Sam jednak wysłał Sherlocka Holmesa nad Szkockie Morze. Co z tego wynikło? Ano, nic dobrego. Sami możecie się przekonać czytając najnowsze opowiadanie p.t. Sherlock Holmes nad Morzem Szkockim.
Co do Sherlocka, to proponuję odświeżyć także opowiadanie Rachunek Sumienia. Salut dla Harrego Callahana.
Poradnik Wakacyjny* nie rekomenduje w tym sezonie kurortów nad Morzem Szkockim.
*Poradnik Wakacyjny powstał w całkiem niewytłumaczalnym spontanicznym odruchu. Części kolejne ani poprzednie nie są przewidywane. Zupełnie jak w przypadku Gwiezdnych Wojen.
Sherlock Holmes nad Morzem Szkockim
Bywają chwile w życiu człowieka, że nieoczekiwany, przytłaczający
natłok frapujących wspomnień i niosących je ciężarów okazuje się tak
męczącym i nieodpartym, że powoduje jedyną w swoich skutkach, przykrą
reakcję. Może nią być wyjawienie powiernikowi dostępnemu w tak
nieszczęsnym momencie, sekretu o treści nieznośnej i wręcz
wstrząsającej. Tak właśnie stało się z Sherlockiem pewnej jesieni.
Do dziś żałuję, że owego dnia byłem przy nim, choć dziwnie to musi
brzmieć z ust przyjaciela. Do dziś żałuję, że słynny detektyw nie był
wtedy najzupełniej sam, choć dziwnie to musi brzmieć z ust lekarza.
Żałuję, że poznałem sekret Sherlocka Holmesa.
*
Po rozwiązaniu 700 spraw, mój zacny przyjaciel Holmes poczuł się nieco
znużony, a może wręcz znudzony tym rutynowym, rozczarowująco łatwym
wyłapywaniem zbrodniarzy. Pod koniec września zaproponował mi zatem
wakacje, „gdzieś z dala od zgiełku i ryku Londynu”.
- Najlepiej w Szkocji – rzekł z uśmiechem, pakując skrzypce do futerału.
- W Szkocji? – zdumiałem się. – Sądziłem, że zaproponujesz raczej Indie albo...
- W Szkocji, tam, gdzie się wybierzemy, nie spotkasz ani jednego
Anglika. Pomyśl, ilu jest ich w takim Bombaju. A zgodzisz się chyba, mój
drogi Watsonie, że Anglicy są zmanierowani i męczący?
- No cóż...
- Pakuj walizkę, przyjacielu. Mamy pociąg za dwie godziny.
*
W pociągu do Fortu William byłem skłonny się zdrzemnąć, lecz Sherlock nie pozwolił mi na to.
- 700 spraw, kochany Watsonie – rzekł z humorem. – 700 zbrodniarzy
ujętych. Chyba zasłużyliśmy na odpoczynek. Nawet pani Hudson nie
wyjawiłem, gdzie jedziemy; ten osioł Lestrade z pewnością pociągnąłby ją
za język.
- Hm, czy rzeczywiście wierzysz, że podczas urlopu nic nie zakłóci nam spokoju?
Holmes roześmiał się głośno.
- Na pewno nie sipaje, którzy mogliby przeszkodzić nam buntem w Indiach!
- Boże, uchowaj – wymruczałem, albowiem powszechnie znane były okrucieństwo i bezeceństwa zbuntowanych Hindusów.
- Ale tak prawdę mówiąc – spoważniał mój towarzysz – to jeśli jest na
całym tym wielkim świecie jedna jedyna istota, której drogi przemarszu
ni obyczaj, ni prawo, ni mur Hadriana nie zatrzyma – to jest tą istotą
zbrodnia.
Zafrapowały mnie słowa Sherlocka. I – jak okazało się już nazajutrz – w istocie zbrodnia odnalazła nas nad Morzem Szkockim.
Do Fortu William przybyliśmy późnym wieczorem. Po zanocowaniu w ponurym
hotelu, którego nazwy z litości nie przytoczę, nazajutrz mglistym
świtem ruszyliśmy krytym powozem do Kinloch Hourn. Niebo było
szaro-grafitowe i jakby obniżone pod ciężarem stłoczonych chmur. Wiał co
prawda wiatr, lecz chwile, gdy uwalniał jakiś promień słońca, były
niezmiernie rzadkie. Taka aura nie mogła budzić radości w sercu, a na
Holmesa miała wyraźnie fatalny wpływ. Już po półgodzinie zorientowałem
się, że tkwi on w jakimś głębokim, a nawet ponurym zamyśleniu.
Gdy usiłowałem go zagadnąć, oderwać od myśli wyraźnie raniących duszę,
reagował opryskliwie, prawie agresywnie, i wkrótce dałem za wygraną.
Aż do Kinloch Hourn tkwiliśmy w tym osobliwym, smutnym milczeniu, przyglądając się mijanym wzgórzom i kamienistym nieckom.
Mój przyjaciel odezwał się tylko raz, u kresu drogi zresztą:
- Jakaż dumna, surowo dumna jest ta przyroda. Toż i takich ludzi musiała wykształcić.
Nie odważywszy się wymówić słowa na tę uwagę, wyjąłem notatnik, by sprawdzić adres kwater.
Nim jednak zdołałem to uczynić, woźnica zahamował raptownie i zatrzymaliśmy się pośród pierwszych domów osady.
- A cóż to za postój nieoczekiwany? - wymruczałem, na co Sherlock, już wychylony, ze spokojem w głosie obwieścił:
- Nic ponad to, co przewidziałem, mój zacny przyjacielu. Zbrodnia wyszła nam na spotkanie w Kinloch Hourn.
Wyskoczyliśmy z powozu i przed sobą ujrzeliśmy grupę zaaferowanych ludzi, spośród których wysunął się miejscowy konstabl.
- Bardzo mi miło powitać pana, panie Holmes – rzekł z wyraźną ulgą. - Nazywam się Kincaid Gregarah i...
- Jak to? – okazał obłudne zdumienie mój kompan. - To pan mnie rozpoznaje?
- Oczywiście. Wszyscy wiedzieliśmy, że pan dziś przybędzie – konstabl
przeniósł na mnie życzliwe spojrzenie – wraz z szanowanym doktorem
Watsonem.
- Ale co się dzieje, u licha? - spytał nieco nieuprzejmie Holmes, który nadal tkwił w tym swoim dziwnym nastroju.
- Popełniono morderstwom, sir.
Holmes wzruszył ramionami.
- Jak widzisz, mój drogi, ani sipajów nie trzeba, by urlop diabli
wzięli – wymruczał mi przez ramię, ruszając do przodu. - Prowadź, pan,
na miejsce zbrodni, panie Gregarah!
Konstabl ucieszył się i postąpił w bok, w stronę brzegu morza,
doskonale stąd widocznego. Ja, oczywiście, ruszyłem za nimi,
skonfundowany zachowaniem przyjaciela. Jak dotąd bowiem, na wieść o
zabójstwie, okazywał raczej niestosowną radość, nie zaś irytację...
Po niespełna dziesięciu minutach marszu, w którym zdawało się
uczestniczyć większość mieszkańców Kinloch Hourn, ujrzeliśmy na piasku
ciało dobrze ubranego człowieka. Plaża była w tym miejscu urokliwa;
stanęliśmy w małej, pozbawionej kamieni zatoczce, wyciętej pomiędzy
brunatnymi, stroszącymi krzemienie wzgórzami. Rzecz jasna, nie był to
czas sposobny na podziwianie natury, toteż i skupiliśmy się na zabitym.
Pilnował go młody chłopiec w mundurze co prawda policyjnym, lecz
zdającym się także pełnić lokalne funkcje pocztowego i piekarza. Na nasz
widok odstąpił on od ciała i wziął się za odciąganie wieśniaków.
Holmes, z twarzą kamienną i smaganą niezbyt silnym wiatrem, stanął nad zwłokami.
- Jak zginął? - spytał.
Konstabl Gregarah otworzył usta szeroko i przeniósł na mnie oszołomiony
wzrok. Nie dziwiło mnie to wcale – przyczyny śmierci były aż nadto
widoczne. W prawej piersi zabitego tkwił nóż, w lewej strzała z łuku.
- Zastrzelono go i zakłuto, sir – wydusił konstabl. - Sprawa jest trudna, właściwie beznadziejna, więc gdyby pan...
Sherlock spojrzał na niego bez wyrazu.
- Kto to jest?
- To... niestety... kongresman Goodprince, który z Ameryki przybył w rodzinne strony...
- ...po śmierć – dokończył spokojnie Holmes. Po czym zamyślił się, zapatrzony w morze.
To zamyślenie trwało dość długą chwilę, lecz nikt nie odważył się go
zakłócić, mimo niewątpliwie dokuczliwego ziąbu. W tym czasie pomocnik
konstabla zdołał wycofać tłum, a ja ustalić z Gregarahem – oczywiście
szeptem – położenie kwater.
Wreszcie Sherlock obrócił się ku nam, a ja znów poczułem ukłucie niepokoju, miał bowiem zaciętą, niechętną minę.
- Pan oczywiście rozumuje z względnym powodzeniem? - zwrócił się do Gregaraha.
Konstabl chrząknął z zakłopotaniem.
- Tak myślę, sir...
Holmes pokiwał głową, zachowując surowy wyraz twarzy.
- Przyjrzał się pan narzędziom mordu, prawda? - pytał spokojnym, choć jakby zimnym głosem.
- Oczywiście...
- I zwróciło coś w nich pańską uwagę?
- Hmm... morderców mogło być... dwóch? Albo...
Sherlock przeniósł na mnie znaczący wzrok.
- Ale czy pan zauważa strzałę i odróżnia ją od dzidy wystruganej z gałęzi? I dostrzega wykwintne zdobienia noża?
- No tak – znów chrząknął konstabl.
- To kukri Gurkhów, jak wstępnie oceniam. A strzała pamięta jeszcze
Falkirk. Biorąc pod uwagę staranną konserwację, wyjęto ją z gabloty, nie
wykopano z błota. Zgodzi się pan?
- No tak...
- I?
Gregarah zerknął ku mnie z nieszczęśliwą miną.
- Mr Holmes sugeruje, że to przedmioty drogie i unikalne – zdecydowałem
wesprzeć nieboraka – a takie rzadko znajdują się w rękach pospolitych
obywateli.
Zapadła cisza. Konstabl nadal miał zakłopotaną, nieomal zbolałą minę.
Holmes westchnął.
- Drogi panie! - rzekł z rozdrażnieniem w głosie. - Ile bogatych domów stoi w Kinloch Hourn?
- Jeden, sir... Dom Goodprince'ów.
- No – skinął głową mój towarzysz. - A zatem? - Gregarah zagryzł wargi,
więc Holmes dodał: - Biorąc pod uwagę, że pierwsze kroki śledcze
kierujemy zawsze ku bliskim ofiary...?
- ...oni też mogą zginąć? – dokończył niepewnie konstabl.
Sherlock znów westchnął, pokręcił głową i wrócił do kontemplowania
morza. Chciałem poradzić konstablowi, by natychmiast przesłuchał
krewnych ofiary, ale zrezygnowałem. Dziwny stan Holmesa, jakaś
nieodparta apatia, której dotąd u niego nie widziałem – budziły moje
przejęcie i troskę.
Nieoczekiwanie Sherlock wrócił ku nam odprężoną, uśmiechniętą twarzą.
- Do roboty – zatarł ręce. - Widzi pan tę krowę – wskazał Gregarahowi zwierzę ledwie widoczne na oddalonej łące.
- Tak, sir.
- Dziwna sprawa. Przed chwilą było po drugiej stronie strumienia. A
kładka jest niezwykle wąska, zgodzi się pan. Tylko dwunożna istota może
ją przekroczyć. Pytanie zatem, co kryje skóra krowy, niestarannie
zresztą zaciągnięta...
- Czy to zabójca, sir? - spytał z nadzieją i ożywieniem konstabl.
- Czyż człowiekowi pod przebraniem krowy można ufać? - rozłożył ręce
Holmes. - Zważywszy, że to krowa biało-czarnego umaszczenia, rasy
holsztyno-fryzyjskiej. Gdy tymczasem spodziewałbym się tu raczej krowy
kudłatej, brązowej, rogatej, wyżynnej, no po prostu krowy szkockiej z
rasy cattle. Przyzna pan, że to znamienne. Przy czym sugerowałbym
pośpiech, bo krowa ta wyraźnie oddala się od nas, co też ma swoją
wymowę.
- Czy popilnują panowie zwłok kongresmana na czas pościgu? - spytał Gregarah wzruszony.
- Proszę na nas polegać.
I policjanci z krzykiem rzucili się w pogoń.
Z namysłem przyglądałem się memu przyjacielowi. Coś nie dawało mi spokoju.
- Czy w istocie ten człowiek w przebraniu krowy jest zabójcą? - odważyłem się wreszcie spytać.
Holmes popatrzył na mnie z pobłażaniem.
- Człowiek w przebraniu? Nie wiem, o czym ty mówisz, mój drogi Watsonie.
- No przecież...
- Ależ to zwykła, uczciwa krowa, co prawda mniej górska od towarzyszek.
Nie jest to wszak powodem do nagonki i aresztowania...
Odebrało mi mowę na chwilę.
- Lecz przecież sam powiedziałeś konstablowi, że...
Sherlock wzruszył ramionami, gubiąc swój uśmiech.
- To dureń, mój przyjacielu, to, rzekłbym, ożywiony krzemień w
przebraniu człowieka. Nie oczekuj po nim wnioskowania i konsekwentnych
działań. Ta krowa nie przeszła ani pół metra, odkąd stanęliśmy na plaży.
Rzuciłem na nią okiem trzykrotnie, zaś policjant nawet nie zauważył jej
obecności. Co świadczy, że nie raczy się rozglądać i brak mu wymaganej
czujności. Jak taki osioł miałby ująć przestępcę?
- To prawda, przyznaję, że bystrością nie grzeszył, ale... On gotów poskarżyć na nas! A reputacja...
- Poskarżyć? - spytał lekceważąco Holmes. - Komu? Królowej? Nie zrobi
nic, by sławę takiego durnia wyciągnąć poza Kinloch Hourn, tego możesz
być pewien. Owszem, zadba o reputację... ale własną.
- A zatem...?
- Aresztuje krowę.
- Are... Cóż to za nonsens, Holmes!
- I powieszą ją.
- Jak to? W życiu w to nie uwierzę, mój drogi!
- Powieszą ją lub pastucha, a może nawet właściciela. Zrobią wszystko,
by prestiż lokalnych służb porządku zyskał odpowiedni blask, mój drogi. A
wiążący wpływ na te działania będzie miała rodzina kongresmana. Czy
też, jak wolisz, jego mordercy.
Teraz ja potrzebowałem czasu, by wyjść z oszołomienia.
- Na Boga, Holmes... Przecież właśnie przyczyniliśmy się do zguby niewinnych osób! Trzeba działać niezwłocznie!
- Ja się przyczyniłem – sprostował mój kompan z nikłym uśmiechem. -
Zdecydowanie zbyt często okazujesz szlachetność przyjacielską. Otóż nic
więcej nie mam zamiaru uczynić w tej sprawie.
- Ale dlaczego?! - wykrztusiłem wstrząśnięty.
- Czy to mój obowiązek? - zirytował się nagle. - Czy nie przysługują mi wakacje i wolność od zobowiązań?
- Lecz niewinny człowiek...
- Nie on pierwszy, przyjacielu.
- Ależ ty nigdy się nie myliłeś, ty...
- Tak – przerwał z dziwną miną Sherlock. - Nie myliłem się. Nigdy się
nie mylę. Myślisz, że z profesorem Moriarty'm się myliłem? A jednak
ścigają go.
Zmarszczyłem brwi.
- „Jednak”? Przecież to największy zbrodniarz, twój największy wróg, Holmesie...
- Mój największy wróg. To prawda. Reszta się nie zgadza. - Sherlock wbił ponury, zacięty wzrok w ciało kongresmana.
- Nie zgadza się?! A te wszystkie malwersacje, porwania, morderstwa...
- Nigdy ich nie popełnił.
Milczałem porażony.
- Cała przewina tego niesłychanego zbrodniarza sprowadza się do tego,
że pewnej jesieni na uniwersytecie, uwiódł piękną dziewczynę imieniem
Elizabeth, w której kochał się biedny dureń. Ten biedny dureń
znienawidził Moriarty'ego i zaczął ścigać go z zamiarem walki na śmierć i
życie. A ponieważ Moriarty wymykał się przebiegle, czując na plecach
oddech śmierci, sprytny, a nade wszystko zdesperowany dureń obarczył go
odpowiedzialnością za najgorsze zbrodnie w królestwie i na kontynencie. I
tak – Holmes zwrócił ku mnie błyszczące oczy – profesora Moriarty'ego
ścigają wszelkie sądy i policje cywilizacji. Jak wiesz, póki co bez
powodzenia. Moriarty zniknął, podobnie jak Elizabeth, zresztą.
Poczułem w sercu rozpacz najgorszą z możliwych.
- A zatem... profesor Moriarty... ucieka przed...
- ...niesprawiedliwością. Nie inaczej, Watsonie. Nie inaczej. A czy
ktokolwiek na świecie podważy słowo słynnego durnia, to jest, chciałem
rzec: słynnego tropiciela?
Byłem wstrząśnięty i zrozpaczony tym, co usłyszałem, i tym, co
widziałem na twarzy przyjaciela. A ponieważ tak to już jest, że
przyjacielowi wybacza się najstraszniejsze czyny, z desperacją
usiłowałem go ratować.
- Mój kochany, to było zło, w istocie! Lecz przecież zło
usprawiedliwione! Każdy, komu złamano serce, zrozumie cię doskonale i
usprawiedliwi! W gruncie rzeczy nie popełniłeś jeszcze krzywdy
nieodwracalnej. Na Boga, Holmes, uratujmy najpierw krowę i pastucha, zaś
potem oczyścimy profesora!... Zawinił, nie przeczę, także przeciw
tobie, uznajmy, że rewanż spełniony! Nie wątpię, że tak dobry i
nieomylny detektyw jak ty będzie powszechnie usprawiedliwiony!
Wołałem żarliwie i z determinacją, aż Sherlock przerwał mi, mówiąc z gorzkim uśmiechem:
- Dobry? Nieomylny? Czy myślisz, że Moriarty i pastuch będą jedynymi, których prawo ukarze niesłusznie?
- Jak to? - wydusiłem, utraciwszy cały zapał.
- Ta cała dedukcja – wymruczał ze złością. - Te dowody w postaci grudki
błota na podeszwie czy styl zaginania chusteczki... - Odwrócił się i
niespiesznie ruszył brzegiem szkockiego morza. - Mój wierny Watsonie –
dobiegł mnie jego zduszony głos. - Ilu ludzi, twoim zdaniem, powieszono
lub wtrącono za kraty niewinnie?
Przełamałem zdrętwienie i ruszyłem za nim.
- Pojęcia nie mam...
Szedł chwilę w milczeniu.
- Myślę od dwóch dni o Elizabeth – odezwał się po dłuższej chwili. - Kiedy odeszła, zaszło dla mnie słońce.
Były to najsmutniejsze słowa, jakie dotąd usłyszałem z ust przyjaciela. Nie wymyśliłem nic, co mógłbym na to odrzec.
- A wracając do sprawy, Watsonie... Przyjmijmy, że odkąd pomagam
policji ścigać złoczyńców, aresztowano i skazano 2000 z nich. Jeśli
uznać, że słuszny, zasłużony wyrok dotyczył 1300 z nich, to jakaż liczba
nam pozostaje?
- 700...
- Otóż to, mój drogi... Otóż to.
___________________________________________________________
Otóz i cala prawda o doskonalym Sherlocku! Jestem pelen podziwu! Sam powiesilem tylko 300 krnabrnych pacjentów...
OdpowiedzUsuńSzkoda tylko, że brak w raporcie danych na temat kurortów nad Morzem Bałtyckim. No, ale skoro brak... to chyba bezpiecznie. Brak rekinów, meduz cebulowych i Latających Belgów, czy jak im tam...
OdpowiedzUsuńTo gdzie ten kurort ;-)?
OdpowiedzUsuńW Acapulco chyba. ;-)
OdpowiedzUsuńTo ja też tam chcę !!!!!!!!!!!będę tupać i krzyczeć >>>
OdpowiedzUsuńBlack Ghost
nie ma to jak wiecczór na Lwach;-)
OdpowiedzUsuńBibi, ale czemu tak od święta tylko? :)
OdpowiedzUsuńŚwietne - ubawiłem się setnie. 6++ za pomysł!
OdpowiedzUsuńDopiero mnie charty i ogary naprowadziły na tę 6++ od Ciebie, drogi AiR, toteż i ze haniebnym opóźnieniem (w PKP bywa gorzej) kłaniam się muszkietersko. ;))
OdpowiedzUsuń