co zrobiłem, musi mieć wysoką cenę. Czuję niepowstrzymany wyciek sił i przytomności.
Ale nie żałuję. Nie żałuję, że tam z nimi byłem.
Rozumiecie już, dlaczego? Czy rozumiecie, o czym piszę? 24 marca 1942 Niemcy rozstrzelali 108 dzieci z żydowskiej ochronki przy ulicy Grodzkiej w Lublinie.
Te dzieci zostały uśmiercone.
Nie mogłem temu zapobiec.
Czy jednak w zakamarkach ich małych serc i umysłów nie trwało do ostatnich sekund przekonanie, że DOBRO jest potężniejsze niż zło?
Największy dobrodziej świata, Święty Mikołaj, przeszedł przez niemieckie patrole bezkarnie, odwiedził setkę dzieci i obdarował je.
Nie zatrzymały go prawa wojny.
W samym jej środku wykonał swoją misję.
Czy dzieci zaciągane pod lufy miały ten obraz przed sobą?
Czy odchodziły ze światłem w sercu mimo grozy uśmiercania?
Mam taką nadzieję.
Jeśli tak jest, jeśli setki dzieci, które zdołałem odwiedzić, zachowały do końca swych dni wspomnienie swej magicznej Wigilii – to znaczy, że nie zmarnowałem wynalazku.
To znaczy, że nie zmarnowałem życia.
Dziś wiem, że nic tak nie otwiera kwestii szczęścia i znaczenia, jak obdarowanie i pokrzepienie. Chcę powiedzieć wam, że zdążyłem to pojąć.
Czy obudzę się jutro? Nie wiem. Nie przypuszczam. Brak mi sił, by poruszyć ręką. Wydaję się sobie całkiem nieruchomy, zamarły.
Ale przecież piszę.
A skoro mogę jeszcze pisać, to dopiszę kilka ważnych zdań...

Weroniko,
wiem, że żyjesz tam gdzieś bardzo szczęśliwa i promienna. I teraz, gdy o tym myślę, też jestem już promienny. Wiele razy chciałem odnaleźć Cię i przeprosić za swoją słabość i niezrozumienie spraw.
A najbardziej za niewdzięczność i zranienia.
Zabrakło mi jednak wiary.
Potem zaś – było już za późno. Wyszłaś za innego mężczyznę. Przyznaję, że dzięki machinie czasu chciałem Cię wykraść z jego życia. Albowiem moje marzenie o życiu z Tobą nigdy nie umarło. Nie mogłem jednak tego zrobić. Zapisane lekcje nie mogą być transformowane.
Ale też nie muszą. Nasze dusze są wieczne i wiem już teraz – właśnie to zrozumiałem - że tak naprawdę brama, która zatrzasnęła się między nami, jest iluzją.
Nie trzeba martwić się iluzjami.
Należy sycić się prawdą, a jedyną prawdą jest miłość.
Przez dziesięć lat rozpaczałem z powodu strat i rozłąki, dziś świętuję czas, który całą sobą wręczyłaś mi w darze. Jestem wdzięczny za ten dar i myślę, że to właśnie dzięki niemu w ciemnej pieczarze, którą się stałem, zdołał zapłonąć ostatnio mały płomień.
Kocham Cię wdzięcznie. Dzięki temu wybaczam sobie wszystkie błędy i uwalniam się z poczucia winy. Wiem, że możesz zrobić dla mnie to samo. Bądź szczęśliwie wolna, wiedząc, że mam świadomość jedynie pięknych rzeczy, które wniosłaś w moje życie.
Życzę Wam cudownych dni.
Jeśli jutro nie otworzę już oczu, to wiedz, że nie trzeba się tym martwić.
Dzięki machinie czasu zacząłem śnić szczęśliwie. Co więc oznaczać będzie, jeśli jutro nie wstanę?
Otóż najszczęśliwszy ze snów.
Sen nieskończony.
W tym śnie wezmę Cię na barana i przebiegnę z Tobą przez cały świat.

 ___________________________________________________________





Klif

 
Synku, Syneczku...
Stoję nad Tobą, gdy śpisz.
Patrzę na Ciebie.
Na czole masz zmarszczkę... Wygładzam ją i uśmiecham się do Ciebie.
Stoję nad Tobą i rozglądam się wokół z miną, na której – gdybyś otworzył oczy – odnalazłbyś skupienie zmieszane ze wzruszeniem. Tak właśnie. Przecież pełnię misję. Pilnuję, by nic nie zakłóciło Twego snu, bo przecież śniąc, wracasz do sobie znanej baśni.
Pilnuję, by nikt nie rzucił cienia na Twoją baśń, Synku.
Przesuwam wokół spokojnym, choć surowym spojrzeniem ojca. Nie pozwolę, by gobliny, trolle, wszelkie stwory nocy, podeszły do Ciebie i skradły Ci baśń.
Twoja baśń jest moją świętością.
Być może gobliny i trolle nie istnieją. Ale przecież każdy ojciec stanie nad swoim synem, by przestrzec wszystkie cienie. Niech nigdy nie podchodzą. Nie pozwolę podpełznąć im pod Twoją baśń. Nikomu na to nie pozwolę. To mój obowiązek, który pełnię szczęśliwie.
Trwam nad Tobą każdej nocy. Każdej nocy przychodzę, staję nad Tobą i rozglądam się w ciszy.
Każdej nocy.
Być może stwory nocy nie istnieją.
Zawsze jednak staję nad Tobą, by ostrzec wszelkie cienie. Pokazać im spojrzeniem, że na drodze do Ciebie stoi Twój ojciec.
Wygładzam Ci zmarszczkę, która spływa na moje serce. Nie wiesz tego, ale wszystkie Twoje zmarszczki właśnie tam zabieram. Jestem Twoim ojcem i czynię to szczęśliwie.
Każdej nocy. To moja tajemnica ojca.
Być może przyjdzie dzień, że się o niej dowiesz.
Być może przyjdzie dzień, że obaj staniemy nad małym łóżeczkiem.
Ja spojrzę wokół wzrokiem wojownika przeciw stworom nocy. Ty zabierzesz do serca zmarszczkę Twojego syna.
Synku, Syneczku...
Każdej nocy staję nad Tobą.

Kucałem. Drżący, dygoczący jak po serii ciosów młotem żelaznym, kucałem przy ścianie.
Jeśli tak wygląda wojownik, straszną musi być klęska.
I była. Nie masz wielu straszniejszych klęsk w życiu. W każdym razie jest mnóstwo mniejszych.
Przez załzawione oczy nie widziałem najlepiej. Czułem jakby silny strumień gorącej wody uderzający w moją twarz. Gniótł ją, masakrował z egzekucyjną surowością, w ogóle całego mnie wbijał w tę żałosną pozycję.
Nie byłem wojownikiem. Już nie. Wojownik nie upadłby tak bardzo. Nie pozwoliłby nie tylko światu, ale i samemu sobie kojarzyć się ze zgnębionym, zmiażdżonym szczenięciem.
Żałosne.
Patrzyłem przez te załzawione, nieco zawodne oczy, na kogoś, kto stał na środku salonu. Stał wysoki, prosty, swobodny i zupełnie odcięty od moich – i chyba własnych – emocji.
Na moją żonę.
Mój głos drżał nie mniej od ciała. A może i bardziej. Słowa opuszczały krtań w dziwny sposób, niczym oderwane, ostre kawałki kwarcu, którym przyszło przepychać się z mozołem do ujścia, tnąc przy tym ostrymi brzegami gardło. Moja głowa chwiała się niczym boja na redzie i już z samej tego świadomości żal mi było samego siebie.
Jeśli jest jakiś upadek najniższy, taki na dno den, to właśnie się wydarzył. Upadłem na dno den.
Kiedy tam się znajdziesz, odkrywasz, że nad rozpaczą, strachem i nienawiścią zaczyna dominować coś o wiele gorszego, o wiele bardziej niebezpiecznego.
Rezygnacja absolutna.
Patrzyłem na żonę, a ona patrzyła na mnie. Moje oczy były już obrabowanymi ze światła grotami, w których może była in jeszcze jakaś zawartość, lecz tak samo żywa, jak ładownie zatopionych galeonów.
Oczy mojej żony były takie jak zawsze.
Duże.
Duże oczy mojej żony.
Widzę je wszędzie i zawsze. Już do ostatnich dni będę widział duże, nieruchome, błyszczące oczy mojej żony.
Kiedyś czytałem w nich o wzruszeniu, wrażliwości, rozczuleniu i oddaniu. Ale czytałem o tym, stąpając na krawędzi wilczego dołu. Dziś, gdy leżałem na jego dnie, wbity na tuzin wyostrzonych pali, czytałem w tych oczach już właściwie.
Człowieku kroczący przez świat! Jeśli pytasz, jaka z pułapek cywilizacji zwiedzie i zrujnuje cię najbardziej, to odpowiadam.
Oczy wielkie, smutne i błyszczące, z których spływa iluzja wrażliwości, wsparcia i lojalności.
Nikt z nas nie jest odporny na takie iluzje. Nikt.
Ja też nie byłem, dlatego teraz patrzyłem w duże, błyszczące oczy z samego dna pułapki.
W tych oczach nie tylko nie było współczucia.
Tam nie było zrozumienia.
Nie wiem, co uznać za gorsze.
Kąciki jej ust uniosły się nieco wyżej. Niewiele. Naprawdę nieznacznie. Ani mszyca nie wcisnęłaby się w tę jej szczelinę.
Dla mnie jednak była ona rozpadliną, w którą stoczyłem się z krzykiem pękającego serca.
Tam właśnie, wśród pęknięć serca, krzyczałem na cały świat. Tam jeszcze mogłem. Reszta sektorów ciała i duszy objęta już była rozpadem.
Oczy Sylwii były tak obojętne – teraz potrafiłem dostrzec to, omijając mrzonkę błyszczenia – że zdawały się być atrapami z żelu. Jej głos był zaś niczym ostrze szabli, której głębokie, mrożące ciosy czułem w istocie z każdym słowem, które wypowiedziała.
Trudno było mi powiedzieć, czy bardziej już raniły mnie jej słowa, czy milczenie.
Żałowałem siebie jak dziecka, na które przewrócono karawan z ładunkiem świata.
- Po prostu wygasło. Nie wiem, dlaczego.
Milczeliśmy chwilę. Uzasadnienie „Nie wiem” zawsze jest koszmarem, lecz w sytuacji takiej jak ta, jest to już szpon z piekieł, który zrywa skórę i mięśnie z kości.
Żaden mózg tego nie przyjmie.
Nikt, kto pokochał, nie zaakceptuje takiej odpowiedzi, gdyż taka odpowiedź nie może rzucić światła na ruiny świata, który wzniósł się ze szczęśliwą opieszałością, i został pogrzebany z porażającym dynamizmem.
Przelewał się we mnie wodospad, który miał w sobie więcej ognia niż wody. Niósł też mnóstwo kamieni, które uderzały we mnie i siekły wszystko w ciele i umyśle; wszystko, co jeszcze zdawało się walczyć o nadzieję i przetrwanie starego porządku.
Człowiek chyba nie jest stworzony do gwałtownych zmian.
Człowiek na pewno nie jest stworzony do gwałtownych strat.
Mówię wam.
Podobno serce na kawałki pęka tylko raz w życiu. Nie da się już zabić tego serca ponownie – bo nie da się pozbierać i poukładać w odtworzonym kształcie stu tysięcy odłamków mniejszych niż łzy.
Potwierdziłbym to.
Patrząc w wielkie, błyszczące oczy Sylwii, potwierdziłbym to.
Z dna takiego wilczego dołu wszyscy potwierdzimy klęskę ostateczną.
W takich okolicznościach upływ czasu jest poza kontrolą, a przede wszystkim – poza znaczeniem. Zdawałem sobie jednak sprawę, że rozmawiamy już prawie dwie godziny.
Jeśli można to nazwać rozmową.
- Sylwio... Mamy siedmioletnie dziecko.
Wzruszyła ramionami.
- Przywyknie.
Po prostu. Przywyknie.
- Kocham cię...
- To minie.
- Dawid jest tym zgnębiony... Chce być z nami i...
- To przejdzie.
- W miejscowej szkole był orłem z języków...
- Tam też są szkoły.
Krótkie, automatyczne wystrzeliwane odpowiedzi. Więcej emocji i zawartości byłoby w kawałkach kory, zrzucanych przez dzięcioły.
Siedmioletni Dawid spał w swoim pokoju, odcięty od dramatu. Czy w pełni?
Obawiałem się, że nie. Dorośli mają swoje specjalne zmysły, a dzieci mają je tym bardziej. Jeśli w domu rodzinnym zachodzi słońce, to nawet przy najdoskonalszej grze każde dziecko odkryje brak światła w przypisanej mu przestrzeni.
Wiedziałem, że na czole Dawida była teraz zmarszczka, i bardzo chciałem wstać i pójść po nią. Zdjąć ją, by odegnać cień z jego baśni.
Nie mogłem jednak jeszcze tego zrobić.
Nie, kiedy patrzyłem na żonę jako rozgnieciony szczur, któremu wręczono wyrok Brak Mocy.
Brak Mocy.
Jesteś ojcem i powinieneś odrzucić ten wyrok.
Powinieneś...
Miałem nadzieję, że anioł przypisany mojemu synowi stał tam nad nim teraz, kiedy ja nie mogłem. Miałem nadzieję, że anioł otoczył go kokonem energii, która nie przepuszczała tych rzeczy od ojca, którymi nie chciał – żaden zakochany ojciec by nie chciał – się z nim podzielić.
Ojcowskiego bólu i rozpaczy.
Byłem pewien, że i tak część moich cieni rzuciłem już na dziecko, które urodziło się nam w darze.
Bardzo się za to potępiałem.
Widzicie, jest coś, czego za wszelką cenę chciałem oszczędzić memu dziecku. Gdy miałem cztery lata, mój ojciec odszedł. Tęskniłem za nim wiele lat, jak za kimś, kogo COŚ zabrało i które COŚ – niestety – nigdy nie powiedziało, że ojciec nie wróci. Czekałem i tęskniłem, a uczuć tych nie da się zapomnieć.
A gdyby nawet dało się wypchnąć je ze świadomości, to przecież zostałyby gdzieś tam, w piwnicznych izbach serca, i miały swój wpływ na życie.
Dzieci nie powinny płacić za kroki rodziców nawet najmniejszym kwantem bólu.
Nigdy rozpaczliwą tęsknotą.
Roztaczanie szczęśliwego całunu nad dzieckiem każdego dnia i nocy jest powinnością.
Czy nie jest to powinność radosna?
Zadanie dziecku tęsknoty rozpaczliwej robi coś dziwnego z duszą dziecka. Pamiętam, kiedy cień takiego ciosu kładł się na mnie nawet – a może zwłaszcza wtedy – w chwilach szczególnie beztroskich i szczęśliwych. Pamiętam siebie na koloniach letnich, gdy razem z kolegami rzucałem się do górskiej rzeki albo wraz z nimi podziwiałem wodospad. Pamiętam, że czułem lekkość i euforię...
Ale pamiętam przecież, że ja – ośmioletni chłopiec – wyszedłem po chwili z wody, by stanąć z boku i toczyć spojrzeniem po tym wszystkim. Po roześmianych kolegach i cudach natury. By przyglądać się temu z pewnym zdziwieniem... Czy na pewno mogłem tu być? Czerpać z tego?
Czy zasługiwałem rzeczywiście?
Pamiętam te myśli.
Bardzo chciałem oszczędzić ich własnemu synowi.
To pragnienie zrodzone troską narasta stopniowo, acz niepowstrzymanie, od pierwszych chwil, gdy już jesteś nabity na te pale. Na początku ginie pod wielką warstwą wstrząsu i rozpaczy. Ale wyłania się coraz bardziej i bardziej. Dlatego do rozpaczy wsącza się z wolna narastająca złość.
Tymczasem kucałem tam, na oczach żony, porżnięty jak kloc drewna na opał. Gdy przez głowę przelatywały mi wspomnienia ze wspólnych dziesięciu lat życia, zapadałem się w trzęsawisko. Każda myśl była głazem opadającym mi na głowę i wgniatającym w dół, trzęsawisko zaś było najgorszym jego rodzajem. Setki już razy prosiłem władców życia, aby było to trzęsawisko ostateczne – lecz było to takie, które pochłania najdumniejszych mężczyzn, a w ich miejsce wyrzuca złamanych, skarlałych nieszczęśników.
To nie była pierwsza rozmowa. Argumenty o dobru dziecka, o próbach ratowania, propozycje kompromisu, pytania o przyczyny – wszystko to już padło tuzin razy wcześniej.
Wypowiedziane szeptem, skrzekotem, krzykiem, wzrokiem i łzami.
Odpowiedź była zawsze taka sama.
Żadna.
I zawsze patrzyły na mnie duże błyszczące oczy zranionej sarny.
Naprawdę znakomity trick, który długo działał. Tak długo, że gdy się na nim poznałem, byłem już na dnie, a co gorsza, na dnie widziałem też mojego syna. Wiedziałem też, że nawet jeśli wezmę go na ręce, wyciągnę je wysoko w górę, a sam wespnę się na palce, to nie przybliżę mu już tego słońca tak blisko, jak miał je wcześniej.
Już nigdy mój syn nie będzie tak blisko tego słońca, jak był przez pierwsze siedem lat swojego życia.
Poczułem, jak szpon piekielny, który wcześniej rozprawił się z moimi mięśniami, twarzą i sercem, zalewa ogniem i wycina ze mnie kręgosłup.
Byłem wrakiem ostatecznym, odessanym z dumy, ambicji i wiary w jakąkolwiek odsiecz. Odessanym z woli przetrwania nawet.
Ale w tym wraku, mimo całego żałosnego spustoszenia, kołatała jedna myśl.
Dawid nie może ujrzeć mnie wrakiem na dnie den.
Dawid musi widzieć mnie walczącym. Mocnym.
Szkoda, że nie było to możliwe.
Byłem wrakiem, a raczej stosem drewna, podpalanym przez duże, smutne oczy.


Wybrzeże Wysp Brytyjskich i Irlandii zrozumiale fascynuje. Masywne, harde, a przecież rozstrzępione przez oceaniczne ciosy, skały muszą budzić podziw i zafrapowanie.
Klify.
Każda odsłona natury ma swój przekaz i klify też go mają. Jaki? Czy taki, że gdy uczynisz ciało i umysł skałą, oprzesz się tysiącom ciosów?
A może taki, że najpotężniejsza ze skał i tak musi mieć ten nieuchronny koniec – całkowitą klęskę rozpadu – jeśli ciosy nie przestają padać...
Czy właśnie o nieuchronnym rozpadzie najpotężniejszych fortec myślałem, gdy stanąłem nad walijskim klifem? Bo nie stanąłem tam dla widoków i kontemplacji cudów stworzenia.
Ciężko o taką adorację w wietrzną noc. Słabo z widokami.
Ale fale uderzające w skały daleko pode mną widziałem całkiem dobrze.
Nieuchronność.
Cokolwiek uczyni się bryłą, musi doczekać rozpadu.
Każda konstrukcja tego świata jest ograniczona czasem. Jego zwieńczeniem jest rozpad.
A skoro tak, to wszystko jest iluzją.
Wszystko, co budujemy sercem, wyobraźnią i rękami, jest iluzją.
Czy warto żyć dla iluzji?
Nie warto.
Kto właściwie ustalił, że samobójstwo jest ucieczką przynoszącą hańbę? Czy nie wygodne elity, którym zgnębione troskami i znojem tłumy są potrzebne, by plantacja przepychu i kontroli nie miała końca?
Może znużony, sponiewierany człowiek ma prawo wycofać się, a anioły, które go otoczą, zamiast potępić, uśmiechną się i rzekną: „W porządku, spróbujesz jeszcze raz”?...
Stałem nad klifem w ciemnościach, których pełno było wokół, ale jeszcze więcej było ich we mnie samym.
Otaczały mnie iluzje.
A skoro tak, to sam nią byłem.


Sylwia otworzyła mi drzwi i cień zdziwienia przemknął przez jej twarz.
Cień. Jej emocjonalność była czymś, co nie wystawało ponad leśną ściółkę aż tak bardzo.
- Hej. Wiem, że miałem wpaść do Dawida jutro w południe... Ale mieszkam tu w hotelu obok i chciałbym tylko rzucić na niego okiem...
- On śpi.
- Hm... No tak...Poza tym... Chciałbym jeszcze omówić parę spraw. To nie potrwa długo. Mogę wejść na chwilę? Mam butelkę wina. Skończymy nim dopijesz swój kieliszek. Okej?
Skinęła głową bez wahania. To było oczywiste, wiedziałem, że to zrobi. Ona chciała rzecz zamknąć szybko. Wysłuchiwanie mnie było dla niej tylko i wyłącznie stratą czasu.
Świadomość tego była jedną z tuzina włóczni, które nosiłem w sobie od kilku tygodni.
Zdjąłem płaszcz, a skręcając w korytarzu w lewo, do salonu, obróciłem głowę w prawo. Na końcu korytarza, długiego niczym tunel, były drzwi z wielką kartką Nie przeszkadzać! Tajni agenci w akcji!
Za tymi drzwiami spał mój syn.
Poczułem ścisk w sercu i odwróciłem wzrok. Sylwia stała przy stole, patrząc na mnie spokojnie.
Spokojnie, ale tym samym spojrzeniem sarny.
Tłumiąc ciężkie westchnienie, które byłoby owocem tak znużenia, jak rezygnacji, ruszyłem niespiesznie do barku, by wyciągnąć kieliszki i korkociąg.
Za plecami miałem wielkie, błyszczące oczy.
Przed sobą tamy myśli, których nie udawało się uniknąć i odepchnąć. Przechodziłem więc przez nie wszystkie. Myślałem o tym, jak strasznym jest siła rażenia ciosu zadanego sercu od tego serca środka. Tak to właśnie czułem. Cios zadany od wnętrza. Taki cios rozsadzi prochownię najpotężniejszych fortec człowieczeństwa.
Serce zakłute od środka pęka wraz z całą resztą.
Myślałem o tym, jak straszne jest to, że nawet, gdy już jak ten storpedowany okręt, spoczywasz, biedny człowieku, przechylony na bok i nabierający mroku – to i tak wciąż odczuwasz kolejne ciosy. Wciąż czujesz kolejne spadające młoty...
Wy, którzy nie zaznaliście tego młota, mówię wam z najwyższą pokorą i serdecznością – bo nigdy z życzeniem i przepowiednią – niewiele jest cięższych młotów na tym świecie.
Odwrócony plecami do żony nalewałem wino do kieliszków. Dawniej dodawaliśmy do tego talerzyk z serami pleśniowymi.
Dziś pleśń była wszędzie wokół, a ja nie sięgnąłem po sery ani myślą.
To miał być zupełnie inny ceremoniał.
Odwróciłem się do Sylwii i powoli ruszyłem w jej stronę. Patrzyliśmy sobie prosto w oczy.
Duże, błyszczące oczy.
Chyba po raz pierwszy w życiu moje oczy były bardziej smutne niż jej.
W każdym razie moje były smutne prawdziwie.
Nic chyba tak nie dławi ostatniej nadziei, jak zrozumienie, że ŻADNE argumenty nie trafią do serca osoby, z którą rozmawiasz.
Po tym, jak zrozumiesz, że tego serca tam nie ma i nigdy nie było.
Najpotężniejszy szermierz wypuści miecz z ręki najpóźniej w tym właśnie momencie.
Ja nie byłem potężnym szermierzem. Mój miecz wypadł mi z ręki dawno temu. Leżał gdzieś u stóp klifu, obmywany falą oceanu.
Nie wymieniliśmy ani słowa, podnosząc kieliszki do ust.
Patrzyliśmy sobie w oczy, które kiedyś rozbłyskiwały uśmiechami, a teraz były matowymi zalewami stworzonymi przez kombinaty.
Na co czekała moja żona, dopijając swoje wino? Zapewne na to, aż ja dopiję własne, odstawię kieliszek, udam się do sypialni, ucałuję syna na pożegnanie i wyjdę.
Ja zaś czekałem na coś innego.
A raczej: na kogoś. Kogoś, kto zaraz miał wejść do salonu i wywołać emocje na twarzy mojej żony.
Tak... Działo się ze mną wiele dziwnych, strasznych rzeczy. Na przykład bardzo chciałem ujrzeć emocje u mojej żony.
Prawdziwe emocje.
Nie pamiętam, kiedy widziałem je ostatni raz... Bałbym się zgadywać, kiedy emocje skierowane w moją stronę były z jej strony prawdziwe.
Kiedy odkrywasz, że osoba, którą z wdzięcznością nazywałeś swoją tarczą, potrafiła okłamywać cię latami, nawet wiara w szczerość bardzo przeszłą ulega skruszeniu.
Duże, błyszczące oczy. Sylwia patrzyła na mnie, a ja tym razem nie miałem kłopotu z odczytaniem jej komunikatu. Miałem pospieszyć się z winem i wyjść.
Tyle, że to miał być zupełnie inny wieczór. Zupełnie inny...
Ostatnio żona zaskoczyła mnie kilka razy, powodując tak gwałtowny wstrząs, że wyrzucił mnie z platformy wszelkich wierzeń w samorealizację, stabilność i lojalność.
Zdmuchnęło mnie z tej platformy.
Dziś ja chciałem zaskoczyć żonę. Wywołać emocje.
Choćby minimalne – ale prawdziwe.
Czego chciałem? Strachu? Niepewności? Poczucia winy? Żalu? Zrozumienia?...
Wszystkiego po trochu pewnie.
Dawno tego nie widziałem u mojej żony. Dawno. A teraz właśnie szczególnie mocno oczekiwałem tych emocji.
Na które nie miałem co prawda gwarancji. Bo nawet teraz jej twarz nie zdradzała żadnych przeczuć... A przecież powinny być jakieś. Zmieniłem się bardzo. Stałem nad nią wysoki i prosty, spokojny. Na mojej twarzy nie było już łez, gdyż zastąpiła je surowość. Surowość i spokój, i coś jakby zapowiedź. Przecież znała mnie dziesięć lat... To wystarczy, by wyczuć pewne stany, choćby stan przygotowania do konfrontacji.
Ale jeśli czegoś się spodziewała, to nie zdradziła się niczym.
Przez chwilę panowała cisza. Wiedzcie, że i dla mnie, choć zaplanowałem to wszystko tydzień wcześniej, były to okoliczności na tyle dziwne, że nie spieszyłem się z niczym. Zależało mi tylko na dwóch sprawach.
Na tym, by powiedzieć jej wszystko to, co chciałem powiedzieć. By powiedzieć jej wszystko to, co powinna usłyszeć.
Jeśli nie wyrzucisz z siebie wszystkiego, to wyjdziesz z ostrzem w brzuchu, które będzie kroić cię przy każdym kroku, domagając się uwolnienia.
Poza tym, jak już wiecie, bardzo chciałem ujrzeć jej emocje. Uwierzcie mi: nikt z was nie pogodzi się z tym, że osoba, której oddaliście serce, nie uwalnia żadnych emocji poza chłodem i obojętnością.
Nie po takiej krzywdzie, którą zada wam i waszym dzieciom.
Stałem nad nią kamienny, surowy, przeszywający wzrokiem. Wzrokiem, który wciąż był zdeterminowanym poszukiwaczem zrozumienia.
Duże, błyszczące oczy. Nie było w nich nic.
Przez sekundę poczułem, że ogarnia mnie słabość. Ale myśl o Dawidzie i jego zmarszczce wzmocniła mnie natychmiast.
I przemówiłem głosem, który nikomu nie kojarzyłby się już z teatrem lalek – bo ostatnio właśnie takim przemawiałem. Owszem, był to głos znużony, martwy, chropawy, ale też całkiem suchy, twardy i niezachwiany.
- Nie będę zabierał więcej naszego czasu niż jest to konieczne. - Prawie się zaśmiałem gorzko nad brakiem reakcji Sylwii. - Chcę tylko powiedzieć ci kilka rzeczy i wyjść. Niestety, w moje miejsce przyjdzie ktoś inny. Ktoś, kto stoi na korytarzu i otworzy drugi etap dzisiejszego wieczoru.
Duże, błyszczące oczy. Nawet nie drgnęła, by spojrzeć w stronę drzwi. Nie odrywała ode mnie oczu.
Ciągnąłem więc:
- No tak. Zatem posłuchaj mnie przez chwilę teraz... - Dopiłem wodę i zasiadłem na kanapie naprzeciw niej. - Chcę ci powiedzieć, że stałem już nad własnym grobem. Ściślej: nad krawędzią walijskiego urwiska. Nad klifem. Stałem tam przez pół nocy i zastanawiałem się, co mnie ściąga ku życiu, a co w stronę przeciwną. Rozumiesz. Taki bilans. Ponieważ zostałem przez ciebie cynicznie okłamany, zdradzony i obrabowany z dziecka, ten ciężar raczej pchał mnie w dół. Owszem, w stronę przeciwną ciągnęły mnie myśli o mojej matce i synu. To bardzo ważne myśli. Gdy człowiek jest na dnie den, to wyciągnąć go może tylko myśl, że jego życie jest ważne dla innych. Niestety – w moim przypadku okazało się to zbyt słabe.
Duże, błyszczące oczy.
Westchnąłem i sięgnąłem po butelkę z winem. W połowie ruchu zrezygnowałem jednak. Nalałem sobie wody. To nie była chwila na picie alkoholu. W ogóle nie miałem ochoty na alkohol.
- Rozumiesz – podjąłem. - To nie zadziałało. Ale przemyślałem rzecz z drugiej strony. CO WYWOŁA moja śmierć. Jak wpłynie na bliskie mi osoby. Pomyślałem więc o przyjacielu, którego mam. To druh zesłany w szczególnym darze, druh, który wsparł mnie tak, jak trzeba wesprzeć wojownika – a żeby wiedzieć, jak to zrobić, samemu trzeba nim być. Jednak myśl o tym przyjacielu nie zawróciłaby mnie z klifu. Wiedziałem, że jego orbita jest stabilna i szczęśliwa, a turbulencje wywołane moją śmiercią nie zagroziłyby konstrukcji, którą zbudował ze swoją rodziną. Potem znów pomyślałem o matce i synu. I już miałem inne konkluzje. Matce pękłoby serce, a ja myślę, że jedno pęknięte serce jest już i tak serią zbyt długą... Pomyślałem o synu. O naszym Dawidzie. Czyż nie byłbym najżałośniejszym zdrajcą, gdybym odszedł w ciemność? Czyż nie popełniłbym najwyższej hańby, wtłaczając w jego serce jeszcze więcej osamotnienia i żalu? Niezrozumienia? - Spuściłem wzrok na blat stołu. - I poczucia winy. Bo tego obawiałbym się najbardziej. I tak myślę, że już teraz może trapić go takie poczucie. Dzięki tobie. - Podniosłem na nią zimne oczy. - Dzięki tobie.
Oczy sarny. Zaczynałem coraz bardziej rozumieć, jakim nieszczęściem jest brak komunikacji między ludźmi. Gdy tak próbowałem przebić się ze swoimi słowami do wnętrza mojej żony, sam sobie wyglądałem na żałosnego idiotę, bezradnego rozbitka. Te próby były po prostu beznadziejne.
Mimo to kontynuowałem je, bo choć ich bezowocność zgniatała mnie niczym marny, zgniły owoc, to gdybym ich zaprzestał, byłoby jeszcze gorzej. Musiałbym zerwać się i rzucić z krzykiem w ciemność nieskończoną.
- Półtora roku temu powiedziałaś mi, że mnie nie kochasz. Żebym poszukał sobie nowej miłości. Jeśli możesz choć po części pojąć, co znaczy takie wyznanie i oferta dla człowieka, który dziesięć lat wznosił z poczuciem nadziei, satysfakcji i szczęścia wysoką wieżę spełnienia, to ci powiem. Ta wieża sięgnęła chmur, a ja stałem tam pośród jej blanków wraz z synem i wraz z tobą – jak mi się wydawało – gdy nagle ktoś chwycił tę wieżę u spodu, wyrwał i rzucił o ziemię. Rozumiesz mniej więcej?
Duże, błyszczące oczy patrzyły na mnie nieruchomo. Wydawały się należeć do sarny, która czuje żal nad złą stroną świata. Ale ja już poznałem się na tych oczach. Gdybym teraz wstał i ruszył ku drzwiom, mówiąc „Do widzenia”, ta sarna podniosłaby się lekko, odprowadziła mnie z nikłym uśmiechem, a po zatrzaśnięciu drzwi zaczęła czytać książkę kulinarną lub po prostu zadzwoniła do swojego nowego mężczyzny. Bez potrzeby nabierania głębszego oddechu.
- Oboje zdawaliśmy się wtedy rozumieć potrzeby dziecka i oboje zdawaliśmy się troskać o jego stabilność. O harmonię, której potrzebuje każdy chłopiec, by urósł w ufności do więzi rodzinnych i przełamywania wyzwań życia. W przekonaniu, że świat jest bezpieczny. - Pokiwałem głową. - Twoja troska okazała się mrzonką jak wszystko inne. Chemia nowego mężczyzny zdmuchnęła te mrzonki, jakby twoje cnoty były osadzone na dmuchawcu. Przykre. Zawarliśmy zatem układ, by jeszcze przez kilka lat żyć razem dla spokoju i poczucia bezpieczeństwa Dawida, które byliśmy mu winni. Zawsze będziemy mu to winni – podkreśliłem głosem, w którym zawibrował gniew. - Nic nas nigdy nie zwolni od tego, a wszelkie odstępstwo zostanie surowo rozliczone przez prawa życia. Zapewniam cię o tej nieuchronności. Nie ma ucieczki od konsekwencji czynów haniebnych.
Duże, błyszczące oczy. Czy gdzieś pod tymi taflami zwodniczego blasku rodził się strach lub poczucie winy?
Nie miałem żadnych podstaw, by w to wierzyć.
To napełniało rozpaczą, lecz znacznie bardziej rezygnacją.
A ta rezygnacja splatała się z narastającym znużeniem. Otóż odkryłem właśnie, że znużenie nie ogranicza się do ciała. Dusza też może być znużona, wyczerpana śmiertelnie, i to było jeszcze gorsze.
Ile to razy słyszy się, że ktoś zabił się z rozpaczy. Właśnie zacząłem się zastanawiać, ilu ludzi zabiło się ze znużenia. Ze znużenia tym wszystkim, w czym mnóstwo było rozczarowania i kolejnych ciosów, lecz zupełnie nie było nadziei.
Męczące to było, istotnie.
Choć nieco słabszym głosem, kontynuowałem jednak:
- Obiecaliśmy sobie, że nigdy, dopóki jesteśmy małżeństwem, nie zdradzimy się. Że do rozwodu nikt nie będzie jeszcze szukał nowej miłości. Że skupimy się na dziecku. Że jeśli ktoś zmęczy się układem i przebywaniem we wspólnej przestrzeni, to wyprowadzi się gdzieś blisko. Że będziemy żyć z dzieckiem na zmianę, po tygodniu. Że zawsze, ZAWSZE!!... - krzyknąłem z rozpaczą.
Aż umilkłem.
Patrzyłem na swoje buty ogłuszony. Całkowicie zaskoczony tym okrzykiem bólu, niespodziewanym, gwałtownie uwolnionym.
Moja twarz gdzieś zniknęła. W jej miejscu pojawiła się maska z drewna. Nie była zbyt dopasowana i zadawała ból.
Całą moją głowę objął dziwny,ściągający ból.
Nie musiałem grać. Byłem na dnie. Długo na nim będę.
Może zawsze. Może dno den nigdy nikogo nie wypuszcza.
Nie musiałem grać. Ale musiałem dokończyć.
- ...że... zawsze będziemy grać otwarte karty. - Udało mi się przełamać dławienie krtani. - Że nie okłamiemy się nigdy. Przyrzekałaś mi to na życie syna przez cały ten czas, a ostatnio tydzień przed swoją ucieczką do Polski. Tydzień przed ucieczką z Walii, która była i jest światem Dawida. Z którego wyrwałaś go na trupie jego szczęścia tylko po to, by uprawiać seks z nową chemią. - Patrzyłem w jej oczy. Błyszczały iluzorycznym, strategicznym smutkiem, podczas gdy moje błyszczały ogniem gniewu, który pali lasy. - Do samego końca okłamywałaś mnie, a przecież masz nowego faceta od roku. Od roku – lub dłużej. I kto wie, co działo się wcześniej. Bo dziś widzę, że całą moją wieżę zbudowałem na twoich kłamstwach. Taka wieża mogła raz, na chwilę, dotknąć chmur, lecz nie miała szansy wyrosnąć ponad nie, i nie mogła przetrwać... Taką wieżę można było łatwo zawalić w dowolnym momencie. Po pięciu latach w Walii – latach, w których żyłem o dwóch parach jeansów i dwóch parach butów, bo uszczęśliwiało mnie obdarowywanie ciebie i Dawida; latach, w których ty przepracowałaś może dwa miesiące – zrobiłaś to. Zawaliłaś wieżę.
Wstałem, by rozprostować kości. Musiałem to zrobić. Całkiem możliwe, że gdy siedzisz nieruchomo, gdy upodabniasz się do głazu zdobiącego polną drogę, to emocje mają utrudnioną drogę ujścia i stłaczają się w zakamarkach ciała i duszy.
- Zawaliłaś wieżę, w której ruinach pogrzebane zostało nie tylko moje marzenie i moje szczęście. W tej wieży było też szczęście twojego dziecka. Czy pomyślałaś o tym?
Duże, błyszczące oczy.
- Chcę ci powiedzieć zupełnie szczerze – mój głos nieco przycichł – że nie jest tak, iż za wypaloną miłość obwiniam tylko ciebie. Oczywiście, że nie. Musiałbym być idiotą. Oboje jesteśmy odpowiedzialni za to, co stało się z naszym uczuciem. Mam jednak żal o to, że moje próby ratowania tego, próby nawiązania rozmowy o źródłach kryzysu, i wszelka moja gotowość do ustępstw i współpracy zostały przez ciebie kompletnie odrzucone. Że nigdy nie powiedziałaś ani słowa, czego ci brak, i co moglibyśmy zmienić. Nie otrzymałem ani jednego komunikatu, bo zastępowały go nocne westchnienia w poduszkę. Nawet nie wiesz... - zacisnąłem wargi na kilka sekund. - Nawet nie wiesz, co znaczy życie z kimś, kto nigdy nie uwalnia swoich myśli i rozmawia tylko o pierdołach... Nie wiesz, jak bardzo frustruje ten rodzaj trucizny. - Nie znalazłem w jej oczach, czego nie widziałbym tam w ostatnim czasie, więc mówiłem dalej: - Mimo tego wszystkiego, do końca byłem gotów ratować rodzinę co najmniej dla Dawida. Do końca czekałem na twój znak. Nadzieja na to gasła – bo nie ukrywam, że obecność kobiety w domu, która unika nawet przytulenia – zaczyna męczyć i przytłaczać. Jakkolwiek miałem świadomość, że nadzieja na odbudowanie miłości jest słaba, to zachowałem ją do samego końca. Bo do samego końca wierzyłem w twoje obietnice i zapewnienia. Wierzyłem, że wygaśnięcie uczucia nie zmienia kobiety w potwora. Tymczasem co? Co?? - wbiłem w nią wzrok, który chyba znów był trochę żałosny, jakby patrzyło nim rozżalone dziecko. - Pamiętasz, jak dokładnie rok temu spytałem, czy chcesz rozwodu? Pamiętasz swoją reakcję? W milczeniu chwyciłaś mnie za rękę i tak zasnęliśmy. Z wyrachowaniem, strategicznym utrzymywaniem bezpiecznej pozycji, stymulowałaś we mnie nadzieję. Zawsze i wszędzie. Do końca słyszałem, że jest nam dobrze i nic więcej nam nie trzeba... Jaka jest miara twego cynizmu i zakłamania, kobieto? Czy jest dla tej miary jakiekolwiek ograniczenie? Dzień przed Sylwestrem z uśmiechem na twarzy pisałaś listę dań, wymieniając głośno moje ulubione. Pamiętasz, co ja robiłem wtedy? Siedziałem obok ciebie i spisywałem filmy sylwestrowe z Internetu, ponieważ nie dostaliśmy gazety z programem. Oboje robiliśmy coś dla rodziny. Tylko, że jedno z nas udawało. Bo kiedy na drugi dzień rano wstałem, nie było już w domu ciebie i Dawida. Dzień wcześniej powiedziałaś mi i naszemu synowi, że zabierasz go do pracy i będziesz pracować cały dzień... - Czułem, jak szczęki znów zaciskają mi się do bólu. - Rano, gdy spałem, uciekłaś. Dopiero w autobusie do Cardiff powiedziałaś Dawidowi, że lecicie do Polski, że tatuś nie może, bo ma dużo pracy. Nie pozwoliłaś dziecku pożegnać się z ojcem choćby buziakiem i okłamałaś go. W ten sposób nadepnęłaś swoim cynicznym, wyrachowanym butem na dobro psychologiczne dziecka. Nie po raz ostatni zresztą.
Duże, błyszczące oczy.
- Nie wiem, jak długo będzie prześladowała mnie myśl, że mogłem schować paszport Dawida. Że powinno mnie coś tknąć. Że powinienem wstać rano... może zobaczyłbym torby... - Milczałem chwilę ze spojrzeniem zawieszonym na drzwiach balkonowych. - Nie wiem. Wiem, że bardzo chciałbym uwolnić się od tych myśli, bo są nożami, które krążą we mnie jak węże.
Z korytarza dobiegł szmer. Ja spojrzałem w tamtą stronę, ale Sylwia nawet nie drgnęła. Nie odrywała ode mnie oczu.
Gdyby chwycić ją za ramiona, zacząć szarpać... może jest zaczarowana, opętana... może...
Czy chemia może kobietę wypełnić takim lodem?...
Fakty mówiły same za siebie.
To były fakty, które zachodziły człowieka za plecami i zaczynały pchać na walijski klif.
- Ale jest coś gorszego w tym wszystkim... - chrząknąłem, by uporać się z charczeniem głosu. - Gdy wylądowałaś w Polsce, obcy, nieznany mężczyzna podszedł do was i odebrał z lotniska. Obcy mężczyzna przywitał Dawida matkę po tym, gdy jej mąż i jego ojciec jej nie pożegnał. Czy rozumiesz, o czym mówię?
Może rozumiała. Lecz jeśli nawet – ładunek słów, które wypowiadałem, miał dla niej znaczenie przepisu kulinarnego.
Może mniejsze.
- Wiesz, co sprawia, że czuję do ciebie nienawiść? NIENAWIŚĆ – podkreśliłem, czując znów napływ łez. Wypłakałem ich już wiele, ale gdy zaczynałem mówić o synu, bez końca się pojawiały. - Kiedy jechaliście stamtąd pociągiem do Warszawy i myśleliście, że Dawid śpi – on nie spał. Nie spał. Jak mogłaś być pewna, że dziecko wyrwane od ojca i skonfrontowane z nowym mężczyzną, zaśnie tak po prostu?... Otóż nie zasnął i widział, jak się całowaliście. Rozumiesz, o czym mówię?... Dziecko, które przez ostatnie pół roku chodziło za nami i pytało, czemu się nie przytulamy, dziecko, które prosiło cię: „Pocałuj tatę”, to dziecko obserwowało mamę całującą się z obcym facetem. Mamę, która deptała po jego psychice, ponieważ kwestie taktu, odpowiedzialności i czujności zostały pogrzebane pod oszałamiającą warstwą chemii. - Znów stałem się zimny. Czułem pogardę i wyrażałem ją każdym słowem. - Która matka by tak postąpiła? Odpowiem ci. Żadna dobra. Kiedy pamiętam, jak razem oglądaliśmy programy o zdradach, o wywożeniu dziecka... kiedy mówiłaś o tych kobietach „dziwki”... Jak zatem nazwałabyś siebie? No?! Jak nazwiesz kobietę, która dla seksu z nowym facetem zgnoiła nie tylko dziesięcioletnią konstrukcję rodzinną męża, nie tylko kłamała mu z cynizmem prosto w twarz... nie tylko odebrała dziecko... Ona poświęciła poczucie szczęścia i harmonii tego dziecka. Podeptała je. Oderwała w połowie roku szkolnego ze szkoły, która była jego stabilnym światem, w którym to świecie zadziwiał czytaniem po angielsku i walijsku, w którym miał przyjaciół... Nigdy nie zapomnę tego ostatniego dnia w szkole, gdy po moich namowach ugięłaś się i przyleciałaś na tydzień, by miał szansę pożegnać swój świat osobiście i świadomie. W gruncie rzeczy nie podejrzewam cię o poświecenie, przyleciałaś po prostu po swoje rzeczy... Nigdy nie zapomnę tego, jak żegnano mojego syna i jaką miał minę. „Przywyknie” - powiedziałaś. Wiesz, kto tak mówi? Cynik. Pewnie, że przywyknie. Życzę mu tego. Sęk w tym, że on nie ma obowiązku przywyknąć. I nie ma prawa być ofiarą odrywaną od swego świata, w którym sobie znakomicie radził i w którym żył szczęśliwie. NAZWIJ SIĘ SAMA.
Duże, błyszczące oczy.
- Wiesz, nie mam aż tak wielkich pretensji do twego faceta, którego zresztą tajemne istnienie odkryłem tylko dlatego, że dwa dni potem bez zapowiedzi byłem już u twoich rodziców. Ledwo portki wciągnął. Ledwo portki wciągnął w domu, w którym był mój syn i jego matka, nie było zaś mnie. Ale mam dla niego jakieś zrozumienie. Jest młodszy od ciebie. Dwudziestolatek, zwłaszcza odurzony chemią , nie zrozumie tyle, co trzydziestolatek. Tak już po prostu jest. Jeśli ma w sobie potencjał, przyjdzie czas, że zrozumie, do czego się przyczynił. Czego przysporzył mnie i Dawidowi. Najbardziej jednak rozgrzeszam go z tej oczywistej przyczyny, że został przez ciebie zmanipulowany. Że padł ofiarą twoich kłamstw i manipulacji, które wytrenowałaś na mnie. Zakochał się, zanim poznał pełen twój status. Zanim dowiedział się o dziecku. O tym, że masz męża, dowiedział się dwa miesiące temu. Chcę powiedzieć ci, że budujesz wieżę, która może runąć zanim sięgnie chmur.
Duże, błyszczące oczy.
Zamyśliłem się. Nadchodziła pora, by zamknąć etap pierwszy. Nie liczyłem jakoś szczególnie mocno na to, że Sylwia się rozklei, zakłopocze, zawstydzi... cokolwiek. Myślę, że jednak jakąś nadzieję na odrobinę emocji miałem.
I nic. Nic nie znalazłem w oczach kobiety, która dziesięć lat temu była ZUPEŁNIE INNA.
Była? Czy była? Czy może tylko kolejna iluzja?
Była. Była z pewnością. Pamiętam. Pamiętam jej walkę o nas i pamiętam poród w męstwie, dla którego biłem pokłony. Pamięć o tym porodzie nie ułatwiała zresztą kwestii pożegnania... Ani trochę.
Cóż więc się stało? Jak to jest, że chemia potrafi podpisywać wyroki tak surowe? Że wieża męża i on sam zostaje wysadzona, a co już do reszty niepojęte, cały ten proces znaczy seria ran zadanych dziecku?...
Pora było zamykać sprawę.
- Okej – rzekłem cicho i martwo. - Wróćmy do tamtej nocy nad klifem. Jak już powiedziałem, stojąc tam robiłem sobie rachunki. Ostatecznie zrozumiałem, że nawet, jeśli nieszczęśliwie, to żyć będę dla moich bliskich. Zwłaszcza dla syna, któremu własna matka nie gwarantuje stabilności i poświęcenia, i której to matki muszę pilnować. Podjąłem tę decyzję nad klifem, lecz wciąż brakowało mi sił, by odwrócić się i wrócić do domu. Może dlatego, że domu czekał pełen zabawek pusty grobowiec, który kiedyś był pokojem syna. Może dlatego, że nie mogłem znieść widoku kotów, które zawsze zasypiały z synem, a teraz zasypiały na jego poduszkach. Może jeszcze z innego powodu. Nie wiem. Wiem, że krążyła mi myśl po głowie, że każdej nocy, gdy wracałem z pracy, stawałem w drzwiach pokoju syna i patrzyłem, czy śpi spokojnie. Oboje wiemy, że to było pierwsze, co robiłem po powrocie z pracy do domu. Więc myślałem o tym nad urwiskiem i stawałem się kamieniem. Nawet chciałem się nim stać. Pragnąłem, bym skamieniał i by do rana mech oblekł ten marny twór, którym się stawałem.
Duże, błyszczące oczy. Nie widziałem tam nie tylko strachu i żalu, i wstydu, i wątpliwości.
Nie było tam nawet miejsca ma zaintrygowanie.
Smutne.
A jednak odszedłem stamtąd. Oczywiście. Tam na klifie nie stałem sam. Tam stali moi bliscy, wszyscy razem ze mną. Nieomal czułem Dawida wtulającego głowę w mój brzuch. I odszedłem. Nie z pragnień bycia żywym, lecz poczucia odpowiedzialności, obcej ci cechy. Odpowiedzialność nie poddała się nawet temu cholernemu znużeniu.
Przez chwilę wpatrywałem się w blat stołu.
- Dwa dni później poszedłem do baru. Tylko raz i nie po alkohol. Poszedłem pośród żywych, by obserwować ich jako całkiem martwy człowiek. Siedziałem przy stole nad herbatą i wodziłem wokół mrocznym spojrzeniem istoty, której zaczepienie grozi wojną światową. Tak... - Pokiwałem głową. - A jednak ktoś podszedł i zaczepił mnie. Tak poznałem Roberta. Robert, który á propos stoi za drzwiami i który zaraz mnie zastąpi, ma niezwykły dar tudzież intuicję do wyszukiwania mężczyzn stojących nad urwiskami. Niezwykły to dar, zaprawdę. Otóż Robert podszedł do mnie, popatrzył spokojnie i spytał: „Kobieta cię zdradziła?”. Tak po prostu. Tak zwyczajnie. Tak trafnie. A ja – to dopiero ciekawe – od razu odrzekłem: „Tak. I zabrała mi syna”.
Wciąż patrzyłem w blat. Wiedziałem, że powyżej blatu nic się nie zmieniło.
Nic nie zmieniło się w twarzy mojej żony.
Może nigdy już się nie zmieni.
- Wtedy powiedział: „No to chodźmy”. I poszliśmy.

W drodze do miasta cały czas milczeliśmy. Byłem nawet zaciekawiony, kim był i czego chciał człowiek, który odnalazł mnie w ciemnościach. Ale nie aż tak znowu bardzo, bo gruncie rzeczy wszystko było mi obojętne i obojętnie podążałem za nim. Długo szliśmy ulicami miasta. Nagle Robert zatrzymał się i wskazał drzwi do lokalu.
- Co to jest? - spytałem niespecjalnie zainteresowany.
- Klub szachowy. Wejdźmy.
I weszliśmy. Na wielkiej sali, mającej urokliwy, wiktoriański klimat, roiło się od stolików podświetlonych lampkami. Mimo głębokiej nocy połowa stołów była zajęta; najwyraźniej szachy są tak samo czasochłonne jak wciągające.
- Rozejrzyj się - rzekł mój towarzysz spokojnie. Rozejrzałem się bez zachwytu. Być może widoczna wokół beztroska, przy całym moim zdruzgotaniu, działała mi na nerwy.
- Rozejrzałem się. No i co? - wzruszyłem ramionami.
- POLICZ KOBIETY.
Zmarszczyłem brwi i jeszcze raz powiodłem spojrzeniem po sali. Pośród trzydziestu mężczyzn zauważyłem jedną kobietę.
- Nie rozumiem - patrzyłem na Roberta zdziwiony.
- A teraz z powrotem do knajpy - rzucił tylko z nikłym uśmiechem.
Ano tak, Sylwio. Zasiedliśmy znowu w pubie przy piwie. Nadal byłem zrozpaczony i śmiertelnie wyczerpany tym, co musiałem rozwiązać. Przyznaję jednak, że odczułem też mimo wszystko zaintrygowanie. Robert nie spieszył się z wyjaśnieniami. Najpierw zjadł hamburgera, przy czym mi też go wmusił. Potem zaczął mówić:
- Przed chwilą ujrzałeś ilość kobiet w klubie szachowym. Zapewniam cię, że możemy zawitać do wszystkich klubów szachowych na tym świecie i nigdzie nie ujrzysz zbyt wielu kobiet. Czy rozumiesz, czego to dowodzi? - spojrzał na mnie przenikliwie.
- Że są głupsze? - spytałem rozdrażniony. Miałem w owym momencie wielki gniew dla kobiety jako takiej, ale zachowanie Roberta też było cokolwiek irytujące.
- Nie są i nigdy nie będą - zaprzeczył spokojnie. - Jednak znakomita większość kobiet nie gra w szachy – zaproś do nich swoje znajome – ponieważ szachy są grą STRATEGICZNĄ. Kobieta nie jest istotą opierającą swoje kroki na strategii, lecz na EMOCJACH.
Chwilę milczałem. Mój umysł był wzburzony i nieskłonny wnioskować.
- Oczywiście mówię tu o tym, że tak jest Z GRUBSZA. Z grubsza rzecz ujmując mężczyźni kierują się strategią, kobiety zaś emocjami. I nie w tym rzecz, że kobiety nie potrafią żyć z planem, czy być wyrachowane. Tak, są w tym dobre. Ich problem to przewidywanie ruchów przeciwnika. Twoja żona nie potrafi przewidzieć twoich posunięć, opiera się na własnych pragnieniach i z góry zakłada własne powodzenie. Co gorsza, nie przewiduje ruchów dziecka. Nie myśli o tym, co zrobi i co powie w przyszłości wasz syn, który dorasta. Nie ma natury szachowego stratega, zresztą tylko nastawienie musi się ułożyć pozwala jej nie trapić się tym, jak kiedyś tam rozliczy ją syn. To dla niej stanowi źródło siły. Dla ciebie – jest to szczególnie niefortunne. Niefortunne – właśnie dlatego przegrałeś dziś, a ja dawno temu.
Zacisnąłem zęby. Potem wypiłem pół pokala piwa.
- Dlaczego? - spytałem.
- Szachy wymagają wyprzedzania ruchów i to wielką ich ilość, w wyobraźni. To nie leży w naturze większości znanych mi kobiet. - Uśmiechnął się lekko. - Niestety, podobnie jest w życiu. Przeciętny mężczyzna, nawet zauroczony chemią nowej kobiety wybiega myślami w przód i analizuje konsekwencje. Ignoruje je lub bierze pod uwagę, w każdym razie widzi je. Kobieta kieruje się uczuciem. Dla niej po prostu to się musi jakoś ułożyć i już. Rozumiesz. Dlatego nie przejmują się do końca tym, że zostawiają mężczyzn na bruku (im też to się jakoś ułoży), że odrywają dzieci od ojców (przywykną), starego środowiska i tak dalej... W sensie strategicznym na kobiecie nie można po prostu polegać. Powiem więcej: jest zdolna DO WSZYSTKIEGO, ponieważ konsekwencje – i to tylko na bliższy czas, bo dalej mgła – oblicza jej po prostu uczucie. Nie ma strategicznej, dalekosiężnej analizy – takowa nie istnieje.
Tak mi właśnie powiedział, Sylwio... Ale zaskoczę cię. Mimo odczucia dziwnej satysfakcji, zaprotestowałem.
- Odrzucam to - rzekłem stanowczo. - Odrzucam to nie dlatego, że brzmi szowinistycznie, ale dlatego, że rujnuje cały sens świata i całą ufność w organizm rodzinny. Jeśli to zaakceptować, to równie dobrze już można pakować się do bombowca.
Tak mu odpowiedziałem, choć moje nastroje pchały mnie do szowinistycznej wojny, a nie do deklarowania ufności w kobiecość. Na co, zupełnie nieprzejęty, uśmiechnął się, po czym rzekł:
- No to opowiedz mi swoją historię.
.Kiedy skończyłem, już się nie uśmiechał, ale ze spokojem skonkludował:
- No i sam widzisz. Twoja żona nie ma za grosz zmysłu strategii. Nie myśli o wielu konsekwencjach swojego kroku, przy czym najbardziej znamienne jest jedno. Ona nie myśli o tym, że jej rosnący nie tylko ciałem, ale i pojmowaniem spraw syn, rozliczy ją w przyszłości.
Milczałem.
- Pomijając fakt, że chemię jako zjawisko ulotne należałoby wpakować do jednego worka z iluzją.
Tak to sobie porozmawialiśmy, Sylwio... Czy myślisz o tym, że syn będzie cię rozliczał w przyszłości?
Duże, błyszczące oczy.
Tak... Powoli kończymy, żono moja.
- Mimo wszystko nie mogę chyba tego zaakceptować - wyznałem bezradnie.
Z dziwnym uśmiechem satysfakcji Robert pokiwał głową.
- Miałem nadzieję to usłyszeć- rzekł nieoczekiwanie. - Teraz zadam ci pytanie, okej?
Zaskoczony i zarazem znużony skinąłem głową.
- Dobrze. Zatem posłuchaj. Czy kobieta jest zdolna z nazistowskim cynizmem żyć w wieloletnim kłamstwie, zdradzając miłość, która jest wszak esencją dla każdej kobiety, czy jest zdolna w imię seksu wygody, ucieczki od obowiązków niszczyć dobro i szczęście dziecka?... Jest?
Było to bardzo bolesne pytanie dla mnie, żono moja. Bardzo bolesne. Bo cóż miałem odpowiedzieć? Odpowiedź siedzi tu na wprost mnie, milcząca i wytrzeszczająca piękne oczy. Nie było i nie mogło być żadnej innej odpowiedzi. Powiem więcej: cały wzniecony we mnie pożar bólu parł na to, by tę odpowiedź wyrazić. Mimo to milczałem. Milczałem, bo o dziwo coś w środku blokowało mnie, jakbym bał się, że przyznając tę straszną prawdę pogrzebię tak wszelkie nadzieje dla siebie, jak... dla Dawida. - Przesunąłem znów wzrok na drzwi. W korytarzu cierpliwie oczekiwał Robert, ale trochę dalej, w małym kolorowym pokoju, spał mój syn. Mała ofiara wielkiego egoizmu. - Ponieważ jednak mój towarzysz naciskał, z trudem wydusiłem to z siebie:
- Tak. Jest do tego zdolna.
Ku memu zdumieniu Robert przez chwilę przyglądał mi się uporczywie, po czym z wyraźnym naciskiem powtórzył:
- Mikołaju. Spytam jeszcze raz. Czy twoim zdaniem kobieta jest zdolna – zostawmy już nawet partnera – poświęcić szczęście dziecka dla związku z nowym mężczyzną? Jest??
Ze zmarszczonym czołem wodziłem wzrokiem po ludziach, po barze, po suficie, po obrazach, aż w końcu, zupełnie nie wiem, dlaczego, odpowiedziałem:
- Nie. Nie jest. Żadna kobieta tego nie zrobi.
I wtedy Robert rozpromienił się, nie odrywając ode mnie zadowolonych oczu napił się piwa i rzekł:
- Tak. Kobieta nie. Ale harpia tak.
Pierwszy raz z ust Roberta padło słowo harpia. Od tamtej pory miało padać między nami częściej niż tak, nie i dobrze.
- Harpia? - powtórzyłem. - Czyli co?
- Jak sobie wolisz - odrzekł. - Ja oddzielam kobiety od harpii. I właśnie tak uważam, jak ty. Kobieta jest tą istotą ludzką, która zawiera w sobie szczególny ładunek łagodności i poświęcenia. Wiesz, kogo przypomina prawdziwa kobieta? Czytałeś Thorgala?”
Pewnie, że czytałem Thorgala. I już wiedziałem, o kim będzie mowa. O żonie Thorgala. Jako dwunastolatek byłem w niej nieomal zakochany, a przynajmniej trochę rozmarzony.
- Czytałeś, no jasne. Żona Thorgala miała na imię Aaricia. Poza urodą cechowały ją dwie najważniejsze cechy kobiety. Kobiecość zbudowana jest na dwóch ołtarzach: na łagodności i poświęceniu. Taka była Aaricia i takie są kobiety, które nie są harpiami. Aaricie tego świata poświęcają się z miłością. Czym jest poświęcenie? Poświęcenie oznacza, że zniesie pewne niedostatki, a nawet udręki, jeśli oznacza to spokój dziecka. Co innego, jeśli na dziecko pada cień z winy ojca. Albo gdy jej mąż sam jest jak ta harpia, i zamiast odwzajemniać te piękne cnoty, żeruje na nich, wysysa jej radość życia i energię. Wtedy nawet najlepsza kobieta uchodzi w inną przestrzeń i chwała jej za to. U ciebie było odwrotnie. Kobieta porwała dziecko i uciekła z domu miłości i spokoju, który to dom był zaczarowanym mikroświatem twojego syna. Zrobiła tak, ponieważ nie jest tak naprawdę kobietą. JEST HARPIĄ
Patrzył na mnie wyczekująco, lecz ja milczałem posępnie.
- Ożeniłeś się z harpią, Mikołaju. Na pocieszenie powiem ci, że nie ty jeden. Ofiar jest mnóstwo, a jedną z nich jestem ja. Ja też kochałem harpię i wciąż kocham dwójkę naszych dzieci, których nie... - Tu, słuchaj mnie, Sylwio, głos Roberta po raz pierwszy i po raz ostatni załamał się. Głosem zdławionym dokończył: - Nie widziałem ich od sześciu lat. Sześć lat temu moja żona-harpia wywiozła je w nieznane mi miejsce. W nieznany kraj. Nigdy... Nigdy już ich nie widziałem i nigdy nie otrzymałem choćby kartki. - Wbił ponury wzrok w blat. - Dla mnie mój Marcin ma wciąż cztery lata, a Dorota osiem. Dorota wciąż wspina się ma mój tors, gdy leżąc na tapczanie czytam gazetę, a Marcin nadal pokazuje mi najnowszy model zamku z klocków. - Podniósł na mnie wzrok, który niczym nie różnił się od mojego. - Niestety... tylko gdy śnię.
Duże, błyszczące oczy Sylwii. Świat jest źle poukładany, jeśli takie oczy – przecież fałszywie smutne i nieskończenie zimne – są oczami zwycięzcy.
Szkoda, że to, co mówię, nie ma dla ciebie znaczenia. Pozwól jednak, że dokończę całą historię. W gruncie rzeczy wszystko potoczy się już teraz bardzo szybko.
- Zapamiętaj, co powiem, Mikołaju. Zapamiętaj to... Zawsze jest coś do stracenia. Zawsze. A skoro tak – to zawsze jest coś, dlaczego warto żyć... Okej, wróćmy do kobiet... Kobieta JEST dobrodziejstwem tego świata, zawsze to wiedzieliśmy - mówił Robert dalej, bo się z tego własnego mroku zaraz otrząsnął. - Kobieta kocha szczodrze i czule, wiernie i szczęśliwie. Natomiast harpia... Harpia gra. Co powiększa nieszczęście i czyni pułapkę, w którą obaj wpadliśmy, w zasadzie nieuniknioną, harpia w ramach gry generuje autentyczne emocje. Jakkolwiek trudno przypisać jej strategię, to jednak oczywiście kalkuluje i to kalkuluje z chłodem. Tak, kobiety prawdziwe rzeczywiście kierują się uczuciami, ale to właśnie te uczucia sprawiają, że trwają one przy mężach i dzieciach swoich. Harpie co prawda też są uczuciowe – nawet bardzo – ale one NIE SĄ PO PROSTU DOBRE. Ostatnia rzecz, dla której chodzą po tym świecie, to poświęcenie. Gdy sześć lat temu zacząłem zwalczać harpie i wspierać ich ofiary, zacząłem zbierać wszelkie dane, które pozwoliłyby rozpoznać harpie. Jeśli dołożyć do tego mój instynkt łowcy, nad którym pracowałem, to nie bądź zdziwiony tym, że dziś rozpoznaję harpie na ulicy. Czasem uwodzę je i porzucam, co wywołuje w nich prawdziwy wstrząs, ponieważ harpii NIKT NIE PORZUCA, to one porzucają. Magnetyzm harpii jest tak silny, że zniewala i zwyczajnie okręca ich wybranków łańcuchami stalowymi uzależnienia. Zanim przedstawię ci cechy harpii, zapoznam cię jeszcze z teorią guzika biologicznego. Ciekaw jestem twej opinii. Sekunda tylko... - Wstał, by pójść do baru i przynieść piwo. Gdy wrócił, wypił od razu pół pokala, westchnął i kontynuował: - Ano tak, Mikołaju. Darujmy sobie jednostki w oczywisty sposób patologiczne i przyjmijmy, że konfrontujemy tylko kobiety i mężczyzn DOBRYCH. Przynajmniej teoretycznie, wyjściowo dobrych... Twoja żona zawsze zdawała się dobrą i wrażliwą, jak zgaduję. Wiesz, mówię o partnerach wrażliwych, taktownych, serdecznych, sumiennych, odpowiedzialnych za czyny i deklaracje, i takie tam. Okej? No. A zatem jeśli spojrzysz po sobie znanych facetach, to przyznaj mi jedno. Jeśli byli to wrażliwi, skłonni do wyrzutów sumienia i poświęcenia ludzie dziesięć lat temu, to dziś nadal tacy są, prawda? Z kobietami nie jest to oczywistość. O ile mężczyzna rozstający się z dziewczyną odczuwa wyrzuty i głupio mu z powodu jej łez, o tyle kobieta opuszczająca mężczyznę... cóż, ona po prostu zamienia się w bryłę z lodowca wyciętą. Wiem, co mówię, bo sam to przeżyłem. Kobieta, która dwa dni wcześniej płakała na filmie Ghost, a przez całe poprzednie dziesięć lat życia roniła łzy, gdy musiałeś na dwa dni wyjechać, teraz nie okazuje najmniejszego współczucia, gdy ty stoisz przed nią wstrząśnięty i cierpiący. Nic. Tępe spojrzenie, gumowa maska z twarzy, a nawet zdarza się ironiczny półuśmiech i cyniczny komentarz. Jakby jednej nocy ktoś wyniósł twoją żonę, a na jej miejsce podrzucił zimnego cyborga. Guzik biologiczny. Wszystkie harpie go posiadają. Doskonały system emocjonalnej samoobrony. Cud natury. Cała ta teoria, jakoby mężczyźni byli mniej wrażliwi od kobiet, jest jedną wielką pierdołą; w mitologii Sumeru jest znacznie więcej prawdy. Tak to wygląda, Mikołaju. Świat stoi wielkim oszustwem. Albowiem siła miłości i więzi z dzieckiem nie zna podziału na płeć. Po prostu. Wszystkich nas wykiwano, a harpie żerują bezkarnie na krzywdzie mężczyzn i dzieci. Szkoda, że zakochałeś się w harpii, Mikołaju. Szkoda. Jest tyle Aaricii na świecie...

Jest tyle Aaricii na świecie...
Stanąłem przy oknie balkonowym i popatrzyłem na świat szary, mokry, ciemny i zupełnie beznadziejny. Dla mnie beznadziejny już bezpowrotnie. Czułem się do reszty znużony. Wszystkie natłoczone wydarzenia i wynikłe z nich emocje wypatroszyły mnie i uczyniły czymś w rodzaju zewłoku przerzucanego wiatrem.
Po raz pierwszy od lat, na przełomie roków nie przyszła biała zima. Ale też w ogóle mało co przyszło na tym przełomie. Raczej wszystko odeszło.
Odwróciłem się do Sylwii, wsparty o drzwi balkonowe. Za założonymi rękami mierzyłem się z nią wzrokiem.
Dziwny to widok, gdy widzi się żonę jako harpię, choć była najpiękniejszą Aaricią, gdy przenosiłem ją przez ślubny próg.
Osiem lat temu przenosiłem ją przez próg, przekonany, że anioł, który oddały mi niebiosa, będzie tą podporą, której nie odbierze mi nikt i nic.
Tyle, że podpora odebrała się sama.
Smutne jest życie, doprawdy.
Byłem zmęczony. Chyba poznałem prawdę o śmiertelnym zmęczeniu maratończyka.
- Przez wiele tygodni mojego życia usychałem – odezwałem się cicho, bez emocji – bo nie potrafiłem pożegnać anioła, któremu oddałem serce. Jeśli jest na tym świecie rzecz, przed którego zwrotem kurczowo się bronimy, to jest to serce. I ja się broniłem. Była to bardzo bolesna obrona, która zdziesiątkowała moje słoneczne dni życia. Ale wiesz, w końcu doszedłem do punktu, w którym mogę cię pożegnać. To właśnie ten punkt. Tu i teraz. Dziś mówię ci, że odłączam cię od mego serca i świata, choć z tym pierwszym jest ten drobny kłopot, że się rozpadło. Wiesz, przyznam ci się do mojej słabości, Sylwio. Przyznam, że nigdy – na pewno nigdy – nie zebrałbym dość sił, by wyrzucić z mojej duszy przypisanego mi anioła. Nie zebrałbym... No, ale ja przecież nigdy nie dostałem tego anioła. Dostałem harpię. A teraz, gdy to zrozumiałem, mówię ci: „Żegnaj”.
Duże, smutne oczy. Nigdy ich nie zapomnę.
- Mimo że wspomnienia pierwszych spotkań, randek, pocałunków, wakacji, meblowania, rozstrzeliwują mnie nieustannie jak salwa tysiąca łuczników, to przecież mam świadomość, że opuściła mnie osoba zakłamana i skłonna do zdrad i krzywdzenia. Osoba, która zdradziła własną rodzinę. Osoba, która mogła rozegrać – MOGŁA – wszystko inaczej. Gdybyś zagrała w uczciwe karty, powiedziała, że szukasz kogoś, że masz, że musisz... na głowie bym stanął i pomógł ci w szukaniu tej pracy, której jakoby nie potrafiłaś znaleźć. Dziś co najmniej jedno z was miałoby tę pracę i Dawid miałby nas oboje na bliski, codzienny dystans. Ale ty wolałaś uciec do Polski, rujnując jego pragnienia. Choć oboje przemyśleliśmy i podjęliśmy decyzję o wylocie do Walii i dziecko nie powinno płacić za to ani jedną łzą.
Duże, smutne oczy. Błyszczały jakby miały z nich spłynąć łzy.
Ale dawno już ich nie widziałem.
Zresztą byłyby i pewnie często były – tylko narzędziem manipulacji.
- I wiedz, że zdradę, kłamstwa i rany zadane mnie potrafię ci pewnie wybaczyć. Wpuściłbym cię nawet do domu, gdybyś zechciała wrócić. Zrobiłbym to dla Dawida, który – dobrze to wiemy – jeszcze przez dobrych kilka lat będzie marzył o tym, byśmy mieszkali z nim razem, jak w tej baśni, którą mu podeptałaś. Zrobiłbym to dla niego. W przeciwieństwie bowiem do ciebie, jestem gotów poświęcić dla mego syna bardzo wiele. Dziś więcej nawet niż kiedykolwiek przedtem. Jest zatem szansa, że wybaczę ci to wszystko. Ten cały tuzin ran tak ciężkich, że ułożenie ich w hierarchii siły rażenia nigdy nie będzie możliwe. Myślę, że jest całkiem duża szansa, że wybaczę ci ten rok czy dwa zdradzania mnie w chwilach, w których pracowałem dla was wszystkich. Że w chwilach, gdy jedliśmy lody familijnie, oglądając Shreka, myślałaś o swoim nowym facecie. Że kiedy tysiące razy bezskutecznie prosiłem cię o wspólną zabawę z Dawidem, ty wymigiwałaś się i zamykałaś w sypialni z laptopem, by wymieniać maile z klinem wbijającym się coraz głębiej w naszą rodzinę. Jest szansa, że wybaczę ci poranek sylwestrowy, kiedy to spałem ufny w twoje słowo i stabilny świat mego dziecka, kiedy ty już uciekałaś z nim daleko ode mnie. Może nawet... - Poczułem ciarki i na moment umilkłem. Czasem zdarza się chęć zerwania skóry z twarzy, gdy na skutek żalu ciąży, pali, drętwieje, nabiera cech mosiężnej maski. Teraz miałem tę maskę. - Może nawet...
No wyraź to. Wyrzuć z siebie. Nigdy nie przestaniemy być małymi dziećmi. Te dzieci wciąż są tam gdzieś w środku, a jeśli nie zaczniemy wyrzucać wszelkich złomów, które spiętrzają tam tak doznane, jak wyrządzone innym krzywdy, udusimy to dziecko.
I już nigdy nie będziemy szczęśliwi.
- Może nawet wybaczę ci najstraszniejszy wieczór mego życia. Kiedy to kucałem w pracy za maszynami i szafami, dławiąc z całych ludzkich sił odruch szlochu, bo KILKA GODZIN chowałem was w grobach, pewien, że w drodze z pracy przytrafiło się wam nieszczęście. Wypadek, porwanie lub zabójstwo. Byłem pewien, że byliście w pracy. Poza tym nie miałem już nic. Nie miałem żadnych wiadomości, a twój telefon był wyłączony. Na posterunku usłyszałem, że jest zbyt wcześnie, by reagować. Tyle, że dla mnie nie było zbyt wcześnie. W głowie miałem tylko trzy scenariusze. Był i ten, że uciekłaś. I wiesz, odrzuciłem go natychmiast. Tak bardzo wierzyłem w twoją odpowiedzialność, wrażliwość i słowność. W dbanie o psychikę Dawida. Zostały mi tylko dwie opcje. Jedna z lekkomyślnym zasiedzeniem się u koleżanki po pracy, druga z wypadkiem, porwaniem, zabójstwem... Ta pierwsza opcja musiała przegrać z upływającym czasem. Zostało więc tylko jedno. Scenariusz tragiczny. Dławił mnie aż do północy. Do północy pochowałem was kilkakrotnie. Grozy płynącej z wyobraźni nie dało się zatrzymać w żaden sposób. Widziałem, jak idziecie do domu, gdy nagle staje przy was furgonetka, wyskakują z niej ludzie... Widziałem Dawida wpadającego do rzeki, i ciebie pchniętą rozpaczą do samobójstwa... Tak minął mi czas do północy. O północy otrzymałem esemesa, którego nie zapomnę już nigdy. „Jesteśmy w Polsce. Przykro mi. Sylwia”. - Spuściłem znów głowę, czując się starym, nie zasługującym nawet na żal nieszczęśnikiem. - Nigdy go nie zapomnę... I chyba dobrze, że nie stałem wtedy nad klifem walijskim. Tak...
Duże, smutne oczy. Być może fałszywy smutek powinien zająć pierwszą pozycję w hierarchii fałszu.
- Tak, może i to ci wybaczę pewnego dnia – powtórzyłem nieco twardszym głosem. - Może też i to, że wywiozłaś mi syna, choć dzieci wywozi się od alkoholików i agresorów, a nie od zakochanych w nich ojców; ojców oddanych i zapracowanych... Ojców, z którymi ich dzieci czują się szczęśliwe i bezpieczne. Hm... może to też pewnego dnia ci wybaczę.
Patrzyłem na nią zafrapowany i nią, i sobą, i tym, że świat jest tworem kompletnie pozbawionym gwarancji na cokolwiek. Patrzyłem na nią i słyszałem, jak Robert czyta cechy harpii:
- doskonałe aktorstwo, sprowadzające się do wywoływania w sobie a u t e n t y c z n y c h emocji, które same harpie stawiają na krawędzi uwierzenia, że te emocje przeżywają w pełni naturalnie. Normalni ludzie, tak kobiety jak mężczyźni, przeżywające te emocje przez dłuższy czas, mogliby się ześliznąć z tek krawędzi i pogubić w odczuciach. Ale nie harpie. Zachowują kontrolę, prowadząc cyniczne manipulacje.
- cera blada, sugerująca podświadomości ofiar wysoką wrażliwość i łagodność.
- duże, smutne oczy, które są ich podstawowym narzędziem manipulacji.
- ponadprzeciętna siła fizyczna.
- deklarowana obojętność seksualna, która w rzeczywistości okazuje się wielkim, nie do końca kontrolowanym temperamentem. Seks z harpią jest seksem z harpią i stanowi kolejne narzędzie uzależniające ofiarę.
- spadek temperamentu po urodzeniu dziecka
- dramatyczny spadek czułości i kobiecego magnetyzmu, a także dbałości o atmosferę sypialni po urodzeniu dziecka.
- lenistwo. Silne zaniedbania w kwestii porządku i dyscypliny dziecka.
- zaniedbywanie dziecka, zajmowanie go czymkolwiek, głównie telewizją, by poświęcić czas sobie lub poszukiwaniu nowej ofiary.
- niechęć do wspierania dzielenia się z ludźmi spoza kręgu rodzinnego.
- ironiczny język i łatwość w czynieniu złośliwości nieznajomym.
- nieprzykładanie wagi do kultury i taktu.
- wrodzony talent do makijażu. Duże starania o magnetyzm.
- izolowanie się. Demonstrowanie chłodu, smutku, obojętności, przy czym próby podjęcia komunikacji są ignorowane.
- minimum lub całkowity brak dialogu w sprawach istotnych dla życia i stabilności związku i rodziny.
- nieszczerość i brak komunikacji.
- złośliwość wobec obcych dzieci.
- zdolność utrzymywania tzw. cichych dni w NIESKOŃCZONOŚĆ.
- harpie są szczęśliwe w przestrzeni materialnej i nie są zainteresowane rozwojem duchowym ani dietą oszczędzającą zwierzęta. W chwili wprowadzenia pierwszych zmian na drodze duchowego rozwoju, partner harpii podpisuje na siebie wyrok nieuchronnego rozpadu rodziny.
Wyrok nieuchronnego rozpadu.
Moja żona była harpią. Smutna sprawa.
Ruszyłem niespiesznie ku mojej harpii. Z tyłu zaczęły uchylać się drzwi.
- Tak, Sylwio. Myślę, że to wszystko, co wymieniłem, mógłbym ci wybaczyć i pewnie któregoś dnia to zrobię... Tylko widzisz, jest gorsza sprawa... - Zbliżałem się do niej, a jej wzrok nie zszedł ze mnie ani na sekundę. - Widzisz, mogę wybaczyć ci to, że zabrałaś mi syna... Czymś jednak zupełnie innym jest wybaczyć ci, że zabrałaś ojca temu synowi. Rozumiesz różnicę. Mogę wybaczyć ci moje łzy. Ale wybaczyć ci łzy mojego dziecka... - Wypuściłem głośno powietrze ustami. - Tak... Tu, o, tu, mniej więcej – wskazałem palcem czoło – tkwi wielka metalowa kula. Tak wielka, że zgniotła mój i tak niewiele już wart mózg i wypełniła całą czaszkę. Czy wiesz, co to za kula? - Patrzyłem nią surowo. Oczywiście nie miałem doczekać się odpowiedzi i od dawna żadnej już nie oczekiwałem. - To kula uświadomienia. Uświadomienia, że twój czyn na zawsze zmienił proporcje łez i uśmiechów w puli mego syna. Uświadomienia, że jakkolwiek grzecznych stosunków byśmy sobie nie ustalili, pula pozostanie nieodwracalnie zmieniona. Wiesz, o czym mówię... Do cholery, wiesz, o czym mówię! - wykrzyknąłem. Zaraz się opanowałem. Myśl o konsekwencjach dotykających Dawida wciąż burzyła mój spokój, który zresztą i tak wynikał ze zmęczenia. - Oboje wiemy, że ilość łez, które Dawid wyleje w przyszłości, będzie większa, a ilość uśmiechów, które pojawią się na jego twarzy w przyszłości, będzie mniejsza, niż by to wyglądało w sytuacji, w której nie popełniłabyś tej haniebnej rzeczy. Ty jesteś sprawczynią jego łez i ty jesteś złodziejem jego uśmiechów. I życie cię za to rozliczy.
Robert wszedł do salonu bezszelestnie. Sylwia wuczuła go i nawet lekko drgnęła, ale nie zdjęła ze mnie wzroku.
- Miałbym wybaczyć tobie najbardziej nikczemny rodzaj złodziejstwa, dokonany na moim synu? Miałbym wybaczyć tobie cienie, które sprowadziłaś w przestrzeń siedmiolatka dla swojej chemicznej magii? To jest tu – wycedziłem, znów przytykając palec do głowy. - W tej kuli. Żaden chirurg jej nie wyciągnie.
Robert stanął nad Sylwią, a ja ruszyłem ku drzwiom. I wtedy, nareszcie, przeklęte duże, smutne oczy mojej żony zeszły ze mnie, by przyjrzeć się Robertowi.
- Szkoda, że mnie jesteś Aaricią, Sylwio – wymruczał łagodnie. - Martwi mnie to, że niewiele wyniosłaś z tego monologu, a szkoda. Szkoda, bo drugiej szansy nie będzie. Od siebie dodam, że największym oszustwem i sromotą naszej cywilizacji, oszustwem i sromotą, które chciałbym zanieść feministkom wyszyte na wielkim kirze – jest przekonanie, że dziecko automatycznie należy się matce przy rozpadzie rodziny. Że na skutek tej niesprawiedliwości, tej niedorzecznej reguły, żaden – powtórzę: ŻADEN – choćby i najlepszy ojciec tego świata, nie może być pewny dnia ani godziny. Bo jeśli jego żona pewnego ranka postanowi wyjść z domu z dzieckiem na ręku, to po prostu to zrobi. Prawo z marszu daje jej przewagę. Nawet wtedy, gdy będzie dziwką zaniedbującą dietę, wychowanie i poziom etyczny swojego dziecka. Jeśli żenisz się człowieku, to tak, jakbyś sam podpisał: Tak, wiem, że za rok, dwa, pięć, mogę stracić dzieci moje. JEST TO HANBĄ NASZEJ EPOKI. Hańbą – powtórzył mrukliwie, pocierając dłońmi policzki - Ale co tam. Ponieważ twojego nowego wojownika nie ma tu dziś z nami, będę chciał opowiedzieć ci o moim życiu i odkryciach, których dokonałem.
- Poznaj Roberta, łowcę harpii – rzuciłem od drzwi. - Ma chyba jakieś zastrzeżenia co do pracy twego serca.
Obejrzała się. Duże, smutne oczy znów spojrzały na mnie. Byłem już prawie wyleczony z ich mocy. Jeśli coś zaczynałem czuć pod wpływem tego spojrzenia, to wystarczyło, że pomyślałem o synu, którego pulę łez i uśmiechu zmieniły czyjeś chemiczne priorytety.
To działało natychmiast.
Czułem jak całe moje jestestwo wylewa gorzkim syropem.
Smutne.
- Nie myśl, że jakoś usilnie napuszczałem Roberta – rzekłem głosem tak martwym jak krtań, która go uwolniła. - Po prostu opowiedziałem mu o twojej sztuce aktorstwa to i owo. W każdym razie dodam coś jeszcze. Ostatnią rzecz w kwestii wybaczania.
Duże, smutne oczy. Nie było w nich zmieszania nawet, gdy Robert, rosły i spoważniały, stanął nad nią, rzucając cień na makijaż, którego moja żona była mistrzynią. I nawet ten cień nie uwolnił zmieszania.
Nic.
Brakowało mi już energii, by wyrazić emocje. Kim była moja żona? Harpią? Cyniczną, wyrafinowaną nimfomanką, której w ślepej miłości nigdy nie rozszyfrowałem?
Czy po prostu koszmarnie zablokowana w gąszczu własnych traum i emocji dziewczyną?
Nieważne. Kimkolwiek by nie była, nic nie usprawiedliwiało krzywdy wyrządzonej dziecku.
Nic.
Duże, smutne oczy. Nie chciało mi się już w nie patrzeć.
- Powiedziałem ci o kuli, która zajęła mi czaszkę. Tak. Tam jest uświadomienie zmian w puli mego syna. Ale tutaj – przyłożyłem pięść do mostka – jest jeszcze jedna kula. Większa i całkiem żeliwna. Kula, której nikt i nic nie usunie, a i ja sam nawet nie pozwolę, bo jej zwartość będzie prowadzić mnie do ostatnich dni życia, przypominając o tym, co naprawdę się liczy i ile jestem winien memu synowi. W tej kul zawiera się tylko jedna scena, Sylwio. Jedna, jedyna scena. Ta, którą zapamiętam do ostatniej swej godziny. Scena, która rozegrała się w kuchni twoich rodziców, kiedy to siedliśmy z naszym dzieckiem do rozmowy. Wciąż widzę i zawsze już będę widział tę chwilę, gdy obwieszczasz mu, że nie już mnie nie kochasz, że nie będę mieszkać z wami, że już nigdy nie pójdzie do szkoły w Walii, że nie będzie już żył w swoim mieszkaniu, swoim pokoju, z ukochanymi kotami... A wtedy – poczułem jak wielki, paraliżujący wąż okręca się wokół mego ciała. - Wtedy zerwał się i... stanął między nami, chwycił jedną ręką za twoją rękę, a drugą za moją... rozumiesz, w takim bezradnym, rozpaczliwym geście małego łącznika... - Głos uwiązł mi w gardle na kilka sekund. - I krzyknął coś, co wciąż słyszę i zawsze już będę słyszał. - „Dlaczego tak musi być?! DLACZEGO?” - Potrząsnąłem głową. - I wtedy zapłakałem wraz nim. Ty zaś – na miły Bóg – ty zaś miałaś te swoje cholerne błyszczące oczy, lecz nie spłynęła z nich ani jedna łza. Ani jedna łza. Ani, kurwa, jedna. W takiej chwili, gdy Dawid... sam diabeł by się poddał. Sam diabeł. - Patrzyłem na nią i nie wierzyłem już w nic. Świat był iluzją stworzoną do tortur. - Kiedy siedmioletni chłopiec wbiegł między nas i zaczął szarpać z rozpaczą... To była najgorsza scena w moim życiu. Ona jest tu – z całej siły uderzyłem pięścią w tors i zrobiłem krok przez drzwi.
Panowała cisza. Obróciłem powoli głowę i jeszcze raz spojrzałem w duże, smutne oczy. Następnie głosem wyciętym ze skały zakończyłem:
- Nigdy ci tego nie zapomnę.
Oderwałem od niej wzrok i zamknąłem za sobą drzwi.
.
Na korytarzu stanąłem ogłuszony i do reszty nieszczęśliwy.
Byłem śmiertelnie znużony. Mój grób był już wykopany. Wykopały go moje słabości, naiwność, przeoczenia i surowe reguły świata. W takim to świecie przyszło żyć memu synowi. Żałowałem go szczerze.
Mój grób wykopało wiele łopat. Czy był sens opierać się przed tym grobem? Aby opierać się, potrzeba sił i nadziei. Nic z tych narzędzi nie zostało.
Nic.
Brak Mocy.
Przez lata pracowałem w pełnej dyscyplinie na dobro dziecka i satysfakcję żony. Przez lata bawiłem się z synem, czytałem go, uczyłem pływać, ćwiczyć kung-fu. Wprowadziłem uzdrowienia do diety, by był krzepkim i energetycznym, by nic nie złamało go na krętej często bardzo górskiej ścieżce życia. Nigdy nie nazwałbym się wzorowym ojcem. Przeciwnie – biczowałem się za liczne uchybienia i ograniczania czasu poświęconego synowi. Bywało, że syn stawał przy mnie i prosił o zabawę, gdy ja miałem gości lub chciałem dokończyć jakąś pracę.
Teraz każda minuta, z której obrabowałem nas obydwu, była jak pchnięcie bagnetem.
Nie byłem wzorowym ojcem.
Ale byłem ojcem zakochanym, szczerze oddanym, myślę, całkiem dobrym.
I przegrałem.
A kobieta, która oszukała nas obu, która zdradzała mnie rok – może i więcej – która nawet na wczasy nie pojechała z mężem i swoim dzieckiem, bo w tym czasie, gdy oni budowali zamki z piasku, ona przyjmowała w domu rodziców swoją nową miłość... która wywiozła dziecko w połowie roku szkolnego, nie bacząc na jego uzdolnienia i pragnienia... która podeptała butami jego psychikę, okazując czułości obcemu mężczyźnie... ta kobieta wygrała.
Ktoś naprawdę powinien ponieść ten kir przez świat. Albowiem prawo dopuszcza rozbijanie rodzin i mikroświata dzieci przez kobiety BEZKARNIE.
Hańba – rzekł Robert i miał rację.
Dziś ludzie stali się trzodą oszołomioną medialnym programowaniem konsumpcji za wszelką cenę.
Wszystko zdaje się pchać ludzi do poszukiwania nowych i nowych wrażeń. W drodze do nich pobocza pełne są upuszczonych obietnic, przyrzeczeń, zobowiązań, pokory, odpowiedzialności.
I dziecięcych zabawek.
Szkoda.
Ale to już było poza mną. Ja byłem wrakiem, a Sylwia wygrała.
Choć od kilku dni nieco inaczej patrzyłem na efekty tego zwycięstwa żony. Mimo gniewu – przerażała mnie jego skala – miałem świadomość, że Sylwia jest i zawsze będzie matką mojego syna. Syna, który kocha ją i potrzebuje.
Dlatego nie mogłem życzyć jej klęski szczególnie dotkliwej. Co więcej: sam musiałem jak najszybciej zdławić własne żądze nienawistnych ataków, bo każdy cień, który rzuciłbym tym samym na Sylwię, spłynąłby na Dawida...
Jego spokój i bezpieczeństwo było ponad wszystkim.
Osunąłem się wzdłuż ściany i zgniotłem twarz w dłoniach.
Co zrobi Robert?
Rozmawiał już z tuzinem harpii. Dwie z nich wróciły do mężów. Dwie z nich okazały wstrząs tym, co przeszedł. Dwie rozpłakały się, gdy uświadomił im, kim są i co naprawdę czynią ludzkości.
Pozostałe dziesięć wysłuchało go do końca z wielkimi, smutnymi oczami i nie zawróciło z drogi, którą znaczyły łzy mężów i dzieci.
Marny rezultat... Ale przecież był jakiś...
Ale czy dziś mógłby?
Mój głos wewnętrzny ostatnio często się odzywał. Trudny był z niego rozmówca, bo choć życzył mi dobrze, to nie karmił mrzonkami. Przeciwnie.
Wiesz, że Robert nic nie wskóra. To koniec rozdziału. Pora otworzyć nowy.
Nowy... Nie chcę nowego...
Myślisz o wszystkich ludziach, których w przeszłości zawiodłeś i skrzywdziłeś?
Tak.
Więc zasłużyłeś na to, co cię spotkało?
Najwyraźniej tak...
No tak. Czy życie nie jest programem, który sami sobie wybieramy? Lekcjami do przerobienia? Czy ta lekcja nie przydarzyła mi się, bo na nią sam zapracowałem?
Takie myślenie ani trochę nie ujmowało mi ciężaru. Rosło za to zrezygnowanie.
Pomyślałem sobie, że to właśnie było do reszty żałosne. Te nikczemne próby wstrząśnięcia harpiami.
Co my robimy??..
Robert nic nie wskóra. Nagle to pojąłem. Choćby nawet wspiął się na wyżyny dramatyzmu, nie wskóra nic. Żadem mięsień jej twarzy nie drgnie, tylko jej duże, smutne oczy będą wpatrywać się w niego tak długo, aż dojrzą rezygnację.
Tak właśnie się stanie.
Obaj byliśmy na dnie den, zawarłszy przymierze nędzników. Nie osiągniemy nic. Karmimy się kolejną iluzją. Po prostu.
Uświadomiłem sobie, że zajęty własnym krachem nie poświeciłem dotąd zbyt wielu myśli Robertowi. Przybył znikąd jako posłaniec obietnicy. Czytaj: iluzji.
Iluzji, w którą chciał wierzyć sam.
Przecież on też zaznał klęski. I to znacznie gorszej...
Czy można uśmiechać się prawdziwie, nie znając losu swoich dzieci? Dzieci, które jednego dnia wtulały się w niego z miłością, a kolejnego zniknęły jak najdotkliwsza iluzja?
Robert był bardzo nieszczęśliwym człowiekiem. Pomagając innym, pomagał – próbował pomóc – samemu sobie.
By funkcjonować, by żyć w nadziei na powrót swoich dzieci, musiał się stymulować. Czymś, co wyjaśniłoby cios, który go powalił.
Więc wymyślił teorię o harpiach.
Nie ma harpii.
Nie ma podziałów. Każdy człowiek jest odrębną duszą. Płeć nigdy nie będzie sama w sobie determinować miłości i dawać świadectwa odpowiedzialności za wytworzoną więź. Nigdy.
Tak, kobiety i mężczyźni różnią się niektórymi narzędziami życiowego funkcjonowania, ale przecież to nie może się w żaden sposób przekładać na kwestie jakości serca.
Nie może.
Odpowiedzialność i szczerość miłości nie znają podziału na płeć. Wojna płci jest mniej warta niż mitologia Sumerów. Nie ma takiej wojny.
Jest tylko wojna między ludźmi upadającymi pod słabościami.
Biedny Robert. Żałując siebie, pożałowałem jeszcze silniej jego.
Każdy musi trzymać się czegoś, co go przeprowadzi do jutra. Jeśli przejdziesz do jutra, jest nadzieja, że doczekasz pojutrza.
Jakąkolwiek iluzją byś się podparł.
Nie ma harpii.
Moja żona nie jest harpią. Oszukała mnie i zraniła, a co gorsza, oszukała i zraniła dziecko.
Nie jako harpia, lecz jako człowiek...
Czy będę mógł wybaczyć jej to kiedyś? Objąć i szczerze rzec: „Żyj szczęśliwie”?...
Smutne to wszystko.
Obróciłem głowę na drzwi sypialni mego syna. Zdawały się być odległe o wiele kilometrów...
Powoli, kalekim ruchem, podciągnąłem się w górę i ruszyłem ku drzwiom.
Powolny był to marsz i pełen smutnego lęku.
Dla mnie nie było już nadziei. Uświadomiwszy sobie iluzje Roberta, pogrzebałem szanse na własne.
Nic nie przeciągnie mnie do jutra. To nieosiągalny cel.
Skały pod klifem leżały znacznie bliżej.
Szedłem do sypialni Dawida, czując jak ciarki przechodzą całe moje ciało.
Ojcowie tego świata... W najgorszym stadium wyniszczenia i rozpadu, zawsze znajdziecie tajemniczą moc, by uczynić krok w stronę własnego dziecka...
Szedłem do syna. Nic ponad to się nie liczyło.
Żyj dla syna.
Będę żył dla syna.
Żyj szczęśliwie, nie z obowiązku.
Dam mu tyle, ile zdołam. Dam mu wszystko.
Żyj szczęśliwie także dla siebie, a szczęście samo od ciebie spłynie do niego i innych.
Nie ma we mnie szczęścia.
Twoi bliscy i przyjaciele stanęli przy tobie nad urwiskiem i zawsze staną nad każdym innym. Dla nich jesteś życiem ważnym. To szczęśliwy dar.
Jestem im wdzięczny... Zawsze będę. Ale nie mam światła.
Idź do syna i spójrz na niego.
Rani mnie cierpienie syna... Dlatego...
Spójrz na syna.
Korytarz zdawał się tak długi... A jeszcze miał się wydłużyć. Mniej więcej w połowie drogi, na wysokości drzwi wyjściowych, przeszedł mnie impuls zdziwienia.
Nie wiem, skąd. Po prostu mnie przeszedł. Odwróciłem się powoli i ze zdumieniem popatrzyłem w stronę salonu.
Panowała tam zastanawiająca cisza. I to już całkiem sporą chwilę.
Pomyślałem, że to dziwne i chyba nawet wykonałem niezdecydowany ruch wstecz, jakbym chciał cofnąć się, żeby zobaczyć, czy...
Nie zdążyłem. Ktoś zapukał mocno w drzwi wyjściowe, a ja natychmiast je otworzyłem.
Z pewną bezrozumnością – ostatnio bardzo częstą w mej głowie i na twarzy – popatrzyłem na policjantów.
Mieli bardzo poważne miny. Poczułem skurcz w sercu.
- To z tego mieszkania dzwoniono, zgadza się? Możemy wejść?
- Dzwoniono?... - wydusiłem.
- Przed chwilą ktoś z tego mieszkania wypadł przez balkon.
Ziemia osunęła mi się spod nóg, jakieś potężne, zimne ramię zmiażdżyło moją pierś w żelaznym uścisku.
- Ktoś...?
Przeszli przeze mnie jak przez niewidzialną, nic nie znaczącą smugę i od razu skierowali się do salonu. Oczywiście byłem tą smugą, właśnie tyle byłem wart i tak też musiałem wyglądać.
Mimo to strach, który miał postać bloku lodowego, prawie rozsadził mnie od środka, a co więcej – nie sądziłem, że było to jeszcze możliwe – wielka rozpacz szarpnęła całym moim jestestwem.
Ktoś wypadł przez balkon.
Tłumiąc jęk, ruszyłem sztywno za policjantami. Przelewało się przeze mnie zimno, ale też i gorąco. W szoku i strachu zwracałem się do Boga: czy to możliwe, że stało się coś jeszcze? Że ja coś jeszcze mogę wytrzymać??
Sylwia... Ledwo mogłem robić kroki, bo uderzenie trwogi objęło mnie gwałtownym zesztywnieniem.
Sylwia... Czy była wrażliwsza niż sądziliśmy... Czy to wszystko przenikało jednak w jej serce i...
Jak mogłem sądzić, że jest zimną harpią? Że się nie przejmuje?...
Wyskoczyła.
Zabiłem ją.
Poczułem prawdziwe, niewyobrażalnie bolesne rozrywanie serca. Więc nie rozpadło się jeszcze, uwalniało uczucia i... Czy ja ją wciąż kochałem?
Czy ja ją kochałem i pragnąłem odzyskać, mieć znów w ramionach, czuć oddech, ciepło, zapach jedyny na świecie?...
Tak bardzo pragnąłem, by żyła, by stał się cud...
Boże, nie rób mi tego, bo nic już nie zabierze mnie z klifu!
Jezu drogi, a może to Robert ją...
Sylwio...
Panowała cisza. W ciągu kilku tygodni odkryłem istotną tajemnicę życia. Jest tysiąc gatunków ciszy, a każda ma większą wymowę niż wszelki dźwięk.
Stałem w drzwiach od salonu i próbowałem pojąć obraz.
Przy całym ogłuszeniu i rozpaczy zmysły zawodzą... tak samo jak ludzie, w których się wierzyło.
Cisza.
Patrzyłem na szeroko otwarte drzwi od balkonu. Zasłona powiewała na wietrze, jeden z policjantów stał tam i przechylał się w dół, wsparty o poręcz.
Drugi stał przy mnie.
Poszedłem za jego wzrokiem i spojrzałem na prawo, pod ścianę zdobioną obrazem Bałtyku. Dokładnie pod nim kucała moja żona.
Duże, smutne oczy.
Chciałem skoczyć ku niej, ale po sekundzie pojąłem, że nie oczekiwała tego. Że w tych oczach był może prawdziwy smutek, ale nie było już mnie...
Już nigdy jej nie przytulę. Zdławiłem ten odruch najwyższym wysiłkiem, który ściągnął widok nocnego klifu.
Krzywiąc twarz rozejrzałem się tępo.
Nie ujrzałem Roberta.
Ale też nie mogłem.
Wyskoczył.
Zabił się.
Zabił się...
Dlaczego?
Czy dlatego, że nie znalazł na twarzy Sylwii tego, czego szukał?
Kobiecej wrażliwości, człowieczej niepewności...
… żalu i wyrzutów sumienia własnej żony?
A może zrozumiał, że jego misja odpłacania krzywdą była hańbiąca? Odkrył iluzję?
Skryłem twarz w dłoniach. Jest granica wytrzymałości człowieka. Dawno ją przekroczyłem.
Byłem znużony. Śmiertelnie znużony.
Klif.
- Niech pan poczeka w korytarzu – dobiegło do mnie z oddali. - Zaraz pana poprosimy, dobrze?
Wywlokłem się z salonu nieprzytomnie, przesuwając przelotnym spojrzeniem po żonie.
Przytulić...
Przytulić? A co z moją nienawiścią i gniewem?
Nie mogłem tym żyć, nie mogłem – dla Dawida, jeśli już nie dla siebie samego.
Jeszcze wolniejszym krokiem szedłem wprost do sypialni syna. Myśli o Robercie plątały mi nogi.
Robert... Człowiek znikąd...
Szkoda, że nie umiałem mu pomóc.
Nie umiałem też pomóc samemu sobie.
Do siedmioletniego chłopca człapał ktoś, kto nigdy nie powinien był zostać jego ojcem.
Ojcostwo wymaga siły. Pancerza. Dalekowzroczności.
Mocy.
Ja miałem oddane mu serce. Za mało.
Może nie współczułem jakoś dostatecznie Robertowi... Może powinienem czuć się bardziej winny.
Ale ja byłem przygnieciony własną klęską, a nade wszystko współczułem własnemu dziecku. To liczyło się najbardziej i los Roberta, jakkolwiek tragiczny, musiał przegrać w moim liczniku znaczeń.
Dawid. Siedmioletnie serce.
Kilka tygodni to wystarczająca ilość czasu, aby wytłumaczyć sobie to i owo. Jeśli miłość żony umarła, to i mam w tym swój wkład. W gruncie rzeczy za to muszę winić nas oboje – albo po prostu nikogo. Nie żyjemy po to, by dławić swoje doświadczanie kajdanami.
Tyle, że nie żyjemy też po to, by miażdżyć czyjeś serce stalowym łańcuchem kłamstwa i zdrady.
Każdy ma prawo poczuć znużenie związkiem. Ale czy Sylwia musiała oszukiwać, przyrzekać wierność tak chemiczną, jak traktatową, do ostatniej chwili, co przecież musiało zaowocować o wiele potężniejszym wstrząsem?
Dlaczego nie zaprosiła mnie do stołu?
Dlaczego nigdy tego nie zrobiła?
Nigdy nie usłyszałem żadnej skargi czy propozycji zmian, ulepszeń... Do samego końca, aż do grudnia słyszałem z jej ust, że jest nam dobrze, że nic nam więcej do szczęścia nie potrzeba...
Dlaczego?
Byłem śmiertelnie znużony. Mój umysł był tak samo wyczerpany jak cała reszta stref organizmu i pytania, które zadawałem, bez odpowiedzi spadały ciężkim lotem na podłogę. Toczyły się po niej z turkotem mosiężnych kulek.
Ale wciąż napływały. Potok pytań, wspomnień i impulsów rozpaczy i upokorzenia był nieprzerwany i napierający tak, że nie miałem czym się przed nim bronić.
Zresztą nie miałem już sił. Ani krzty zmobilizowania.
Co miałoby je wywołać?
Dawid? Gdy myślałem o jego szoku, przypominałem sobie jego łzy i rozpaczliwe pytania, zapadałem się w studni nieopanowanego gniewu.
A przecież musiałem zwalczyć ten gniew, bo musiałem oszczędzić uszczerbku matce mojego syna.
Matce, która mogła mieć romans tajny. Mogła mieć romans jawny. Mogła się wyprowadzić. Mogła mieć rozwód już rok temu. Mogła zasiąść ze mną do stołu.
Mogła przyjąć moją ostatnią ofertę rozpaczy: zostać w Walii do lata, tak, by Dawid ukończył klasę... On i ja zyskalibyśmy pół roku na bezwstrząsowe zaakceptowanie dużej zmiany.
Sylwia nie poszła żadną z tych dróg. Zdradziła, okłamała nas obydwu. Wywiozła dziecko, uciekła. Pół dnia przeżywałem ich zaginięcie. Tego uczucia nie wyobrazi sobie nikt, kto go sam nie zazna.
Kilka tygodni opłakiwałem ruiny wieży, która sięgnęła chmur.
Wszystko jest iluzją.
Spojrzałem po sobie i odkryłem, że stoję. Przystanąłem w połowie drogi do sypialni mego syna. Ruszyłem na drżących nogach.
Siedmiolatek. Spartański moment. Moment, w którym syn zaczyna przekierowywać się z matki na ojca, szukając wzorów męskości. Szukając chłopięcych pasji, anegdot z historii, porad przy majsterkowaniu, ćwiczeniu, zatargu z kolegą z klasy...Spartański moment.
Straciłem go w tym właśnie momencie.
Wiele jeszcze przypływów gniewu i żalu uderzy we mnie, a ja będę musiał zdławić je w sobie z całych sił, aby nie przeszły ze wzmożeniem – którego będę pożądał – na moją żonę.
Bo z niej mogą przejść na dziecko.
Nie wolno.
Nie wolno...
Szedłem do sypialni i już prawie dotykałem klamki drzwi, gdy za plecami usłyszałem spokojny głos policjanta:
- Czy może pan przyjść, by zweryfikować zeznania żony?
Zeznania żony. Pańska żona. Żona i pan. To proszę przyjść z żoną, zapraszamy... Już wkrótce nie będę słyszał tych słów. Przepadną w wielkiej księdze iluzji.
Ja sam w niej przepadnę.
Bardzo bym chciał.
Klif.
- Wszystko w porządku? - zaniepokoili się policjanci.
Obejrzeli się na moją żonę, ale ona była tylko drobną, skurczoną ofiarą szoku. Słabą, roztkliwiającą dziewczyną o dużych, smutnych oczach.
Kto by jej nie żałował.
- Podejdzie pan?
Wciąż nie mogłem się poruszyć.
Robert się poddał. Stracił nadzieję. Stracił iluzję, linę przeciągania do kolejnego dnia. Rozpadł się.
Byłem wycieńczony.
Klif.
Spójrz na syna.
- Czy może pan iść? Pomóc panu?
Przesunąłem martwy wzrok na policjantów.
- Chwileczkę – wycharczałem. - Powiem synowi „Dobranoc”.
Obróciłem się do drzwi i nacisnąłem klamkę.
Teraz żadna siła nie mogła mnie zatrzymać. Ani batalion policji, ani pułk harpii. Nie w chwili, gdy kroczyłem w stronę syna. Nikt nie zatrzyma ojca stawiającego kroki w stronę dziecka, choćby były to kroki agonii.
Ojcze, który wkraczasz do sypialni swego dziecka! Celebruj i świętuj każdą z tych nocy, wszystkie one bowiem zamknięte są w szkatule ograniczenia. Świętuj je wszystkie jako dar wartości unikalnej.
Wszedłem do pokoju, w którym spał mój syn i stał się cud. Sypialnia, która powinna być mi obcą, stała się tą samą sypialnią, do której wchodziłem tyle razy w Walii. Tą samą. Meble i ściany były inne, ale to nie miało znaczenia. Ja ich nie widziałem nawet. Widziałem zabawki Dawida, dobrze znaną mi gwardię pluszaków, rozstawioną w pozycjach nocnej ochrony.
Widziałem syna.
Małe, siedmioletnie serce, cudowniejsze od wszelkich innych w całym tym świecie iluzji.
To serce nie było iluzją. Mój syn nią nie był.
Zamarłem w pół kroku, patrząc z nabożeństwem na spokojnie śpiące dziecko.
Mocno, z całych sił, przetarłem dłońmi twarz. Do bólu. Byłem gotów zerwać skórę z twarzy, byle zabić rozczulenie, które natarło i które groziło uwolnieniem wielkiego smutku nad ciałem śpiącego syna.
A tego nie wolno mi było zrobić.
Moim obowiązkiem ojca jest czuwać nad spokojnym, szczęśliwym snem dziecka. Nie wolno podejść mi z chaosem w sercu – bo przecież mógłby wychynąć ze mnie, zakłócić piękne sny Dawida, obudzić go...
Tak bardzo chciałem, by otworzył oczy...
Ale jeszcze bardziej chciałem, by spał w bezpiecznym kokonie własnego świata. Świata snów dziecka, gdzie anioły nie dopuszczą ani harpii, ani ojców zagubionych, zdziczałych od rozpaczy i bezsilności.
Jeśli coś zabija ojca, to bezsilność.
Nie miałem prawa obudzić syna i szybko przestałem tego pragnąć.
Ale bardzo chciałem zdjąć zmarszczkę z jego czoła. Czy jednak mogłem podejść do łóżka Dawida wstrząsany rozpaczą i zgnieciony rezygnacją?
Bo przecież byłem zrezygnowany. Zrezygnowany klęską ostateczną.
Nie było już żadnej nadziei. Nie przybyła żadna kawaleria.
W najpotężniejszym bólu i bezradności, na blankach zapadającej się wieży, człowiek zawsze wypatruje kawalerii spieszącej na odsiecz.
Nawet, jeśli rozum mówi, że nie ma żadnej na to szansy, że żadna kawaleria nigdy nie przybędzie.
I nie przybyła.
Nie okazał się nią Robert. Nie okazał się nią mój przyjaciel. Nie okazał się prawnik. Ani sama Sylwia, bo i na jej przewartościowanie liczyłem do samego końca.
Nie ma żadnej kawalerii. Nareszcie zrozumiałem to ostatecznie.
W każdym razie nie było kawalerii cudu, bo takiej oczekiwałem, dopóki karmiłem się jeszcze mrzonkami.
Teraz zrozumiałem, że cudów nie będzie.
Nowy rozdział. Którego nie chciałem.
Ale który musiałem zaakceptować.
Życie bez żony, życie bez dziecka. Bo dziecko już na wyrywki. Ot, takie ojcostwo odłamkowe.
Tak, moi bliscy przytrzymali mnie, gdy upadałem. Mój przyjaciel stał za mną jak wielki dźwig ze stali i być może nigdy się nie dowiem, jak bardzo wsparło to moje funkcje w tamtym czasie...
Tyle tylko, że ja potrzebowałem czegoś więcej. Jakiegoś rozrusznika do silnika, który zamarł.
Jakiejś odrobiny światła, która przeciągnęłaby mnie do jutra.
Bo tam może znajdę coś, co przeciągnie mnie do pojutrza...
Potrzebowałem czegoś, co nada mi kierunek i siły do marszu, który mógł być długi.
Teraz zaś potrzebowałem tylko ujrzeć syna.
A przecież byłem na dnie den. Opar mężczyzny. Smuga ojca. Czy w takiej prezencji miałem prawo stanąć nad moim synem? Rozchwiać jego stabilną aurę?
Nie miałem.
A jednak uczyniłem krok w jego stronę. Mały, jakby wbrew sobie.
A potem drugi.
Patrzyłem na twarz i uczyniłem krok trzeci.
Świat za drzwiami znikł, przestał istnieć. Zatrzymał się czas i wiedziałem, że nikt nie wejdzie do pokoju, by nam przeszkodzić. Sypialnia stała się niedostępną dla innych baśnią ojca i syna.
Zrobiłem krok czwarty i nagle poczułem silne mrowienie na całym ciele.
Nigdy dotąd nie czułem takiego mrowienia. Zrobiłem ostatni krok i stanąłem nad łóżkiem.
Stanąłem nad łóżkiem, drżący od czegoś, co zeszło na mnie tak nieoczekiwanie, tak gwałtownie...
Tym czymś było wzruszenie. Tym czymś było objawienie.
Oto bowiem odkryłem istnienie kawalerii. Jest kawaleria. Zawsze była i zawsze będzie.
Patrz, ojcze, patrz na twarz swego dziecka!... Tam znajdziesz wszystkie odpowiedzi.
Mój syn był moją kawalerią, a ja byłem kawalerią jego. Nasza miłość, nasza więź, potężniejsza niż wszelkie twierdze, roślejsza niż wszelkie wieże, była kawalerią karmioną światłem.
Niepokonaną.
Nikt i nic nie zatrzyma jej szarży.
Zawsze jest coś do stracenia. A skoro tak, to zawsze jest coś, dlaczego warto żyć.
Tak, Robercie. Odszedłeś, lecz twoje słowa zostaną ze mną. Dziękuję ci.
Moje życie jest ważnym dla wielu ludzi, a ich życie jest ważne dla mnie. Zawsze było i będzie. To wnosi światło wdzięczności i pragnienia być żywym. Jeśli dziś światło to migocze od bólu, to przecież jutro zapłonie silniej, a pojutrze rozświetli wszelkie urwiska i wchłonie je.
Mój syn i moi prawdziwi przyjaciele są nawet czymś więcej niż kawalerią. Są moją planetą.
Gdzieś tam, za jutrem lub pojutrzem, czeka na mnie ktoś jeszcze.
Moja Aaricia.
Ona na pewno gdzieś tam jest...
A ja na pewno wybaczę Sylwii któregoś dnia. Bo przecież życie z żalem i nienawiścią zatrułoby mnie samego. A potem także Dawida. I moją matkę.
Tymczasem ja chcę żyć szczęśliwie. Teraz, w sypialni dziecka, pojąłem to szczególnie mocno i przejmująco.
Stałem nad synem, odczuwając złote ciepło, które uwalniało moje poderwane z zapaści serce. To serce żyło, bo zasilał je eliksir niezłomności i nadziei nieskończonej.
Miłość dziecka.
Miłość, której nigdy nikt i nic nie odbierze.
Miłość, która rośnie razem z jego małym, ale tak potężnym sercem.
Tak. Mój syn będzie rósł, a prawda o uczuciach i wierności będzie rosła wraz z nim. Światło zrodzone z więzi między mną, a nim, będzie się rozrastać. To światło nigdy nie zgaśnie.
Zrobiłem pięć najważniejszych kroków swego życia. Musiałem upaść na dno den, by je zrobić.
A kiedy je zrobiłem, zaznałem objawienia.
Właśnie przeszedłem mój klif. Kiedy przejdziesz swój klif, przejdziesz wszystko.
Miłość nie jest iluzją. Iluzją jest kalkulacja.
Miłość jest jedyną prawdą. Jest prawdą, która nie wymaga wznoszenia wież po same chmury, bowiem prawda ta góruje nad wszystkim zawsze i wszędzie, niezależnie od swego położenia i wysokości.
Jedyną prawdziwą planetą każdego z nas jest serce.
Wy wszyscy, którzy znaleźliście miejsce w sercu dziecka. Już jesteście ocaleni.
Teraz mogłem zdjąć zmarszczkę z czoła mego syna.
Synku, Syneczku...
Stoję nad Tobą, gdy śpisz.
Patrzę na Ciebie.
Na czole masz zmarszczkę... Wygładzam ją i uśmiecham się do Ciebie.
Baśń Twojego snu jest moją świętością.
Wygładzam Ci zmarszczkę, która spływa na moje serce. Nie wiesz tego, ale wszystkie Twoje zmarszczki właśnie tam zabieram. Jestem Twoim ojcem i czynię to szczęśliwie.
Każdej nocy. To moja tajemnica ojca.
Być może przyjdzie dzień, że się o niej dowiesz.
Być może przyjdzie dzień, że obaj staniemy nad małym łóżeczkiem.
Ja spojrzę wokół wzrokiem wojownika przeciw stworom nocy. Ty zabierzesz do serca zmarszczkę Twojego syna.
Synku, Syneczku...
Każdej nocy staję nad Tobą.
Jeśli przez jakiś czas nie będę mógł stanąć ciałem, to stanę sercem.
Nie ma bowiem dystansu, który zatrzymałby tego posłańca.
I ufaj, że jeśli cień spadnie na Ciebie i Twoją baśń – przybędę natychmiast.
Jeśli wyrosną między nami góry – to je przekroczę.
Jeśli wyleje morze – to je przepłynę.
Nie ma bowiem przeszkody, która zatrzyma mój marsz do Ciebie, Synku.
Syneczku...
Zawsze będę z Tobą,
bo przecież tak naprawdę – nigdy nie odszedłem.
.
.
Ojcom i ich dzieciom
rozdzielonym.

 ___________________________________________________________





Kamień szlachetny

 
Niektórzy z was powiedzą, że przeczytali opowieść kawalerzysty.


Inni, że tchórza.
Ja chciałbym, żebyście nazwali ją opowieścią syna.

Mój ojciec nie zdążył powiedzieć mi zbyt wielu rzeczy. Kiedy ojcowie odchodzą zbyt szybko, nie zostawiają synom wielu słów.
Objęć jeszcze mniej.
Ciekawe jednak, że spośród tych słów, które ojciec wyrzekł do mnie, zapamiętałem prawie wszystkie. Może tak to już jest. Może ich niedosyt sprawił, że każde było szczególnie ważne... Może tęsknota za ojcem, który zginął pod szablami bolszewików, sprawiła, że jego słowa, i jego objęcia, zamknąłem we własnym, rozsłonecznionym kościółku wspomnień?
Przez dwadzieścia lat tęskniłem za ojcem, czekając, aż znów ujrzę jego konia i srebrzącą się szablę.
Srebro tej szabli było czymś wstrząsająco magicznym dla moich oczu pięciolatka. Ujrzałem je dnia ostatniego, kiedy ojciec odwrócił się w siodle, wyciągnął szablę i oddał nam pożegnalny salut.
Może żartobliwy. A może nie.
Chwilę później malejąca figurka konia i ułana zniknęła w słońcu. To ono zabrało mi ojca, i to w nim szukałem go każdego dnia przez kolejne kilka lat.
Rozłąki w złocie słonecznym wcale nie są mniej smutne od tych w świetle księżycowym.
W moim małym kościółku rozsłonecznionym salutującym ojcem-ułanem, panował blask, ale na samo słońce patrzyłem z wyrzutem, smutkiem lub z błaganiem osamotnionego chłopca.
Oczywiście słońce nigdy nie oddało ułana.
A potem już go w nim nie szukałem, choć nigdy nie nauczyłem się patrzeć na słońce jak na zjawisko życiodajne i uszczęśliwiające. Nie mniej zrozumiałem już, że nie ono było winne śmierci mojego ojca, i że jego powrót nigdy nie nastąpi.
Od chwili, gdy to pojąłem, czekałem na powrót Rosjan.
W moim małym ojcowskim kościółku zamknąłem wszystkie słowa ułana, które zapamiętałem.
Synku mój złotowłosy. Mój mały, dzielny szermierzu. Nigdy nie oglądaj się za siebie. Bądź dzielnym synem ojczyzny i zawsze krocz w przód. Bądź ułanem – oni nigdy nie zawracają. Jedyny kierunek wiedzie ku słońcu. Zapamiętaj to, gdy dosiądziesz swego konia. Nie oglądaj się. Kieruj się ku słońcu, a tam osiągniesz chwałę.
Dziś te właśnie słowa wracały do mnie co chwilę z donośnym brzmieniem, choć ojciec zawsze zwracał się do mnie łagodnym półgłosem. Ale dziś mój mały kościółek zalany był nie złotem słońca, lecz purpurą rozpaczy.
Nigdy nie oglądaj się za siebie.
Boleśnie wymowne słowa, jeśli zważyć okoliczności.
Wystarczyło mi zrobić coś przeciwnego temu zaleceniu, by zimny szpon lęku i zgrozy zmiażdżył mi serce. Obejrzawszy się bowiem ledwie raz, ujrzałem dwie straszne rzeczy.
Bardzo straszne; ów szpon w moim sercu mógł zawalić mój kościółek na zawsze i pogrzebać mnie w jego ruinach.
Obejrzawszy się, ujrzałem śmierć mojej wsi. Wiliczki umierały niczym zamęczony, niewdzięcznie pobity zwierz. Słupy dymu, huki wystrzałów, krzyki... To wszystko paraliżowało, wcale nie ułatwiało ucieczki. Krzyki były czymś, czego – dobrze to wiedziałem – nie mogłem zapomnieć już nigdy.
Słyszałem przecież tylko krzyk kobiet i dzieci.
Mężczyźni tratowani przez Rosjan umierali w milczeniu. Krzyki kobiet i dzieci sprawiły, że obróciwszy głowę, żegnałem moją wieś jak dziecinę zbrukaną i pogrzebaną w najwyższym cierpieniu.
Byłem ułanem. Powinienem tam być, stać przeciw mordercom z szablą połyskującą srebrem w słońcu chwały.
Tyle, że uciekłem.
Tak, czytacie historię tchórza.
Drugi widok był równie straszny i wzmocnił szpon, który wrósł chciwie w serce.
Za moim ciałem ciągnęła się smuga krwi ciemnej.
To był widok ściągający rozpacz nie tylko dlatego, że płynąłem w rzece silnej, wartkiej, kurczowo i z determinacją szukając drugiego brzegu.
W rzece tej nie byłem sam.
W objęciu trzymałem matkę.

Ta wojna nie była podobna do poprzedniej. Szybko to zrozumiałem, a zrozumienie to stłukło boleśnie tak rozum, jak serce. Są takie objawienia, które miażdżą rozum i serce, a gdy to się dzieje, żadna siła nie pozwoli utrzymać szabli.
Dowódcy poddawali część oddziałów, a część zagrzewali do walki. Wszystkich ich najeźdźcy zdawali się traktować tak samo, przy czym do reszty niepojętym był błyskawiczny podbój, jakby nawałnica mongolska wpłynęła, wtoczyła się i z nieba spadła na Polskę, niwecząc jej wszelkie moce.
Nie na to byliśmy przygotowani. Dowódcy są rodzicami; ich słowa motywują, pokrzepiają i czynią wyobrażenie.
Ale ci dowódcy mówili o paradzie w Berlinie, a teraz chylili głowy przed nawałnicą ze Wschodu.
Szable wypadały nam z rąk.
Jakże łatwo z zawadiacko uśmiechniętych żołnierzy uczynić pogubionych chłopców.
Mój oddział rozbito natychmiast. Tak, widziałem kolegów opierających się z heroizmem. Miałem nadzieję, że do chwili śmierci – okropnego porąbania – wierzyli w bój o zwycięstwo, a nie honorową obronę w żalu i beznadziei.
Sam uciekłem.
Uciekałem do wsi, która leżała blisko.
Czy biegłem tam ogłuszony lękiem o matkę?
O dziewczynę, którą całowałem w lulecznicy?
Chciałbym tak myśleć. Lecz nie śmiem tego powiedzieć.
Myślę, że byłem nie ułanem spieszącym ocalić bliskie istoty, lecz dzieckiem przerażonym zgrozą gwałtowną, szukającym jedynej przystani.
Objęć matki.
Albowiem wierzę, że nie ma wojownika na tym świecie, który uzna najmocniejszą z tarcz za ochronę i pokrzepienie potężniejsze od przytulenia matki.
Choć niewielu z nich uszłoby w sromocie z pola bitwy obronnej, by to pokrzepienie otrzymać.
Tak. Stchórzyłem w morzu krwi i błysku szabel i bagnetów. Gdy padł pode mną koń, wraz z nim upadły resztki ducha ojcowskiego. Bardzo chciałem wtulić się w moją matkę.
Nie byłem ułanem. Byłem małym, wystraszonym chłopcem.
Przed atakiem wrogów płakałem nad każdym zwierzęciem, które opuściło nasz dom, uchodząc w słońce. Jak mógłbym rąbać ludzkie ciała?
Teraz pojąłem, że marząc o pomszczeniu ojca, karmiłem się iluzją.
Nie byłem ułanem. Ojciec nie byłby ze mnie dumny.
Nawet do wsi się spóźniłem. Domy już płonęły, a kilku jeźdźców rosyjskich barwiło szable krzywdą osób, które znałem.
Znałem każdą z nich.
Większość była już martwa. Moja lulecznica też była martwa.
Gdy wcześniej, na ćwiczeniach, całowałem ostrze szabli, wstępowałem w lulecznicę i smakowałem zaklęcia zakochania.
Nigdy już tego nie uczynię.
W samym środku wsi, porażony i obumarły, czekałem końca, bo widok płonącego domu rodzinnego zadał mi już pół śmierci.
Dymy kryły jeszcze niektórych uciekających w chaosie, może i kryły mnie, skoro kłusujący w galopujący w amoku bolszewicy nie dostrzegli jeszcze munduru ułańskiego...
Było ich ledwie tuzin; może maruderzy, może dezerterzy, renegaci dla gwałtu i łupu, może rozbici gdzieś przez strażnicę polską... Ale ich uderzenie na mnie było już tylko kwestią czasu, którego wypatrywałem wręcz jak ukojenia.
Gdy wtem z chmury dymu wybiegł sąsiad i krzyknął mi w twarz:
- Piotrze! Wasza matka nad rzeką!
Dreszcze przeszły moje ciało jakieś nieznane, silne... I wróciła moc, której przestałem się już spodziewać. Poderwałem się i susami rzuciłem przez płonącą zagrodę ku rzece.
- Dobrze – mamrotałem drżącym od biegu i wzruszenia głosem. - Daj mi, Boże, ten czarny dym, któryś ściągnął na moją wieś, owiń mnie, otul nim, osłoń, Boże... Osłoń... Osłoń...
I widać Bóg otulił mnie czarnym warkoczem, bo przemknąłem między wilkami i zdołałem zbiec ze wzgórza aż do wody.
To, że trafiły mnie dwie kule, odkryłem dopiero tam.
Nie było to jednak aż tak przejmujące. Nie, gdy ujrzałem matkę stojącą na brzegu.
Niemen nie jest łatwy do przepłynięcia. Nie dla kobiet i mężczyzn znużonych pracą kilku dziesięcioleci.
Mimo to sporo ich rzuciło się w wodę i płynęło do drugiego brzegu, by znaleźć swoje ocalenie.
Walka o życie czyni cud wzmocnienia. Ich szanse były spore, tym bardziej, że w pasie kilkunastu kilometrów Rosjanie nie mogli liczyć na sprawny most.
Moja matka obejrzała się i nasze spojrzenia spotkały się.
- Piotrusiu, synku mój!
Nie chciałem ronić łez przy matce, choć gdy ją chwyciłem w objęcia, poczułem jakby ręce i nogi ze mnie odpadały. Poczułem najwyższy niedostatek w całym moim życiu.
Nie, nie dlatego, że moja matka takie odczucie wyzwalała sama sobą.
Poczułem to, bo przy matce mamy jedyną szansę odkładania tarcz i zobowiązań ciężkich jak przęsła stalowych mostów. Przy nich, w ich objęciach, możemy zrzucić wszelkie mundury, i te wojskowe, i te z dumy spiżowej, w które wkładamy swoje serca, czasem na ich uduszenie.
Przy matce możemy uczynić coś wyjątkowej miary.
Możemy rozpaczać nad światem i sobą samym.
Poczułem wolność z tego całego ciężaru, gdy opuścił mnie czarny warkocz, a w ramionach trzymałem matkę.
Niedostatek był potężny. Brakowało mi ojca – jeszcze bardziej niż dotąd, bo zrozumiałem, że nie miałem jego odwagi.
I spokoju, który jest kluczem do ocalenia.
Brakowało mi szczęścia, bo lulecznicę kopyta sowieckie zadeptały na śmierć.
Brakowało mi wiary w bezpieczeństwo matki.
I ukojenia w niej samej.
Gdyż była w lęku bardzo silnym.
Nikt z was nie chce ujrzeć własnej matki przestraszonej i zatroskanej tak bezgranicznie.
Mimo tego do dziś czuję dreszcze, gdy brzmią we wspomnieniach jej taj ufnie wypowiedziane słowa:
- Piotrusiu, synku mój, wiedziałam, że wrócisz.
Spuściłem twarz, bo ciekły z niej łzy nie tylko wzruszenia i żałości, ale też wstydu nad sobą samym.
Jeśli matka moja nie wiedziała, że uciekłem z pola walki, gdzie dobijano kolegów, to w każdym razie z tarczy słonecznej widział to mój ojciec ułan.
Wieś krzyczała, bo wieś chciała żyć.
Ale już nigdy nie będzie.
Nabrałem oddechu i odsunąłem nieco matkę od siebie. Zmrużonymi oczami patrzyłem ponad nią.
Niemen to wielka rzeka, ale nie ma rzeki zbyt wielkiej, gdy tuż przy sercu synowskim bije matczyne.
Matka poszła za moim wzrokiem, potem zagryzła wargi, zerknąwszy na dymy ze wsi.
Nie umiała pływać. Ale też nie musiała.
- Mateczko moja,w drogę.
Ani drgnęła. Jej twarz była wzruszona, a oczy błyszczały jak małe słońca.
- Idź, synku, idź na drugi brzeg. Będę tu czekała na ciebie.
- Mateczko, popłyniemy razem, brzeg bliski.
- Piotrusiu. Pamiętasz, co mówił ojciec?
- Wszystko pamiętam, matulu. Musimy iść.
- Zostaw mnie tu, drogie dziecko. Musisz iść na drugi brzeg i szukać dowódcy. Jesteś ułanem...
Bez ceregieli chwyciłem moją matkę na ręce i wkroczyłem do wody. Woda była ciepła i złociła się tak, jak nigdy dotąd.
To było moje odkrycie tej jesieni. Wojna zmienia kolory i zapachy.
Nawet światła.
Wszystko zdaje się ostateczne.
Wszystko zdaje się żegnać.
Wszystko zdaje się bezcenne i piękne.
- Piotrusiu mój, nie dasz rady tak ze mną... Ułanie mój...
Nie byłem ułanem. Byłem wystraszonym chłopcem, oszukanym przez dowódców.
Smutne.
Niemen złocił się, ale też był smutny, gdy zanurzyłem się i zacząłem płynąć ku drugiemu brzegowi.
- Jesteś pięknym, wspaniałym synkiem, ojciec widzi nas i uśmiecha się, wiesz o tym, prawda?
Ramiona matki obejmowały mnie silnie, ale nie sztywno. Jakby wahała się, czy korzystać z mojej pomocy, czy może uciec, uwolnić mnie od ciężaru, by samej...
Objąłem ją silniej prawym ramieniem.
- Nic nie mów, mateczko, bo...
Rosyjskie krzyki na brzegu trochę mnie jednak zaskoczyły. Nie spodziewałem się, że będą skłonni ścigać pojedynczych ludzi aż do wody. Amok otwiera bramy do zła nieograniczonego.
- Sołdat! Sołdat!
Znów poczułem serce w gardle. A więc widzieli mnie z daleka.
Chciałem być wybawicielem matki, a teraz mogłem ściągnąć na nią zgubę.
Mocniej jeszcze ją objąłem i zrobiłem tyle, ile tylko mogłem, by zakryć ją przed światem wojny.
To prawie nic.
Moje nogi schodziły głębiej, za głęboko. Nie zdziwiło mnie to zbytnio. Poczułem trafienia, gdy wbiegałem w zarośla za ostatnim zabudowaniem.
Może Bóg zmarszczył brwi nad kawalerzystą, co zostawił kolegów ginących od ciosów w krtań i serce. Może odebrał warkocz.
A może to ja powinienem był okazać mu więcej zawierzenia i nie mknąć w takiej trwodze; może sam zgubiłem tarczę z dymu...
Nie płynąłem zbyt dobrze. Nogi są raczej ważne w dużej rzece, a zwłaszcza, gdy się przez nią kogoś przeprowadza.
Niemen złocił się, ale był smutny i nie chciał mnie popchnąć tam, gdzie mogłem powiedzieć matce upragnione słowa:
-Jesteś bezpieczna.
- Zostaw mnie syneczku, tak będzie dobrze...
Kula żelazna wtłoczyła mi się w krtań.
- Nie mów tak mateczko...
Huknęły strzały, a gdy to się stało, zapadłem w dłuższe milczenie.
Gdy się płynie przez Niemen z człowiekiem, którego należy ocalić, gdy nogi ciągną w dół, milczenie może oszczędzić niezbędnych sił.
Takich, które nie pozwolą zatonąć kilka metrów od brzegu.
Milczenie jest szczególnie ważne, gdy trzecia kula utkwi w plecach.
Nigdy nie oglądaj się za siebie.
Synku mój złotowłosy.
Ojcze. Czy mógłbyś zejść na chwilę z konia?
Wyjść ze słońca, w którym cię pożegnałem?
Bo chyba nie dam rady...
Nie oglądaj się.
Nie. Nie obejrzę się.
Za mną był pas rzeki czerwonej.
Wstęga mojej śmierci.
Widocznie tak dekoruje się ułanów, co uciekli z pola bitwy.
Nie. Nie obejrzę się.
Za mną legła dziecina wsi szczęśliwej, polskiej...
Nie obejrzę się już nigdy, ojcze mój.
- Piotrusiu?
Przy piersi miałem skarb skarbów.
Matkę.
Przymknę oczy, bo wtedy nie będę widział jak daleko jest brzeg. Wtedy po prostu go osiągnę...
W końcu nadejdzie ten moment, że moje umierające nogi zatrzymają się w gruncie i...
- Synku mój?
Po policzkach ciekły mi łzy i już nie starałem się ich powstrzymać. Kiedy jesteś w rzece głębokiej, i kiedy nie chcesz oddać jej skarbu skarbów, oszczędzanie sił jest najważniejszą sprawą.
A hamowanie tych łez odebrałoby mi ich wiele.
Były to bowiem łzy syna, który musi pożegnać matkę.
- Synku... Czy zostałeś raniony?
- Tak, mateczko moja. Trzy razy.
Najgłębsze z westchnień to westchnienie matczyne. Już raz słyszałem je wcześniej; gdy doniesiono o losie ojca. Miałem pięć lat, lecz zapamiętałem dwie rzeczy na zawsze.
Westchnienie, które sprawiło, że nawet ja – mały chłopiec wpatrzony w słońce – zamarłem w smutku, którego sam nie rozumiałem.
I jeszcze coś. Od tego dnia matka przestała prasować koszule ojca.
Ciągle i ciągle myślałem o znaczeniu tych koszul, miesiąc po miesiącu.
Gdy ojciec i jego srebrna szabla zniknęli w słońcu, matka prasowała koszule każdego dnia.
Te same i wciąż, w kółko, w milczeniu, skupieniu...
Kiedy przestała to robić, zmienił się jej uśmiech.
Nawet pięciolatek nie przegapi, gdy zmieni się uśmiech matki.
A może zwłaszcza on.
Tęskniłem za dawnym uśmiechem, bo oznaczał on ojca.
Pewne rzeczy odchodzą, a to, co je zastępuje, jedynie podkreśla brak poprzednich.
Ale jeśli lista czynów, za które należy przenieść swoje matki i żony przez rzekę wydaje się zbyt krótka, to powiem wam: jest to powinnością już za to, że prasują koszule swym mężom i synom.
W tym zawiera się bowiem uśmiech ich miłości.
Westchnienie matki było głębokie jak sam Niemen.
- Ale poradzisz sobie, Piotrusiu?
- Tak, matulu. Jestem ułanem. Postawię cię na brzegu.
- Kocham cię, Piotrusiu.
- Wiem, matulu. Ja ciebie też kocham.
Kule rosyjskie goniły po Niemenie, trafiając ludzi, szukających ocalenia dla tego, do czego mieli prawo niepodważalne: własnego życia.
Ja zaś zamknąłem oczy i wiodłem matkę przez Niemen, wbrew wszelkim przeciwnym temu siłom.
Nogi moje szły w dół, a plecy sztywniały, jakby oblekał je lód.
Ale płynąłem.
Miałem przymknięte oczy i płynąłem.
- Boże mój, spraw cud... spraw cud... spraw... A oddam się twojemu słońcu bez żalu, oddam się z pokłonem wdzięczności wiecznej...
- Czy jest tak źle, Piotrusiu?
Czyżbym głośno wymawiał me słowa błagalne do Boga? Miały być tylko myślą tajemniczą, czymś między mną, a Słońcem, które stanowił...
Ale nie panowałem już nad umysłem i nad ciałem prawie wcale.
A może właśnie panowałem?
Czyż nie jest to cud, że samym tylko ramieniem przybliżałem matce brzeg ocalenia?
Tak, matce. Dla mnie nie było już szans.
Tak, samym ramieniem. Tylko w moich ramionach była jeszcze siła. Reszta ciała poddała się Niemenowi. Który nie pomagał, dlaczego nie pomagał...
Ale mocy moich ramion nie zamierzałem oddać do ostatniej chwili. Nie, dopóki mój skarb skarbów nie osiągnie brzegu...
Widocznie moje ramiona należały do kawalerzysty.
Szkoda, że serce nie...
- Zostaw mnie tu, synku, ojciec jest tu nade mną.
- Nigdy cię nie zostawię, mateczko.
- Zostaw, synku, popłynę.
- Nie wypuszczę cię z rąk nigdy.
Tego byłem pewien.
Nie byłem tylko pewien, czy z ramieniem zaciśniętym na matce dopłynę do brzegu, czy też opadnę na dno.
- Piotrusiu, wytrzymasz, synku mój. Wiem o tym. Dwa kilometry stąd jest szpital w lesie.
- Tak, mateńko...
Czy jest większy dylemat niż taki, czy rzec prawdę matce czy ją zwodzić co do życia swego i śmierci?
Czy jest?
Nie powinno go być, w rzeczy samej. Matka to słońce, które nigdy nie zachodzi.
W połowie rzeki odkryłem, że świat jest pełen słońc.
Wojna odkrywa nowe kolory, zapachy, wartości i słońca.
Szkoda, że słońca, które odkrywa wojna, są słońcami zachodzącymi.
- Matuś...
- Nic nie mów, Piotrusiu. Płyń spokojnie, już blisko.
- Muszę ci coś powiedzieć...
- Nie trzeba. Słuchaj matki.
- Nie wyjdę już z rzeki za tobą.
Dlaczego nie protestujesz, Niemenie, dlaczego w milczeniu aprobujesz moje słowa...
Spodziewałem się znów tego najgłębszego z westchnień, lecz to właśnie wzruszyło mnie u matki mojej: nie westchnęła. Nie drgnęła i nie uroniła łzy.
- Wyjdziesz i razem dojdziemy do szpitala, synku – powiedziała z opanowaniem. - Polska będzie z ciebie dumna, a ja jestem już dziś, mój mały ułanie.
Z kolei ja westchnąłem. Działy się rzeczy niedobre. Takie jak zmiana wagi mego ciała.
Było to chyba ciało dwustukilogramowe.
Takie jak bezwład, który jeszcze przed chwilą szanował granice i nie zagrażał suwerenności ramion.
Ale to się właśnie skończyło. Pułki złowrogiego odrętwienia zaczęły wpełzać tam, gdzie ostatki synowskich sił stanowiły o życiu matki.
Z rozpaczą zacisnąłem palce. Nie bardzo mi się to udało.
- Matulu...
- Piotrusiu... Już blisko.
- Tak. Wiem. Zostawię cię na brzegu, kochana moja. I pójdę do ojca, dobrze?
- Nie pójdziesz, Piotrusiu. Ojciec tu jest i pomaga nam. Rozumiesz? Nie pójdziesz...
Ojciec ułan patrzył na nas z tarczy słonecznej. Szkoda, że nigdy nie ujrzymy już jego salutu srebrzystego...
Na powitanie...
Tak bardzo życzyłem go matce każdego dnia przez dwadzieścia lat.
Dziś życzyłem go jej jak nigdy dotąd.
Szkoda, ojcze mój.
Czy wiesz, jak wielką tęsknotę buduje widok odjeżdżającego ojca?
Synku mój złotowłosy.
Ojcze?...
Tej tęsknoty nie zdołałoby pochłonąć słońce, które nam ciebie ukradło.
Słońce, któremu oddam siebie, ale któremu nigdy, przenigdy, nie oddam mojej matki.
Czy zauważyliście już to, co czynią matki nasze?
Ich objęcia uwalniają małych chłopców, których dziwne wydarzenia czynią żołnierzami.
Rabusiami.
Podpalaczami.
Przytulajmy matki.
I mówmy im prawdę.
Wtedy zaznamy wolności prawdziwej.
- Matuś...
- Nic nie mów, syneczku. Już blisko.
- Mateczko. Uciekłem z pola walki. Nie jestem ułanem.
- Jesteś nim, synu mój.
- Nie zabiłem ani jednego Rosjanina...
- Nie urodziłam cię, byś zabijał, synku mój.
Czy wiecie, co poczułem w owej chwili?
Złość szlachetną.
Czy jest taka?
Jest. To ona sprawia, że w umierającym ciele syna serce będzie biło tak długo, aż pozwoli to ocalić to jego skarb skarbów.
Poczułem tę złość. Rozeszła się po moich ramionach i wyparła z nich bezwład.
Otworzyłem oczy, by spojrzeć na brzeg, a potem na słońce.
Synku mój złotowłosy.
- Dziękuję, ojcze...
Mój mały, dzielny szermierzu.
- Dziękuję, ojcze...
- Cicho, Piotrusiu... Już blisko.
Tak, było blisko. Wiedziałem, że nie oddam mojej mateczki ani Niemenowi, ani słońcu. Wiedziałem, że zostawię ją na brzegu.
Ale sam nie mogłem już na ten brzeg wyjść.
Nie miałem już sił dla siebie samego.
Za mną zostało wiele krwi. Zbyt wiele, bym mógł walczyć o siebie.
We mnie spustoszenie.
Nie chciałem karmić tym widokiem matki.
Żaden syn by nie chciał.
Nie miałem już zresztą rzeczy najważniejszej.
W ciągu jednego dnia straciłem całą wolę życia.
- Matuś...
- Syneczku...
- Nie pójdę już w lulecznicę... Zabrali mi ją...
Matka nie odpowiadała i wtedy spojrzałem na nią. Ujrzawszy łzy, poczułem się jak zbrodniarz.
- Mateczko, wybacz...
- Nie mam ci nic do wybaczenia, synku mój.
Umierający żołnierz jest wciąż żołnierzem.
Ja nim nie byłem.
Zawiodłem.
Ale byłem umierającym synem.
Tak, byłem nim do końca. By wynieść matkę na brzeg, musiałem pełznąc, półprzytomnie wodząc wzrokiem po okolicy.
Była pusta – to jeszcze zapamiętałem. Nikt poza nami nie opuścił rzeki.
Właściwie wypchnąłem matkę z wody, samemu osuwając się w niej nieco głębiej.
Moje ramiona natychmiast zwiotczały, a nogi chwycił kurcz. Byłem tak wyczerpany, że myśl o ostatecznym zanurzeniu przynosiła ukojenie.
- Mateczko...
- Podaj mi rękę, Piotrusiu.
- Wybacz, że nie jestem bohaterem...
- Jesteś nim, synku mój. Jesteś nim.
 
*

Doktor Dorner patrzył na fotografię stojącą na biurku w wykwintnej, srebrnej ramie.
Jego skryta miłość, najbardziej niedostępne marzenie.
Helena Grossówna.
Aktorka. Piękna, ulotna, nieziemska.
Jedyna kobieta, do której zapałał uczuciem jako mężczyzna.
Co zrobić. I tak bywa.
Matka martwiła się... a on nie pokochał żadnej... Tylko tę jedną.
Na fotografii.
Bywa.
Każdego dnia patrzył na nią w gabinecie i wymieniał z nią uśmiechy.
Miała tak anielski uśmiech...
Dziś jednak było inaczej. Pusto i smutno. Po prostu prawdziwie.
Wojna powalała Polskę na kolana, a uśmiech z fotografii, może i anielski, nigdy nie był przeznaczony jemu.
Tak wygląda rzeczywistość.
Dorner, znakomity chirurg, powstał na znużonych nogach i ruszył ku wyjściu.
W uchylonych drzwiach stała pacjentka, nie wiadomo skąd i dlaczego bez nadzoru.
Nim zdołał na nią warknąć, wyszeptała bojaźliwie:
- Panie doktorze... Czy może pan sprowadzić nam anioła?
Nieomal odepchnął ją brutalnie, kierując się do wyjścia z gmachu.
.
Ordynator Kasprowicz stał na schodach wyjściowych szpitala i patrzył przed siebie.
Po raz pierwszy w życiu stał nieporuszony jak posąg, i po raz pierwszy w życiu pragnął w tym nieporuszeniu pozostać. Na zawsze.
Posągi nie nie muszą podejmować trudnych decyzji.
Posągi nie muszą martwić się widokami w rodzaju dymy pożaru na drugim brzegu.
Brakiem łóżek dla rannych.
Rozłąką z bliskimi, która nagle jest zupełnie innym rodzajem rozłąki i wywołuje zupełnie inny rodzaj strachu. Całkiem nowy.
Strachu, że kiedy opuszczał dom dwa dni temu, to pożegnał rodzinę ostatecznie. Tak naprawdę.
Posągi są wolne.
A ludzi pochłania wojna.
I wszystko układało się tak źle, tak bardzo źle...
Ordynator, mylony przez niektórych z Januszem Korczakiem z powodu podobieństwa, stał i mrużył oczy w słońcu, które nie przestawało razić, mimo że ziemia płakała ku niemu czarnymi smugami łez.
Cierpienie było wszędzie wokół.
Co gorsza – piętrzyły się tylko kłopoty. Szpital krzyczał.
Tak, krzyczał. Najpierw głosami okaleczonych ludzi.
Których przybywało.
Potem... Potem krzyczał sam. Jako gmach. Krzyczał o bestialstwie, które spadło na świat.
Szpital się zmienił.
I – co gorsza – zmienili się wszyscy, którzy stanowili o jego duchu.
No, prawie wszyscy... Siostry zakonne właściwie wcale. Wciąż objawiały spokój i te osobliwe, łagodne uśmiechy. Jakby nie miały świadomości powagi sytuacji.
Ale inni... Szczególnie chirurg Dorner... On i kilku innych po prostu opustoszało.
Tak, doktor Dorner z pewnością opustoszał. To było właściwe słowo, choć w pierwszej chwili, gdy przyszło w głowy Kasprowicza, wzbudziło w nim konfuzję.
Ordynator powoli, bardzo powoli i bez ochoty szczególnej, obrócił głowę w prawo i obniżywszy wzrok, zatrzymał go na ławce stojącej w cieniu buku.
Siedział na niej doktor Dorner.
Jego najlepszy człowiek. Jedyny chirurg, po tym, gdy doktor Stasznik umarł na atak serca 17 września, wychodząc z sali operacyjnej.
Dorner siedział na ławce od siedmiu godzin i chyba już był tym posągiem.
Aczkolwiek nie cały czas. Jakąś godzinę temu podniósł głowę, odszukał matowymi oczami ordynatora, po czym cicho, lecz wyraźnie rzekł straszne słowa.
Bardzo straszne.
- Ordynatorze... To jesień... To jest Jesień Spadających Ptaków.
Te słowa były do reszty przygnębiające, bo nie sposób było im zaprzeczyć. Czuł jednak poirytowanie, może i solidny gniew na Dornera, bo zamiast prężyć cały zespół, zamiast wspierać jego – osowiał w stadium raczej nieodwracalnym.
A przecież miał obowiązki.
Każdy je miał. Cóż, że podwójne.
Oderwał spojrzenie od chirurga i wrócił nim do drugiego brzegu Niemna.
Brzeg ten spływał zgrozą. Mosty, którymi Rosjanie mogli dotrzeć do Wiśnieczy i do skrytego w lesie szpitala psychiatrycznego, wysadzono. Tak. Ale ich dotarcie było po prostu kwestią czasu.
Po prostu.
Jego upływ nie musi oznaczać, że wrogowie przyjdą złagodzeni.
Wcale.
Od rana do szpitala napłynął tuzin rannych, tuzin uchodźców z drugiego brzegu, a poza tym ochotnicy do pracy przy rannych.
Których wkrótce będzie więcej niż podopiecznych z chorą duszą.
Czy chora dusza nie czuje zagrożenia, nie ma świadomości sytuacji?
Może nawet większą.
Gdy rano przeszedł przez kilka sal, uderzyło go milczenie pacjentów i ich wielkie, wklejające się w niego oczy.
I coś jeszcze. Oni wszyscy trzęśli się.
A potem zdał sobie sprawę, że szpital krzyczy bardziej, niż ludzie w jego wnętrzu kiedykolwiek wcześniej.
W nocy z odległego o dwanaście kilometrów miasteczka przyszły pieszo dwie młode dziewczyny.
Zgłosiły się do jako pomocnice do opatrywania i opieki. Za darmo.
Z uśmiechem.
A już dziś w południe odkrył, że te uśmiechy przepadły.
Do reszty prześladowała go jedna,najstraszniejsza chyba z wszystkich myśl.
Że te uśmiechy już nigdy nie wrócą. Nie wrócą do tych dwóch dziewiętnastoletnich dziewcząt.
Nigdy.
Gdy przy porannej kawie pomyślał o Rosjanach, próbował je wygonić.
Wygnać.
Nie dały się. Były energiczne i bez wątpienia charakterne.
Szkoda.
Tak bardzo szkoda...
Ordynator Kasprowicz zagryzł wargi i z kolei obrócił głowę w lewo. Nieopodal balustrady zdobionej feniksami stały dwie siostry zakonne. Patrzyły na niego w oczekiwaniu.
Uśmiechnięte i spokojne. Kojące.
Gdy przechodziły między szpitalnymi łóżkami, pacjenci o wiele słabiej drżeli. Kasprowicz nie przegapił tego i frapował się tym nieustannie.
Sporo było tego frapowania.
Szkoda.
Od strony ławki dobiegło charknięcie i rzucił tam natychmiast okiem.
Oczy doktora Dornera były guzikami, których nie powinno się oddać nawet lalce.
A przecież patrzył nimi na pacjentów i rannych, z których najmłodszy miał pięć lat.
Taki właśnie guzikami patrzy beznadzieja z dna ostatecznej rezygnacji, i takim też guzikom towarzyszą słowa, które chirurg wymówił kolejny raz:
- To Jesień Spadających Ptaków, ordynatorze.
Kasprowicz nabrał głośno powietrza i porwany gwałtowną złością zbiegł ze stopni, by nachylić się nad Dornerem.
- Czy pan oszalał, kolego?! Proszę się opamiętać i czym prędzej wrócić na stanowisko! Chorzy czekają. Zresztą ja pójdę z panem.
Doktor Dorner uśmiechnął się nikle, a potem powoli podniósł.
- Przecież pan to widzi, ordynatorze. Prawda?
- Widzę co? - wycharczał Kasprowicz.
Ale oczywiście widział to doskonale.
W zasadzie nigdy niczego nie przegapiał. W czasie wojny tym bardziej.
Siedem godzin wcześniej jego najlepszy pracownik, doktor Dorner, przebrał się, wziął w ręce walizeczkę i wyszedł z budynku. Jakkolwiek dotąd nie przeszedł bramy szpitala, tak na jego cofnięcie do sal szpitalnych nie wskazywało zbyt wiele.
Na pewno nie guziki, które ktoś lub coś wstawiło mu zamiast oczu.
Musi być bardzo zrezygnowanym człowiek, który patrzy na świat matowymi guzikami.
Z pewnym zdumieniem ordynator obniżył wzrok na swoją prawą rękę. Kiedy zacisnął dłoń w pięść?
Po co?
- Proszę wrócić na stanowisko, kolego – wyrzekł zduszonym głosem.
Na plecach czuł spojrzenie zakonnic.
- Proszę uchodzić ze szpitala, panie ordynatorze – odpowiedział równie cicho chirurg. - Nikogo już nie uratujemy, może choć siebie? Pan wie, że Sowieci wykłują nas bagnetami, kiedy tu przyjdą.
- Ułani nie pozwolą...
- Ułani umierają w dwóch salach i w bibliotece.
- Kolego Dorner... Przysięgał pan, by... - Kasprowiczowi zabrakło słów i sił.
- Zabiją wszystkich chorych w mundurach, których tu znajdą. I lekarzy. Pielęgniarek i sióstr nie zabiją, ale tym gorzej dla nich, prawda? Nas zabiją pewnie też, a chorych...
- Nie sądzi pan chyba, że będą zabijać chorych?! - wybuchnął ordynator. - To nie wojsko szatańskie, mimo wszystko.
- To j e s t wojsko szatańskie. Pamięta pan, co robili, gdy byli tu ostatnim razem. Pańska siostra...
- Milcz pan, do diabła!!... Czy pańskie sumienie wiatr rozwiał?! Jest pan lekarzem, jest im pan winien opiekę i czuwanie!
Wybuch nie zrobił na Dornerze większego wrażenia. Stał przez chwilę z opuszczoną głową, jakby myślał... a może już nawet nie myślał, tylko usiłował przywołać wiatr, by rozwiał go całego w ślad za sumieniem.
A ponieważ wiatr się nie pojawił, poruszył się niespokojnie, zacisnął usta i ruszył wolno, całkiem jak starczy tułacz, do bramy.
Ordynator patrzył za nim i zastanawiał się, czy jego własne oczy na pewno są wciąż oczami, czy może i one stały się już guzikami wytopionymi w rezygnacji.
Kasprowicz obejrzał się za siebie. Był to całkiem bezradny ruch, nieomal dziecięcy. Ale nie chciał odprowadzać wzrokiem malejącej postaci kogoś, kto był w tym szpitalu jeszcze wcześniej niż on.
- To Jesień Spadających Ptaków... - doszedł go półgłos chirurga.
Napotkał znów twarze zakonnic. Twarze spokojne, nieomal uśmiechnięte. Nie pojmował tego, ale był wdzięczny. Od kilku dni usiłował pogodzić się z tym, co odkrył, a było to odkrycie potworne i nieomal miażdżące.
Musi miażdżyć w wieku pięćdziesięciu sześciu lat, że przekonanie o sobie jako o charyzmatycznym, ujmującym, zdyscyplinowanym i szlachetnym mężczyźnie było tylko mrzonką.
Czy coś lepiej odziera z mrzonek niż wojna?
Musi miażdżyć odkrycie, że był tak bardzo wdzięczny zakonnicom, bo potrzebował ich niczym chłopiec matki. Bo mylił się kiedyś sądząc, że mały chłopiec umiera tak samo w ciele mężczyzny jak jego zwierzęcy towarzysze zabaw: psy, koty, papugi. Wydawało się, że dusza tego chłopca leży w ogrodowych grobach pośród tych wszystkich zwierząt, że tak grzebie się dzieciństwo.
A tymczasem okazało się, że ten mały chłopiec nigdy nie umarł, ot, przycupnął w kącie,a teraz wyszedł, ujawnił się i rozglądał za matką.
Za matką...
Kasprowicz przymknął oczy.
Jego siostra też była matką.
Pańska siostra...
Milcz pan, do diabła!!...
Jego twarz wykrzywił dziwny uśmiech i gorzko pomyślał, że już nie pomylono by go z Korczakiem. Poczuł ciężar ogromny, który natychmiast pojął.
Szpital nie tylko krzyczał, wył, skowyczał. Szpital chylił się jak okręt i napierał na niego rosnącym ciężarem.
Z tym dziwnym, groteskowym, w gruncie sprawy nieszczęsnym uśmiechem, przez chwilę patrzył na obie siostry zakonne.
Czy były aniołami?
Być może.
Cóż jednak z tego. Jutro lub pojutrze rosyjscy żołnierze nadejdą, a oberwane skrzydła anielskie Niemen uniesie ze skargą w świat.
Tak, jak kiedyś uniósł skrzydła jego siostry.
Przesunął wzrok na ławkę, którą zwolnił doktor Dorner. Gdyby na niej usiąść... Czy jest szansa, by zostać tam na zawsze, pozyskawszy spokój posągu i może także jego materię?...
Pańska siostra...
Czy jest rzeczywiście większa różnica, czy wykona krok w stronę ławki, czy w stronę sióstr czekających ufnie u schodów? Czy jest??
Tak. Jest. Bo... Bo?
Bo tam czekają na niego ludzie, którzy w niego wierzą. I którym winien jest służbę.
Więc idź. Czemu nie idziesz?
Bo nie wierzysz sam w siebie. Czy tak?
- JEZUSSS MARYJA... - rozległo się za plecami.
Ordynator, który uczynił już pół kroku, zamarł.
Zamarł, bo głos, który należał do doktora Dornera – natychmiast to rozpoznał – miał brzmienie niezwykłe. Uwalniał niewątpliwy wstrząs, jakieś szczególne poruszenie.
Kasprowicz nie był nawet pewien, czy owe pół kroku, jakie zdołał wykonać, wiodło w stronę tej ławki czy w stronę schodów. Ostatecznie nie dowiedział się tego już nigdy. Teraz zaś odwrócił się całym sobą i zmrużonymi oczami próbował czym prędzej pojąć widok, co się odsłonił.
Doktor Dorner nie doszedł do bramy.
Stał nieopodal tej bramy ogłuszony, bezwolny, może jakby i bezrozumny.
Za jego wzrokiem poszedł i ordynator, i zakonnice, i pomocnice, które wybiegły z budynku, i kapitan polskiej kawalerii, który odzyskał przytomność po ciężkiej nocy operacyjnej, i który stał w oknie tak samo zamarły jak inni.
Albowiem bramą szpitalną wkraczał ku nim heroizm próby najwyższej. Heroizm najbardziej człowieczy, najwyżej wzniesiony.
Ktoś szedł z wysiłkiem niespotykanego rodzaju. Niebudzącym wątpliwości.
Rodzącym pokorę i mądrość.
Ktoś szedł ku nim krokiem tak marnym, że każdy kolejny zdawał się być już na pewno ostatnim.
Ten zdawał się być przesądzony we własnym upadku, gdyż nie mogło się zdać inaczej, skoro szedł z daleka i dźwigał innego człowieka.
Krok tego bohatera musiał być łamiący, a ciało umęczonym i gdyby tylko tym się kierować, to każdy zapisałby nieodwołalny wyrok o klęsce ciała tak wyczerpanego.
Dopóki nie podniosło się wzroku wyżej, na twarz. Na twarz, która była zdeterminowaną, szczęśliwą mimo skonania, a nawet dziwnie promienną.
Była to twarz promienna zwycięstwem, a jeden jest tylko rodzaj zwycięzcy na tym świecie, który taką ma twarz.
Jest to twarz matki.
Matki, która odebrała rzece swego syna.
- Boże mój, panie mój! - rozległ się głos od schodów silnie wzruszony.
Teraz dopiero Kasprowicz otrzeźwiał.
- Na Boga! Pomóżmy tej kobiecie!! Kolego Dorner, prędzej, człowieku! - Ordynator sam pędził susami ku kobiecie, która w każdej chwili mogła upaść pod ciałem młodego mężczyzny w mundurze. - Siostro Aniceto, proszę niezwłocznie przygotować dwa łóżka! Kobieta rannego żołnierza przyniosła!
Kobieta rannego żołnierza przyniosła.
Na te słowa łzy pociekły z oczu obu dziewcząt. I one na chwiejnych nieco nogach podbiegły z pomocą. Z budynku wypadła już grupa ludzi ze wsparciem, w tym kapitan artylerii, Brzozówski. Gdy żołnierz został wyjęty z wyczerpanych ramion kobiety, lekarze natychmiast ją przytrzymali, gdyż w jednej sekundzie, pozbawiona sił tak błyskawicznie, jakby coś w cudowny sposób je obliczyło, osunęłaby się na ziemię.
I wszystkim, którzy przy niej zostali, gdy kapitan i pielęgniarze unosili żołnierza do budynku, dziwne kule grubiejące wypełniły gardła, kiedy popatrzyli w tę twarz umęczoną, a tak szczęśliwą spełnieniem. Ordynator, i chirurg, i zakonnice, i pomocnice; stali wszyscy takim kręgiem oczarowanym,wzruszonym, pozłoconym słońcem wrześniowym...
Kule zaś jeszcze miały się zwiększyć, gdy kobieta uśmiechnęła się słabo i szepnęła z czułością niezwykłą:
- Syna wam przyniosłam, bo ktoś obiecał mi, że żyć będzie, gdy to uczynię...
Jeszcze więcej łez spłynęło z twarzy nachylających się ku matce tak heroicznej. Tylko doktor Dorner stał jakby otępiały i pozbawiony wszelkiej rozumności.
Syna wam przyniosłam...
- Jezus Maria – wyrwało się jednej z dziewczyn. - Ale skąd żeście go niosła, kobieto?
- Od rzeki, dziecko. Od rzeki...
- Mój Boże, mój Boże – wybełkotał Dorner, po czym znów zapadł w letarg.
- Prędko! - rzucił ze wzruszeniem Kasprowicz. - Zabierzemy was, dobra kobieto, na łóżko i... - słowa zamarły mu na ustach, gdy spojrzała na niego z blaskiem godnym aniołów raczej niż ludzi.
- Doktorze, dla mnie już za późno. Me serce pękło w drodze... Proszę pozwolić mi oprzeć się o drzewo...
I tak ją, jak sobie zażyczyła, oparli. Nie było to wierne sztuce leczenia, lecz dziwne światło, które uchodziło z przygasających oczu kobiety, uczyniło ich wszystkich pokornymi i uległymi.
- Matko heroiczna – wyszeptała dziewczyna nachylona nad twarzą umierającej.
Ta zaś przemówiła z trudnością:
- Czyż nie wiecie, że wszystko jest warte, by obdarować człowieka każdą możliwą minutą życia?... I tym słońcem, które czeka cierpliwie... Przez cały kraj niosłabym dziecko moje, żeby mogło kroczyć pod słońcem choćby o jedną więcej minutę... - Kobieta westchnęła i przebiegła po wszystkich oczami, by zatrzymać je na zakonnicy przełożonej.
- Siostro, jak imię wasze?
- Asyzjana.
- Czy siostra Asyzjana chwyci mnie za rękę?
Zakonnica wyciągnęła dłoń ku prawej dłoni kobiety, lecz ta uśmiechnęła się lekko, przymykając oczy.
- Za drugą dłoń, siostro Asyzjano. Za tę już mnie ktoś trzyma...
Na te słowa wszyscy niektórzy spojrzeli po sobie rozbłysłym wzrokiem, inni zaś opuścili wzrok na ziemię.
Mimo oczu zamkniętych bohaterka dodała jeszcze szeptem rozwiewnym:
- Czy widzicie te wszystkie ptaki złote?...
Po kilku zaś sekundach matka żołnierza zgasła ostatecznie.
Jej ciało uniesiono i wprowadzono w budynek szpitala w tym specjalnym, wymownym milczeniu, które zrodzić może tylko wzruszenie zduszone w krtani, i najwyższy szacunek, jaki człowiek może oddać człowiekowi.
Ordynator Kasprowicz wszedł na środek holu i popatrzył w głąb najdłuższego z korytarzy.
Zarazem też: najciemniejszego.
Stał tak na środku i ważył decyzję. Miał w sobie dużo mieszanych uczuć, więcej niż kiedykolwiek wcześniej.
Gdy ujrzał na posadzce cień podchodzącego człowieka, odwrócił się.
Kapitan Brzozówski miał poważną twarz. Jak większość ludzi wokół. Jeśli tak sprawnie poruszał się kilkanaście godzin po operacji, musiał być zaiste wytrzymałym człowiekiem.
Potwierdzała tę wytrzymałość determinacja, zmieszana na twarzy oficera z opanowaniem.
- Panie ordynatorze.
- Panie kapitanie... Proszę wybaczyć, jestem zajęty – odpowiedział machinalnie Kasprowicz, odruchowo uciekając spojrzeniem do ciemnego korytarza.
- Panie ordynatorze. Nie zabiorę panu wiele czasu – zaznaczył oficer formalnym tonem. - Ten młody ułan, którego operowano... Jak z nim?
- Będzie żyć z bożym wsparciem, panie kapitanie.
- Nie tylko z bożym, nie tylko. Za godzinę przyjedzie po mnie samochód. Proszę przygotować tego żołnierza do drogi.
- Słucham? - zdumiał się Kasprowicz. - To... To niedorzeczność! On stracił krwi mnóstwo i nawet w łóżku jego los nie jest...
- W łóżku jego los naznaczy bagnet sowiecki – przerwał sucho kapitan Brzozówski. - Proszę przygotować rannego do drogi. To rozkaz oficera.
- Odmawiam. W szpitalu armia się leczy, ale nie rozkazuje – odparł hardo, z lekką irytacją ordynator. - Jedynym dowódcą jestem tu ja.
Brzozówski umilkł na chwilę, kiwając głową z namysłem.
- W takim razie w imieniu armii przejmuję szpital i jego administrację – oświadczył.
- Słu... Pan chyba nie mówi poważnie, panie kapitanie!
- Przejmuję dowództwo szpitala na pół minuty – oficer z namaszczeniem zerknął na zegarek. - Proszę wykonać rozkaz. Natychmiast...
Oszołomiony Kasprowicz przywołał pielęgniarza i przekazał mu polecenie Brzozówskiego.
- Pan będzie z tego rozliczony, panie kapitanie – zwrócił się rozdrażnionym tonem do oficera.
Który, najzupełniej bez pośpiechu, wymruczał:
- Wszyscy będziemy rozliczeni, panie ordynatorze. Jeśli nie przez tych, to przez innych... A na pańskim miejscu – podniósł przeszywający wzrok – rozważyłbym ewakuację szpitala.
- Czy to rozkaz? - spytał Kasprowicz z sarkazmem.
Kapitan obniżył wzrok na tarczę zegarka, po czym bez przejęcia obwieścił:
- Niestety, na rozkaz już za późno. Czas mojej tu władzy właśnie minął... - Zmrużone oczy znów spotkały się z oczami ordynatora. - Mogę jedynie zasugerować.
Lekki, gorzki półuśmiech przepełzł przez wargi lekarza.
- Czy może mi pan, panie kapitanie, wskazać jakikolwiek obszar, gdzie bezpieczeństwo ewakuowanych będzie g w a r a n to w a n e?
Zapadła cisza. Kapitan Brzozówski zgubił wyraz mocy z oblicza i tylko niezbyt czytelnie kiwał głową.
- Proszę zwolnić ze służby dziewczęta. I upewnić się, że i w łóżkach nie będzie młodych kobiet. Mundury wszelkie spalcie, broń ukryjcie dobrze. Zebrałem już wszelkie wojskowe dokumenty od rannych.
- Zrobię, co w mej mocy. Ale pomocnice nie odejdą. Próbowałem je wyrzucić siłą dziś o świcie... Nic nie wskórałem. Taki duch.
- Taki duch... - pokiwał znów głową oficer. - Taki duch. - Rozejrzał się, a następnie dodał żywo: - No dobrze. Będę i ja szykować się do drogi. Dziś przegrywamy, ale jutro... Proszę nie prowokować Sowietów za żadną cenę. Proszę oddać im gabinety i najlepsze lekarstwa. To nie gwarancja, lecz... Powodzenia, panie ordynatorze.
Uścisnęli sobie dłonie w posępnym milczeniu, po czym kapitan ruszył do swojej izolatki, a ordynator wrócił spojrzeniem do ciemnego korytarza. W sercu czuł kamień cięższy niż całe piętro.
Owszem, spodziewał się już wcześniej, że wróg nadejdzie, że zajmie szpital... Ale usłyszeć to z ust oficera artylerii polskiej... Wypowiedziane tonem zupełnie niedramatycznym, raczej formalnym, zrezygnowanym...
Tak mówi się o nieuchronności.
Na nią nie ma sił i broni.
Pańska siostra...
Przełamał niemoc i ruszył w stronę korytarza. Gdy w niego wszedł, półmrok nie był już tak oczywisty. Zawsze tak jest. Nic tak nie odziera mroku z jego posępnej siły jak wstąpienie weń z jasną myślą.
Syna wam przyniosłam, bo ktoś obiecał mi, że żyć będzie, gdy to uczynię...
Kasprowicz poczuł dreszcz potężny jak uderzenie prądu i nagle jego krok uczynił się sprężysty, jakby wstąpiło w niego nowe życie.
Czyż nie wiecie, że wszystko jest warte, by obdarować człowieka każdą możliwą minutą życia?...
Pierwsze drzwi po lewej w korytarzu były uchylone. Rzucił tam mimowolnie okiem i aż stanął zdumiony. W gabinecie, który należał do niego, panował bałagan. Na biurku i dywanie walały się pocięte gazety.
- A to co ma znaczyć?! - osłupiał.- Kto podarł moją prasę??
Za drzwi wysunęła się siostra Aniceta. Miała dziwną twarz. Czy była bardziej zmieszana, zawstydzona, czy wzruszona, nie sposób było określić.
- Panie ordynatorze, proszę wybaczyć...
- Ale kto to zrobił, na Chrystusa pana?!
- Doktor Dorner...
- Doktor... ??
- Powiedział, że chorzy proszą o anioły i on im je sprowadzi – wyszeptała zakonnica, spuszczając wzrok błyszczący ku swoim butom.
Pogubiony Kasprowicz odwrócił się i znów ruszył korytarzem.
I wtedy to do niego dotarło.
Szpital nie wył i nie płakał.
Panowała cisza jakaś zupełnie inna, cisza bliska... utulenia. Spokój święty.
Drzwi po prawej, uchylone były nieznacznie. Prowadziły do gabinetu Dornera, ale nie zdecydował się tam wejść. Gnały go inne cele.
Mimo to przez szparę usłyszał wyraźny głos chirurga, najwyraźniej rozmawiającego przez telefon:
- Być może dopiero dziś wręczyłem ludziom coś naprawdę... Zastanawiam się... - Ordynator nieznacznie zmylił krok, gdy zdało mu się, że głos Dornera łamał się, ale nie... Ten głos był raczej uroczysty.
Głos człowieka, który wykopał kufer skarbów po dziesięcioleciach poszukiwań.
- Zastanawiam się... - Kasprowicz przyspieszył i słowa chirurga poczęły cichnąć - ...czy ja dobrze pojmowałem człowieczeństwo, dopóki nie widziałem ptaków spadających...
Po lewej stronie korytarza przybliżały się drzwi do sali chorych. Męskiej.
Powiedział, że chorzy proszą o anioły.
Gdy stanął pod drzwiami, słowa Dornera były już tylko odległym szeptem, skrzypieniem, świstem... Ale usłyszał je.
- Wybacz mi matko, że dziś nie wrócę do domu... Bardzo cię za to przepraszam.
Otworzył drzwi i wszedł do sali zwolnionym krokiem. Może i sam nie zwolnił tego kroku. Może to jakiś niepojęty, niezasadny czar okoliczności spowolnił jego wejście, by sobie uzmysłowił więcej?
Czy odkrywanie rzeczy wielkich w rzeczach małych nie jest łaską?
Sala tonęła w wodospadzie złotych promieni słońca, który skąpał nie tylko ściany, ale i wszystkich mężczyzn leżących lub siedzących w łóżkach.
Ranionych wojną lub chorobą umysłu.
W tych okolicznościach zdawało się to być zupełnie tą samą raną.
Panowała cisza. Wszyscy w skupieniu jakimś uroczystym, pięknym, może i lekko ckliwym, patrzyli na ścianę na wysokości jego lewego ramienia.
Powoli poszedł tam wzrokiem.
Powiedział, że chorzy proszą o anioły.
Kasprowicz nabrał głębokiego oddechu, patrząc na przybite do ściany zdjęcie Heleny Grossówny.
Tak, chorzy patrzyli na nią jak na anioła. Niektórzy z pewnością wiedzieli, że nim nie była. Ale pewnie chcieli tak ją widzieć.
Z pewnością była jedynym i całkiem doskonałym aniołem w tej właśnie chwili...
Helena Grossówna z gabinetu doktora Dornera.
Tak, wyglądała jak anioł.
I może była nim.
Panowała cisza.
Ordynator wycofał się dyskretnie i zamknął drzwi.
W kolejnej sali chore patrzyły z nabożeństwem na Eugeniusza Bodo.
W następnej na Aleksandra Żabczyńskiego.
Może i byli jakimiś aniołami, może dziś, kiedy...
Warto czasem poniszczyć gazety.
Wszędzie chorzy dzielili przestrzeń z aniołem, którego sprowadził im doktor Dorner.
Panowała cisza.
Kasprowicz wycofał się z przedostatniej sali i prawie wpadł na chirurga.
- Panie kolego – rzucił natychmiast, bez namysłu. - Proszę zabrać mój samochód. Mnie już nie będzie potrzebny... I dziękuję za wszystko. Zrobił pan wspaniałą rzecz.
Doktor Dorner uśmiechnął się lekko.
- Panie ordynatorze... Chyba pan coś przegapił.
Kasprowicz zmrużył oczy. Tak, w istocie. On, który niczego nie zwykł przegapiać, tym razem przeoczył rzecz niewybaczalną.
Doktor Dorner miał na sobie kitel.
Nie wyglądał jak ktoś, kto zamierza opuszczać szpital.
Zwłaszcza, jeśli przyjrzeć się jego oczom. Ostatnie, co można było powiedzieć o tych dwóch małych rozjaśnionych latarniach, to że są podobne guzikom.
Kasprowicz znów westchnął głęboko i z ulgą oraz serdecznością poklepał chirurga po ramionach.
- Proszę wrócić do swoich zajęć, drogi kolego. Ja jeszcze... - obejrzał się na ostatnie drzwi korytarza.
Dorner ze zrozumieniem skinął głową i zrobił kilka kroków w stronę hallu. Raptem zatrzymał się i uniósł ramię, jak człowiek, który przypomniał sobie rzecz bardzo istotną. Powoli obrócił się do ordynatora, który czekał w milczeniu.
- Miał pan rację – odezwał się chirurg ciepłym głosem. - Miał pan rację, a ja się myliłem.
- ?...
- To nie jest Jesień Ptaków, Które Spadają... To Jesień Ptaków, Które Wzlatują.
Dorner odszedł energicznie, nie czekając na odpowiedź, pozostawiając Kasprowicza z ciepłym, poruszającym struny mrowieniem.
Jeszcze przez chwilę stał bez ruchu, uświadamiając sobie, że robi to tak naprawdę po raz pierwszy w życiu.
Tak, wtedy,na schodach, znieruchomiał, marząc o staniu się posągiem... Lecz to było coś innego. Zupełnie innego. Pierwszy raz w życiu zamarł, aby ożywić i do dna samego zgłębić przepływające przez jego umysł myśli.
Dlaczego jest to sztuką tak trudną, gdy słońce panuje w sercu i w całym ogrodzie życia?
Dlaczego sztuka mądrości i zatrzymywania chwil niezwyczajnych staje się dostępną jedynie przy podchodzącym cieniu?...
Ordynator zacisnął wargi i wszedł do ostatniej sali.
Panował w niej mrok, bowiem okiennice były zamknięte.
Gdy podszedł do biurka, usłyszał za sobą szmer. Zakonnica Asyzjana podniosła się z krawędzi łóżka i uczyniła krok w jego stronę.
- Laudanum, tak jak pan ordynator prosił – wyrzekła szeptem i wysunęła dłoń z butelką.
Odebrał ją machinalnie, a gdy zakonnica zaczęła kierować się w stronę drzwi, powiedział chrapliwie:
- Siostro... Proszę nie zapominać o tej jakże ważnej rzeczy.
- O jakiej, panie ordynatorze?
- O uśmiechu. Proszę się uśmiechać, siostro Asyzjano. Proszę mi obiecać, że będzie się siostra uśmiechać cały czas. Cały czas... - Nie przeszły mu przez gardło słowa „do samego końca”.
- Oczywiście, panie ordynatorze – powiedziała miękko. - Chrystus uśmiecha się przeze mnie. A jego uśmiech nigdy nie schodzi tak z jego twarzy, jak z twarzy tych, którzy odkryją, że tylko lęk stwarza iluzje strat.
Wypowiedziawszy te cokolwiek zagadkowe, frapujące słowa, zakonnica wyszła i zamknęła za sobą drzwi.
- Dziękuję... - wyszeptał.
Przez chwilę stał w mroku.
Syna wam przyniosłam, bo ktoś obiecał mi, że żyć będzie, gdy to uczynię...
Butelka z laudanum nabierała ciepła w jego dłoni.
Czyż nie wiecie, że wszystko jest warte, by obdarować człowieka każdą możliwą minutą życia?... I tym słońcem, które czeka cierpliwie... Przez cały kraj niosłabym dziecko moje, żeby mogło kroczyć pod słońcem choćby o jedną więcej minutę...
Drżącą ręką otworzył szufladę biurka i wrzucił do niej butelkę. Następnie podszedł do okna i otworzywszy je, rozepchnął okiennice.
To Jesień Ptaków, Które Wzlatują.
Ordynator Kasprowicz, odwrócił się i wzruszonym, czułym spojrzeniem popatrzył na postać w łóżku, na którą łagodnie spłynęła wstęga złotego światła.
- Dziś... - rzekł cicho. - Dziś całe to słońce świeci dla ciebie, siostrzyczko moja.
.
*
Jestem kawalerzystą i tchórzem, który uciekł z pola walki.
Co roku wracam nad Niemen. Większość ludzi, którym mógłbym podziękować, nie przeżyła wojny.
Jak patrzycie na wielkie rzeki?
Czy kiedy spojrzeć za ich uchodzącym nurtem, nie wydaje się, że porywa on bezpowrotnie spokój przeszłości? Bezpieczeństwo? Wiarę w nienaruszalność pierwszych naszych konstrukcji i uczuć?
Czy kiedy spojrzeć pod prąd, nie pojawia się strach, że rzeka, niepowstrzymana niczym najeźdźca, toczy ku nam rabunek, niepokój, wstrząs, zmiany, których niekoniecznie pragniemy?
Jestem kawalerzystą i tchórzem, który uciekł z pola walki.
Uratowałem życie matki, ale czy mogę tym rehabilitować swoje zatrwożenie i dyshonor? Wszak matka moja żyła ledwie chwilę dłużej.
A co więcej: sama uratowała moje życie, za cenę własnego.
Ale może i to był dar, który ją uszczęśliwił?
Kiedy przeniosłem ją przez rzekę, pozwoliłem jej wręczyć mi ponownie dar życia. Nie mam wątpliwości, że kiedy moja matka skróciła własne życie, by wydłużyć moje, była najszczęśliwszą istotą na świecie.
Nie jestem pewien, czy mogę usprawiedliwiać swoje zagubienie w walce. Czy mogę mówić o szoku wywołanego sukcesami najeźdźcy? O strachu o matkę?
O miłości na zawsze zadeptanej w lulecznicy?
Nie wiem. Z czasem nauczyłem się jednak cenić dar życia.
Pojąłem też, że nic w życiu nie jest tak bardzo oczywiste. Ani kwestie odwagi, ani poświęcenia.
Żyję dzięki matce. To rzecz niepodważalna.
Jeśli tak się stało, to miało to swój sens.
.
Wciąż wracam nad Niemen.
Każdego roku staję nad Niemnem, by oddać matce mojej myśli wdzięczne.
Za każdym razem odkrywam nową prawdę o życiu i już samo to warte jest, by nad tę rzekę wracać.
Za pierwszym razem odkryłem prawdę o pokorze i kawalerii. Prawdę o sile matek.
My, synowie, ułani wymachujący szablami, zadziwiamy częstokroć siłą i brawurą. Ale czy możemy wykonać szarżę tak niezwykłą, jak nasze matki?
Nawet najdoskonalsza kawaleria w dziejach czuła się niepewnie, gdy przyszło jej nacierać po nierównym gruncie, a wynik tego natarcia zawsze stał pod znakiem zapytania.
Tymczasem każda matka tego świata może dokonać zwycięskiej szarży nie bacząc na największe stromizny i urwiska, gdyż matka rozpoczyna swą szarżę prosto z serca.
Jej wierzchowcem jest pokora, a szablą miłość.
To sprawia, że nikt nie może zatrzymać takiej szarży.
.
Za drugim razem, gdy wróciłem nad Niemen, myślałem o szabli srebrzącej się w dłoni mego ojca.
Mój ojciec był niezrównanym ułanem, ale myślę, że największe swoje zwycięstwo odniósł, gdy przyszedł po moją matkę w jej ostatnim dniu i chwycił ją za dłoń.
Dłoń człowieka to świadectwo boskiego kunsztu i obdarowania. Ta dłoń cudownie zaciska się na wszelkich przedmiotach. Doskonale dopasowano do niej rękojeść szabli.
Ale zgodzicie się chyba, jeśli powiem, że żaden z przedmiotów nie pasuje do ludzkiej dłoni tak jak druga dłoń.
Nic nie może równać się z siłą, dopasowaniem i doskonałością tego zaciśnięcia.
Dłoni nie stworzono, by zaciskały się na broni, lecz by obejmowały inne dłonie w celu pokrzepienia i ukojenia.
.
Innym razem, gdy siedziałem nad Niemnem, pomyślałem o tym, jak niezliczonych darów dostarcza matka swemu synowi - i córce. Z chwilą, gdy matka nosi w sobie zaczątek życia, słońce mu przeznaczone czeka niecierpliwie pod nieboskłonem.
Przy narodzinach jest to najcenniejszy prezent z wszystkich, gdyż prezent łączony. Sam Bóg wraz z matką ofiarują narodzonemu dziecku słońce na całe jego życie, w szczęśliwym porozumieniu.
Z chwilą złożenia pierwszego pocałunku na ciele dziecka, matka składa w jego sercu kamień szlachetny.
Z tego kamienia, który jest twardy, ale nie zimny, synowie i córki mogą korzystać do końca swych dni, jeśli tylko nie zapomną jak to czynić.
Matki nie mogą być z nami przez cały czas, ale kamień szlachetny ich miłości może być stale ożywiony dzięki sięganiu w pamięci po wyraz ich oczu i brzmienie ich głosu.
Taki kamień będzie niezniszczalnym.
.
Co roku wracam nad rzekę. Dziś zrozumiałem kolejną rzecz.
Tamtej jesieni moja matka urodziła mnie po raz drugi.
Myślę, że każda matka jest gotowa urodzić swoje dziecko po raz drugi, nawet, jeśli miałoby mu to wręczyć jedynie jedną minutę życia więcej.
Być może na swój sposób matki nasze rodzą nas od nowa każdego dnia.
.
Co stało się owej jesieni w szpitalu nad Niemnem?
Pokora sprawiła, że moja matka dokonała cudu poświęcenia. Cud ten ujrzało wielu ludzi. Jakkolwiek nie zmienił on ich przeznaczenia, tak jedna rzecz nie ulega dla mnie wątpliwości. Wszyscy musimy odejść pewnego dnia na Drugi Brzeg.
Tyle że możemy odchodzić w słońcu zachodzącym lub w słońcu wschodzącym.
Moja matka uczyniła cud podwójny. Wręczając mi życie po raz drugi, sprawiła, że wszyscy, którzy to ujrzeli, odeszli w słońcu wschodzącym.
Jak patrzycie na wielkie rzeki?
Spójrzcie za mną. Uchodząca za horyzont woda zabiera osady krzywd i rozczarowania. A idący na wprost prąd niesie wszak oczyszczenie i nowe dary życia. Rzeka nigdy nie będzie taką samą ani jej przekaz nigdy powtórzonym, ilekroć byście stanęli na jej brzegu.
Dziś patrzę w słońce wschodzące nad Niemnem i zwracam się do mojej matki:
.
Mateczko!
Za każde pięć minut, przez które dźwigałaś dziecko swoje, anioły będą Cię nosić przez pięć tysięcy lat!
Gdy zaś minie ich czas, nie musisz się martwić.
Bo wtedy nosić Cię będzie na rękach Twój syn.
Temu zaś noszeniu nie będzie nigdy końca -
jest to bowiem służba, której wierni synowie nie wymawiają.
.

***
.
Mamie mojej.


 ___________________________________________________________

13 komentarzy:

  1. Może to dziwne dziękować za wywołane przez siebie łzy... ale DZIĘKUJĘ.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie ma harpii... A ja bardzo dobrze gram w szachy...Dobrze,że zabiłeś w sobie Roberta.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie ma harpii... A ja bardzo dobrze gram w szachy...Dobrze,że zabiłeś w sobie Roberta.

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie ma harpii. Jest za to całe mnóstwo Aaricii.
    Tak, zabiłem Roberta. Odpadł niczym meteor, który nie pasował do konstelacji. Dziękuję.

    OdpowiedzUsuń
  5. Do "Machina Szczęśliwych Snów"

    Zadziwiasz mnie Strzelcze coraz bardziej. Jesteś również dużej klasy poetą, choć mówi to ktoś z poezją nie związany w żaden sposob. Ale czuje, i odczytuje właściwie. Z pewnością. Już sam pomysł tego opowiadania godny jest szacunku, podziwu, a co dopiero realizacja. Współczuję Ci też... istnienia w tym okropnym swiecie, bo przy Twojej, tak oczywistej wrażliwości, musi Ci być nieustająco ciężko. I sny musisz mieć, mówiąc eufemistycznie... dziwne. Nie zazdroszczę, a podziw mój tym wiekszy. Wytrzymuj jednak jak najdlużej, nie rezygnuj. Co Ci i zapewne na myśl nie przychodzi.

    Pozdrawiam.

    L.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo wielkie, wielkie dzięki. I za to, że zajrzałeś także.

      Usuń
  6. Do "Uciekinier"

    Śliczne, pomysłowe, wzruszające. I ten fragmencik: - "Pragnę też miłości, której nie miałem – lub miałem tak niewiele, że nie odłożyła się wspomnieniem." Bardzo dobre, skondensowana celność. Jeśli wolno, mnie, profanowi oceniać.

    L.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zatem mnie, profanowi, miło jest podziękować.

      Usuń
  7. Do "Foki na przejściu".

    Pełne zrozumienie dla Wojownika, Mściciela, Obrońcy. A to piękne stwierdzenie: - "...gdy dar życia należy oddać.", jakże słuszne, naturalne. Talent, wrażliwość, DAR!

    Pozdrawiam, w nieustającym zadziwieniu.

    L.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z niemałym skrępowaniem (właściwie rosnącym) - dziękuję!

      Usuń