poniedziałek, 16 stycznia 2012

Bob i Zakochany Psychopatra czyli mój syn Lew Nemejski - rozdział V

Mały Lew skończył 7 lat tydzień temu. Przyniosło mi to kilka doznań i refleksji. Podzielę się dwoma.
A zatem - no, ba! - jestem oczywiście wielce dumny i kontent, i cieszy mnie wszystko, co stanowi o inteligencji i charakterze Lwa, na którego starałem się wpłynąć przez owe 7 lat.
Dziś byliśmy na basenie, i przez większość czasu zachowywałem się niczym rekin, co rozbitka na Pacyfiku upatrzył, osaczył i sobie z niego okrężnymi kółkami dworuje.
Zataczałem takie kółka wokół mojego Lwa, ale zamiast dworować, starałem się tylko tonować jego niesłychanie śmiałe zapędy do trenowania nurów, wpadów, wtorpedowań w głębię, czego skutkiem było ze strony malca krztuszenie się wodą i... szczęśliwy śmiech.
Takiego to mam Lwa.
Jesienią Kuba obejrzał komedię Co z tym Bobem. Bob, całkiem specyficzna persona, odgrywana przez arcymistrza Billa Murraya, pomógł małemu, 7- czy ośmioletniemu chłopcu przełamać lęk przed skokiem na głęboką wodę (czemu ojciec psychiatra nie podołał). Ciekawe, że Bob pomógł wyraźnie i memu synowi, bo gdy kilka dni później poszliśmy na basen, Lew bez ceregieli, z wyraźnym rozochoceniem, skoczył w głębię.
Ja zrobiłem to w wieku zdecydowanie późniejszym, zdecydowanie...
Ale też nie znałem Boba wcześniej.
Kuba lubi Billa Murraya od tamtej pory, domaga się powtarzania filmu Co z tym Bobem, często też rozpoznaje go w innych filmach (np. w Ghostbusters, który oglądaliśmy w Halloween, albo w znakomitym! Scrooged, który oglądaliśmy w te święta) - naturalnie dla Kuby Bill Murray jest Bobem, a nie Billem Murrayem.
Tak, mój Lew ma już 7 lat, a gdy widzę jego śmiałość i entuzjazm w eksplorowaniu życia, to czuję ten właściwy, mistyczny dreszcz.
Druga refleksja też przynosi dreszcz, ale już mniej radosny, raczej z rodzaju dreszczy, których King i Koontz w pisaniu używają ku porażeniu czytelnika swego. Otóż, gdy pomyślę sobie, ile godzin sromotnie i niewybaczalnie zmarnowałem, pisząc coś, ostrząc strzały, garbując skóry - robiąc cokolwiek - zamiast spędzić ten czas z moim junakiem, to wierzcie mi: tam w środku, gromi mnie i sroży się najgorszy z sędziów.
Sumienie.
Bardzo straszny sędzia, bo zupełnie nieprzekupny.
O ileż to razy wolałbym zmierzyć się z Inkwizycją niż z tym wewnętrznym sędzią... Tam w środku, wymierzają mi kary chłosty, podtapiania, podwieszania, porażania, nawet z tych amazońskich dmuchawek miotają, by kurara szarpała sercem.
Tak to już jest.
Spodziewam się długiej serii tych kar. Dożywotniej.
Szczerze przestrzegam, by unikać mego błędu - straszny, nieprzekupny sędzia sumienny czyha w każdym z nas, a jego uaktywnienie jest tylko kwestią czasu.
Tu i Bob nie pomoże...
...ani nawet ten eliksir cudowny, który Kuba w pewne grudniowe południe opracował i który nosił intrygującą, dla jednych magnetyczną - dla drugich wprost przeciwnie - nazwę Zakochany Psychopatra. Przyznaję, że nie ryzykowałem dopytywać się syna o genezę nazwy. Miałem natomiast szczęście (dziś widzę to jako szczęście przez duże, mosiężne s) asystować przy eksperymencie, dokonać zdjęć i spisać ku potomności niezwyczajne składniki tegoż eliksiru.
Czy warto próbować odtworzyć Zakochanego Psychopatrę - i wypić go?
Może jednak nie ryzykujmy.
Rzućcie zresztą okiem na skład tego specyfiku:
- 1 łyżeczka wody
- 3 krople soku z cytryny
- 4 krople mleka
- 1 łyżeczka soku z grejpfruta
- 2 krople kakao
- 1 łyżeczka kawy zbożowej INKA
- 1 łyżeczka kawy PRIMA.
Jeśli wziąć składniki z osobna, nie brzmi to źle. Jeśli je zmieszać w celu wypitnym, to, hm... Zakochany Psychopatra, co się zowie.
No tak, w dziale wynalazki słowo niebezpieczeństwo ma się całkiem dobrze. Iluż to wynalazców z całkiem dobrej przecież woli zdezintegrowało siebie lub innych wymyślnym tworem swego geniuszu. Kuba, który ostatnio zaznaczył, że jest makabrystą, przykłada wagę do bezpieczeństwa domu. Zwłaszcza, jeśli staje się on - a ostatnio stawał bardzo często w naszych zabawach - pirackim statkiem Czarną Perłą. A ponieważ Czarną Perłę atakują brytyjskie red jackets oraz potężny kraken, nieodzowne są konstrukcje wspierające obronę. Takie jak widoczna na zdjęciu armata ładowana na sztućce, co niechybnie przydaje przykrości trafionym wrogom.
Na tle powyższych projektów, kask do odczytywania cudzych myśli wydaje się być czymś całkiem łagodnym i niegroźnym. Hm, niegroźnym?...
W każdym razie kask działa, co komisyjnie dziś sprawdzono. Najpierw poprosiłem o demonstrację mojego syna. Natychmiast włożył kask na głowę, popatrzył na mnie przez sekund trzy, po czym nonszalanckim ruchem ściągnął przyrząd i nonszalanckim tonem rzekł:
- No wieeem, że mnie kooochasz...
- To działa! - zawołałem wzruszony.
Po czym z kolei sam nałożyłem ów niezwykły kask i spojrzałem na brata. Z braku wprawy zabrało mi to pięć, może i 6 sekund, lecz pewnie obwieściłem:
- Masz ochotę zapalić.
- No proszę! - ucieszył się brat. Sięgnął po zapalniczkę i tyle go widzieli.
Nieoczekiwanie do komisyjnych badań włączyła się pewna kobieta.
- Proszę mnie odczytać - rzuciłem zuchwale, po czym wbiłem w nią wzrok.
Szybka była. Ledwie cztery sekundy. Ale wynik mnie zaskoczył:
- I wszystko jasne - rzekła znaczącym głosem, oddając mi kask, by oddalić się z triumfalną miną.
Jej ton i błysk w oku sprawiły, że to I wszystko jasne było naprawdę jasne także dla mnie.
Czy kask działa? Czy też kobieta testująca wynalazek zakłóciła komunikat z sobie znanych przyczyn, sugerując, że patrząc na nią, myślałem o...
Sam już nie wiem. Pogubiłem się z tym trochę.
Ale kask do odczytywania cudzych myśli udał się synowi.
Mój syn skończył 7 lat. Gdy myślę o chwilach, których obaj nie dostaliśmy, bo stary Lew nawalił... gdy myślę o chwilach, które przed nami, a które z przyczyn sztormów, orkanów, trąb powietrznych, meteorów i komet - są już teraz tak strasznie ograniczone...
Nie zmarnuję ani jednej z tych chwil.
Niech mnie Bob w głębiny jeziora wyrzuci, jeśli tak by się stało.
Zapraszam do Słupników.

Słupnicy odłamek trzynasty

- Brawo! - zawołała pani Ścierpło.
Wniesiono tort. W rękach wynoszących go z windy kucharek budził ten prawdziwy kolos pewną nieufność - szybko się jednak okazało, że obyło się bez salcesonowego wkładu. Dyrektor Opieszalski zaczął kroić tort w skupieniu, dopingowany przez wszystkich obecnych, z których większość nie zwracała już na mnie zbytniej uwagi.
Nabrałem śmiałości i podszedłem do staruszka, na którego szacie dostrzegłem naszyte dwa niebieskie paski i młotek.
- Co to za insygnia? - zagaiłem.
- Jestem centurionem Młotów - zaśmiał się, mrugając okiem. - Mam czterech ludzi. Trefniś z kolei prowadzi Rozszarpywaczy, o, tam, widzi pan? Tak, ten, który słania się, o, pada na mapę... No i rozdarł Pomorze przez tę śliwowicę! Na ramieniu - niech pan spojrzy - ma czerwony trójząb i dwie belki. Jak się bawić, to na całego! A tak poważnie: nazywam się Rumgart i jestem bibliotekarzem. A proszę pamiętać, że w dzisiejszych czasach porządną dziewczynę pozna pan tylko w bibliotece...
- Dziewczynę już mam. Zawód bibliotekarza nie przemęcza chyba zbytnio?
- Odpręża. Lubi pan Conrada?
- Wolę Chryzostoma Paska. Niezwykła skala ironii, jak na XVII wiek.
- Zgadza się. Za zwycięskiej szlachetki mieliśmy język nonszalanckiej kpiny, po latach cięgów ewoluował w gorzki, choć lotny sarkazm... A wie pan, czym jeszcze chcieliśmy pana zaskoczyć? Oprócz centurii wymyśliliśmy ostatnio coś extra: eskadrę piłaczy łańcuchowych!
- Eskadrę? Nie latacie tu chyba?
Rumgart uśmiechnął się pobłażliwie.
- Czy zwrócił pan uwagę na tamtą konstrukcję, podwieszoną pod sklepieniem w tyle sali?
- To konstrukcja? Sądziłem, że wybrzuszenie opadającego sufitu...
- Nic nie opada, bajki spod Gorców - skwitował. - Sądziłem, że będzie pan miał raczej skojarzenie z tureckim baldachimem haremowym, jak to się przytrafiło poprzednikowi.
- Ale to nie baldachim?
- Ale to nie baldachim absolutnie. To lotnia, której niewiele już brak do pełnego wykończenia. Choć nasz dyrektor woli określenie wahadłowiec... Piłacze będą sfruwać z niebios jak zmory piekielne i...
- Chyba niebiańskie jednak, mimo wszystko - chrząknąłem.
- Niebiańskie? - stropił się centurion.
- No, jeśli spadają z nieba... Piekielne zmory raczej wypełzałyby z kanałów, piwnic, biedaszybów... Ewentualnie rzucałyby się na ofiary z kominów cegielni.
- Pan jest sarkastyczny trochę?
- Nic podobnego - zaprzeczyłem pospiesznie.
- Albowiem lotnie nasze będą spadać z wysoka, uderzać w nauczyciela-ofiarę jak jastrząb w królika z rozcapierzonymi szpony... - zaśmiał się dziwnie, aż się wzdrygnąłem. - Żartuję z tymi szponami! - klepnął mnie w ramię. - Pan jest naprawdę nadmiernie wrażliwy i podatny na sugestie. Proszę unikać hipnotyzerów, bo jeszcze pana zmanipulują do skoku na bank lub konwój więzienny. Słyszał pan to powiedzenie: "wszystko jest grą"?... Aczkolwiek w listopadzie na miejsce pana Brzeszczota ma przyjść nowy informatyk... i wahadłowiec sfrunie na niego natychmiast, gdy wejdzie do tej sali. Ha!
- Wahadłowiec, rozumiem - pokiwałem głową z pobłażliwym uśmiechem.
Rodziło się mimo wszystko pytanie, kto i jak bardzo wchodził w swoją rolę.
Pani Ścierpło podeszła do mnie w towarzystwie dwóch Młotów, którzy w odróżnieniu od swego centuriona nie posiadali oficerskich belek.
- Zaimponował mi pan - uśmiechnęła się promiennie nauczycielka. - I to mocno. Człowiek z zasadami w epoce korporacyjnej premedytacji? To się prosi o tort i szampana!
Odebrałem tort z delikatnej dłoni, starając się o uśmiech na miarę Michela Douglasa. Młot, który podsunął mi tacę z napełnionymi kieliszkami, również wyszczerzył zęby, ale był to już raczej uśmiech Kirka.
Bardzo sędziwy i nieco konopny.
Nauczyciele i aktorska starszyzna znów obstąpili mnie jak herosa. Nawet centurion Rozszarpywaczy podszedł o własnych siłach do biurka i chciwie opróżnił filiżankę kawy.
- No to wiwat! - zakrzyknął dyrektor. - Zdrowie kolegi Turbulenta zwanego Sfinksem!
Wypiłem szampana sarmackim haustem i poczułem się jeszcze bardziej odprężony. Oszołomienie nie mogło odejść tak szybko i w pełni, ale stres i obawy były już tylko mglistym wspomnieniem.
Dużo bardziej mglistym niż masowanie górników.
Co więcej, szampan miał wyraźny i błyskawiczny wpływ na moje postrzeganie. Nie przeoczyłem na przykład, że zgrabna, smukła noga pani Ścierpło wychynęła podstępnie z rozcięcia w sukni.
- Jakieś przemówienie? - zachęcił dyrektor.
- Może któryś z centurionów - wykręciłem się. Wciąż jeszcze wstydziłem się odrobinę swych patetycznych słów i nie byłem zbyt skłonny do uroczystej mowy.
- Hm - zastanowił się Opieszalski. - Ja przemawiać specjalnie nie lubię... Jak mnie w domu zmuszają do wygłoszenia mowy nad stołem bożonarodzeniowym czy wielkanocnym, to wymieniam potrawy i zaznaczam, ile zawarte w nich produkty zawierają E... Wie pan, tych chemikaliów. No dobrze. - Zaklaskał w dłonie i polecił uroczyście: - By uczcić wchłonięcie nowego edukatora, przemówi nasz szanowny centurion Rumgart!
Bibliotekarz dojadł pospiesznie swój kawałek tortu i wysunął się przed krąg uśmiechniętych postaci. Dało się zauważyć, że tak jak wszyscy pozostali staruszkowie, bawił się doskonale. Wiekowość nie musi zawężać się do przesiadywania nad albumem z przedwojennymi banknotami czy przemierzania globu w panamskim kapeluszu na głowie. Jedno i drugie robił mój osiemdziesięcioletni sąsiad z kamienicy. Było to w każdym razie rozsądniejsze zajęcie od tego, które obrał inny sąsiad, nieco starszy Robawek. Jeszcze do siedemdziesiątych drugich urodzin staruszek ów podróżował odważnie po świecie, odwiedzając tak egzotyczne krainy jak Czechy, Słowacja i Morawy. Towarzyszył mu w tym mały pasiasty neseser, w którym zawierał się ukochany przezeń zbiór zasuszonych patyczaków.
Tak w każdym razie utrzymywał. Gdy zajrzałem kiedyś do nesesera, odniosłem wrażenie, że te całe patyczaki to po prostu garść brzozowych odpadków.
Pewnego dżdżystego popołudnia Robawek - nagle i gwałtownie - wybiegł koślawo z domu i dopadłszy pobliskich hałd, wrzucił neseser do starego szybu kopalni. Zdumionym mieszkańcom kamienicy oświadczył, że od tej pory będzie myśliwym na podobieństwo manitobskiego trapera. Wzbudziło to obwieszczenie zrozumiałą nieufność - Robawkowi b a r d z o drżały ręce.
Choć nie tak bardzo jak nogi.
Faktem jest, że niejednokrotnie ludzie rzucali mu się szczupakiem na pomoc, myśląc, że razi go prąd.
Trzy dni po wstąpieniu Robawka do Koła Polskich Myśliwców TrappAndPeddlar! doszło do tragedii. Rozemocjonowany pierwszą obławą staruszek strzałami z arkebuza ranił śmiertelnie trzech członków Koła. Natychmiast po oddaniu strzałów porzucił broń w krzewy - tydzień wcześniej p o ż y c z y ł ją z muzeum - i zbiegł do kniei. Gdy go pochwycono, z uporem powtarzał, że "celował do bawołu, ale ktoś go potrącił."
Może jednak powinien był wędrować w panamskim kapeluszu przez te Morawy.
- Drodzy zgromadzeni dostojnicy! - zaczął gromko Rumgart. - Oto stoi przed wami ten tu jegomość Turbulent, anatomia prawa i szlachetna, która to stąpa na trakcie swym bez duchowej chwiejności, żałości, nikczemności, podłości...
- Oj, może jednak wypada czasem wymienić wszystkie E - zamruczałem zmieszany całą tą rozsiewaną nade mną emfazą.
Przestałem słuchać tej emfazy, bo pani Ścierpło subtelnie trąciła mnie w ramię.
- Co pan robi dziś wieczorem?... Powiedzmy: o 1.00 w nocy, może pół godziny później?
Uniosłem brew powoli, bardzo powoli, ale też i bardzo wysoko. W tym czasie noga nauczycielki ponowiła próbę uwolnienia się z mroków sukni.
Całkiem wzruszające zakusy wolnościowe. Nigdy nie potrafiłem być wobec nich obojętny.
- Wieczorami zazwyczaj gram z synami w ringo mosiężne - wymamrotałem. - To znaczy rzucamy sobie na półpiętrze... Zły przechwyt kończy się stoczeniem w dół i dyskwalifikacją... Albo w ogóle zrzucamy się ze schodów, przy czym do zapasów należy przystępować z czarnym, nieprzejrzystym worem na głowie. W poniedziałki wiązane są nogi, w środy ręce, w soboty wszystkie kończyny - mamrotałem, czując gorąco na widok rozszerzających się oczu nauczycielki. - To znaczy... No cóż, gry zręcznościowe, jak w każdym familijnym domu. A dziś... muszę założyć maskę, bo teściowa nie pójdzie spać, jeśli się jej nie wystraszy. Czeka całą noc na wystraszenie, stoi na korytarzu i śpiewa po bułgarsku. Ładnie, ale też pięciogodzinnie...
- No tak, ale... - posmutniała pani Ścierpło. - A więc ma pan kolega żonę i dzieci. I straszy teściową w jakiejś potwornej masce.
- Niezupełnie, to maska kaczuszki.
- Maska kaczuszki w mrokach nocy nie będzie chyba mniej przerażająca od kłów wampira - zauważyła chłodniejszym tonem. - Ale ponieważ ja posiadam maskę kajmana, moglibyśmy chyba... - chrząknęła znacząco.
- Otóż... - urwałem. Wlepiłem w nią wstrząśnięty, bezrozumny wzrok.
- To nie musi być kajman - wybąkała skonsternowana moim wyrazem twarzy. - Mam jeszcze maskę rzekotki firmy Playskool, wydającą dźwięki i uwalniającą pąs po całowaniu... I borsuka tucholskiego...
Ale ja już nie zwracałem na nią uwagi. Z sercem w gardle przepychałem się do dyrektora, który właśnie przerywał nabierające mocy - o ile nie nieskończoności - przemówienie centuriona Młotów:
- Przepraszam, kolego Rumgart - zerknął na zegarek z marsem na czole - lecz musimy zakończyć już tę zabawę i powrócić do prawdziwych uczniów. Zanim z nudów stworzą sobie jakiegoś Arakorna - zażartował.
Nauczyciele rozprężeni alkoholem i słodyczami bez widocznej gorliwości poczęli odkładać opróżnione naczynia na stoliki.
- Znakomity ubaw, Jarosławie - mruknął któryś do towarzysza.
- Tak, Trynidadzie, po pachy.
Stanąłem przed Opieszalskim z telefonem w ręku. Moja twarz musiała przerażać.
[...]

17 komentarzy:

  1. Pozdrowienia dla Lwa - Juniora! 7 lat to już naprawdę poważny wiek :) :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo dziękujemy z chóralnym lwim pomrukiem. Tak, siedmiolecie to już nie zabawy bączkiem i kaczuszką. Całkiem niedawno miałem to 7 lat i dobrze pamiętam, że wszelkie sprawy już poważnie się brało.
    ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. 7 lat to magiczny czas przejścia we wszystkich kulturach, w naszej- postrzyżyny. Gratulacje dla Lwa-Juniora- mężczyzny i dumnego taty.

    OdpowiedzUsuń
  4. 7 lat to magiczny czas przejścia we wszystkich kulturach, w naszej- postrzyżyny. Gratulacje dla Lwa-Juniora- mężczyzny i dumnego taty.

    OdpowiedzUsuń
  5. Mały Lew pomysłowy jak Lew większy :)Wyobraźnia odziedziczona :p
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Wiesz, te wyrzuty sumienia z dwóch stron są: Ty teraz, a Twój Lew kiedyś... Od jakiegoś czasu czułam, że czas mi między palcami przemyka i żałuję, że więcej od siebie nie dałam tacie... Teraz już nie to... Już do lasu na pogawędki nie pójdziemy, a jeśli nawet to co chwilę krok zatrzymamy, by mógł uspokoić swoje schorowane serce. A gdy było się takim tyci-tyci, w wieku Twojego syna to się tego tak nie postrzegało... A szkoda.
    Ale przecież rodzicielstwo na tym polega, prawda? Nałożyć dziecku wrotki i popchnąć w świat... Niech śmiga z plecakiem pełnym wartości, które wspólnie do niego włożyliście...
    Ile w Tobie czułości dla syna. Wspaniała sprawa. Aż się chce mieć takiego małego kogoś. Kochać go. I naśladować :)
    Pozdrawiam najserdeczniej,
    Alicja

    OdpowiedzUsuń
  7. Bardzo pięknie napisałaś, Alicjonko. DZIĘKUJĘ.

    OdpowiedzUsuń
  8. to najwspanialszy siedmioletni lew jakiego mamy okazje zobaczyć!!!!!!

    OdpowiedzUsuń
  9. Panie czy na takich wydumanych aczkolwiek ciekawych i intrygujacych opowiadań można zrobić kasiore?

    Makler!!!

    OdpowiedzUsuń
  10. Nic, ani guldena. Ani forinta nawet węgierskiego.

    OdpowiedzUsuń
  11. ....ani jednego, złamanego, złocistego talara!!!! Dlatego doktor jest doktorem,a nie autorem!!!!!

    OdpowiedzUsuń
  12. Bo wiadomo, że doktorom przynoszą koperty, a autorom co?... No co? Dobre pytanie...

    OdpowiedzUsuń
  13. Skąd doktor wie?!

    OdpowiedzUsuń