niedziela, 29 stycznia 2012

Słupnicy odłamek szesnasty

Zapraszam do przedostatniej części Słupników, tej - chyba nie ma już co ukrywać, bardzo makabrycznej serii pedagogicznej...

[...]
Tak, źle już było z dyrektorem. Ale z nikim nie było jakoś dużo lepiej, prawdę mówiąc. Zdecydowany jednak już byłem obiecać Opieszalskiemu jakąś pomoc, gdy nagle otrzymałem zdradzieckie uderzenie pięścią w twarz. Lata knowań i potyczek rodzinnych - w ramach ćwiczeń, oczywiście - pozwoliły mi pozyskać niezgorszy refleks. Chwyciłem za opadającą rękę, by ukarać aroganta. Niestety, jego nadmiernie uszczuplone ciało kończyło się tuż za łokciem. Odrzuciłem ramię ze wstrętem, po czym omal nie upadłem, gdy dyrektor chwycił mnie kurczowo za nogę.
- Co z panem - wydusiłem. - Dlaczego naśladuje pan nowofunlanda, szefie?
- Eminencjo - zwrócił na mnie wybałuszone oczy. - Magnificencjo... Jest pan królem. Paludite cives!*
Czym prędzej wyrwałem się z macek dyrektora i doskoczyłem do drzwi kantoru. Obejrzawszy się, z osłupieniem stwierdziłem, że mój przełożony bardzo sprawnie i szybko pełznie za mną, tak, że żmija zygzakowata by się nie powstydziła. Błyskawicznie zatrzasnąłem drzwi, ale nie minęła sekunda, a wielki topór rozbił je w odłamki. Euforyk stanął w progu i wbił we mnie wzrok pełen wojennego obłędu.
- Synu! - zawołałem na wszelki wypadek.
Ludzie w amoku miewają kłopoty z identyfikacją.
Na szczęście Euforyk rozpoznał mnie. Ucieszony wyszczerzył zęby, a jego oczy błysnęły dziko w czerwonej, na pół zakrzepłej tafli zdobiącej twarz.
Wykorzystując jego dekoncentrację, dyrektor Opieszalski sprytnie odpełznął w przeciwnym kierunku. Pech uciekiniera sprowadzał się do tego, że uchodził tyłem. A przecież nie miał oczu na plecach i podciął Gwyndelfa rozdającego ciosy. Gwyndelf osunął się, uderzając odruchowo bronią w coś, co jeszcze niedawno było dyrektorem wydającym polecenia, a teraz przypominało jeża, który czmycha z ukradzionym jabłkiem na grzbiecie.
I rzeczywiście dyrektor-jeż czmychał, tyle że z toporem wbitym w grzbiet. Ucieczka trwała sześć sekund - co dowodziło woli przetrwania, a może i przegrupowania sił - po czym zakończył ją cios zadany przez Euforyka.
Nim szef szkoły zdołał ostatecznie znieruchomieć, rozległ się donośny skowyt bojowy. To pani Gwalbertyn jakimś cudem, wynikłym z ludzkiej determinacji, wspięła się po jednej ze zwisających lin do wahadłowca. Pozbawiona końcowych wzmocnień konstrukcja bojowa zatrzeszczała ostrzegawczo, lecz niezrażona tym polonistka rozsupłała liny cumujące, po czym spłynęła ciężką lotnią spod sufitu wprost na zaskoczonego Gwyndelfa. Przy odpowiednim trafieniu harpunowy dziób machiny mógł wybić w ciele mojego syna coś w rodzaju jaskini Łokietka i na to zapewne liczyła nauczycielka, pikując jak jastrząb w królika z rozcapierzonymi szpony.
- Uderz toporem!! - ryknął dramatycznie Euforyk, który dla brata zrobiłby wiele.
Na przykład zredukowałby populację miasta 70%.
Serce zamarło mi, a alkoholowe odurzenie odeszło natychmiast. Do tej pory wzdragałem się przed udziałem w walce - nauczyciele byli dla mnie bardzo mili...
Ale podnieść rękę tudzież harpun na moje dziecko?
Dziecko, które wciąż oglądało Puchatka i Muminki?
Nie zdążyłem jednak ani noska buta pchnąć z odsieczą, gdy Gwyndelf uderzył toporem z rozmachem. Potężne ostrze przerżnęło lotnię wraz z pilotem na dwie równe części, które poszybowały na boki, rozbijając się z rumorem. Gwyndelf przekoziołkował ze złamanym nadgarstkiem kilka metrów, po czym poderwał się dziarsko, by chwycić topór w lewą dłoń i dołączyć do brata.
- Guzdrała - rzekł Euforyk.
Gwyndelf wyszczerzył zęby radośnie.
Nieliczne już niedobitki zaniechały oporu nawet na miarę stroszenia brwi. Zbici w gromadkę wokół Wyssaka, w widocznym strwożenia oczekiwali na swój los.
Bardzo drobiowy los.
Moi synowie ruszyli ku nim bez pośpiechu, tak uwaleni krwią, że podobni purpurowym demonom z piekielnych otchłani.
Rozległy się jęki i błagania o litość. Ktoś wybełkotał ofertę wykupienia życia za 400 forintów, które "ma w kieszeni od osiemdziesiątego siódmego".
- Mam jedenastu synów - wykrztusił inny, nauczyciel plastyki. - Wszystkich adoptowałem w zeszłym tygodniu, w Ciechanowie. Czy może w Rydułtowach...
- Trochę godności, proszę państwa - poprosił Euforyk, który w przeciwieństwie do brata nie stronił od lekkiej dyplomacji. Ponieważ jednak był purpurowym demonem, nie wzbudził większego przekonania.
Odezwał się natomiast matematyk. Jego głos drżał, transylwański kołnierz łopotał, ale natychmiast spoczęły na nim pełne nadziei spojrzenia niedobitków.
- Można uniknąć dalszej rzezi - zasugerował nerwowo. Zdaje się, odgryzając przy tym kawałek języka. Niekoniecznie własnego.
- Obawiam się, że propozycja pańska trąci myszką - odrzekł ze smutkiem Euforyk i wzniósł topór.
- Tak - zawtórował Gwyndelf.
Dwóch niedobitków zemdlało.
- Kilka przypadkowych ofiar nie przesądza sytuacji - mamrotał dzielnie Wyssak, który zdawał sobie sprawę, że jedynie nietuzinkowa dyplomacja może ocalić jego skórę.
Euforyk spojrzał na mnie sceptycznie.
- Co myślisz, tato?
Podszedłem, niedbale wymachując toporkiem.
- To nie będzie proste - uprzedziłem - ale proszę spróbować przekonać chłopców, że zostawiając was przy życiu, nie ryzykują denuncjacji, i że będziecie w stanie wmówić wszelkim organom, że widoczne tu trupy wynikły z wycieku gazowego. - Uśmiechnąłem się zachęcająco do Wyssaka, który traktował mnie od początku całkiem życzliwie. - Dlaczego miałby pan nie powiadomić policji, kolego?
- Mam działkę pod Pragą - odrzekł matematyk. - I wielki ogród. Hoduję cyprysy. To całe moje życie pozaszkolne. Oprócz równań i gnębienia Fajdocla z IIIb liczą się tylko te cyprysy. Ich dobro. Rozłożę sobie leżak, spocznę, wsłucham się w szelest cyprysów... i zapomnę... zapomnę...
- O czym pan zapomni? - podchwyciłem chytrze.
Ale i Wyssak miał swój spryt.
- No właśnie, o czym? - zamrugał oczami, jakby przebudził się właśnie z drzemki pośród cyprysów.
- Aha - pokiwałem głową z uznaniem. - No cóż, jak dla mnie, brzmi to całkiem rozsądnie. Co myślicie, chłopcy?
Wszystkie jabłkowo wybałuszone oczy spoczęły na moich synach.
Gwyndelf z ociąganiem opuścił zbroczony topór. Jednak Euforyk wpatrywał się w matematyka ze zmarszczonymi brwiami.
Gdyby Wyssak umiał czytać ze zmarszczonych brwi moich synów tak, jak ja umiałem, pewnie zemdlałby w ramach znieczulenia. Zamiast tego zatrzepotał rzęsami.
- Dlaczego cyprysy? - chrząknął niespokojnie. - Jego wzrok ślizgał się kurczowo po znieruchomiałych toporach. - To długa historia... Dziesięć lat temu odwiedziłem w Rosji mojego przyjaciela z kolonii pionierskich, Saszę Pustogrobowa. Mieszkał on na bardzo odległym odludziu, a jego zbudowany z kawałków kory dom otaczała trudna do wyobrażenia gęstwina cyprysów. Istna cyprysowa dżungla, gdzie bez maczety i halogenu groziło stuletnie błądzenie lub po prostu uduszenie w gąszczu. - Pokiwał głową do swoich wspomnień. - Sasza Pustogrobow miał siostrę o imieniu Pamfara. Piękna to była dziewczyna, a jej zupy jarzębinowej z kory wierzbowej nigdy nie zapomnę...
- Zupa jarzębinowa z kory wierzbowej? - podchwycił Euforyk, marszcząc brwi jeszcze bardziej.
- Rosjanie - wzruszył Wyssak ramionami. - Nie takie dania tam widziałem... Tak. Sasza wiedział, że ja i Pamfara zakochaliśmy się w sobie. I naturalnie świętował razem z nami; to był serdeczny druh, mors zimowy, zahartowany drwal, a nie jakiś mściwy bolszewicki komisarz, co musi w toalecie kolei transsyberyjskiej gwałcić krasawice, by zakosztować miłości. To były cudowne dni... - głos nauczyciela zadrżał lekko. - Od świtu do zmierzchu siedzieliśmy rozparci w leżakach, produkowanych zresztą w Polsce, w Kruszwicy Morskiej...
- W Krynicy - poprawiłem skrzętnie.
- Tak, tak, w Morskiej. I tak, rozpierając się w tych leżakach, spoglądaliśmy zadumani w niebo lub w owe cyprysy, ukojeni ich szeleszczącą poezją... Pamiętam, leżak Saszy, taki w biało-niebieskie pasy, miał jakąś wadę konstrukcji i kilka razy dziennie się zapadał. Sasza za każdym razem staczał się z krzykiem z leżaka i zupełnie jak taka kula do kręgli turlał się w cyprysy, co czasem kończyło się dotkliwym okaleczeniem. Ale Sasza nic sobie nie robił z tych ran, był bowiem morsem i drwalem, a nie komisarzem. Co prawda wyglądał po kilku tygodniach bardzo już strasznie... - Matematyk urwał, podnosząc spojrzenie na purpurowe demony, wspierające się o topory. - To znaczy... Właściwie to wyglądał całkiem zabawnie. I taki poszarpany, pocięty, pokłuty i pomiażdżony wracał na leżak, by znów się zadumać. I czyhać. Bowiem w cyprysach czaił się wróg śmiertelny rosyjskiej produkcji. Jenoty. Nie dość, że tratowały cyprysy i wyjadały kalarepę z grządek Saszy, to jeszcze podgryzały mu korę, z której powstał dom, co powodowało osunięcia pięter. Sasza był zawzięty po tym, jak w kabinie prysznicowej wpadł do łóżka, w którym ja i Pamfara czubiliśmy się jak te dwa zakochane cietrzewie. W cyprysach otaczających dom rozstawił całe mnóstwo potrzasków na jenoty... Niestety, przez ten wadliwy leżak sam wpadł w większość z tych potrzasków, co zabrało trochę ciała, ale nie zabrało skłonności do filozoficznej zadumy. Aż do tego dnia... - Wyssak westchnął ciężko. - Tego feralnego dnia, w którym oświadczyłem się Pamfarze, a zachwycony Sasza puścił się biegiem przed siebie. Tak z impulsu, spontanicznie. Jak to Słowianin. I od razu wpadł w dwa potrzaski. Wrócił jednak zaraz, tryskając niezmąconą radością. Za to stało się coś gorszego. Pamfarę przeszedł impuls i teraz z kolei ona rzuciła się biegiem w gąszcz cyprysowy. Niefortunnie w całym regionie panował zwyczaj, że panna, która przyjęła oświadczyny, musi tego samego dnia wręczyć wybrankowi naręcze grzybów.
- Grzybów? - skrzywiłem się.
- Tak, cały bukiet. Kwiaty w regionie praktycznie zostały wyjedzone przez jenoty, których miejscowa odmiana zupełnie zdziczała... Skaranie boskie z tymi jenotami! - zasapał. - Ani jeden nie wpadł w pułapkę, zawsze je omijały... Kto by tam kupował kwiaty, kiedy przy ich wytępieniu, bukiet róż miał równowartość łady nivy... Tak więc oświadczyłem się Pamfarze i zanim ja i jej brat zdołaliśmy ją powstrzymać, pomknęła w cyprysy z rozwianym włosem. Польша! Польша! - słychać było jej radosne wołanie. Które oddalało się i cichło. Oczywiście rzuciliśmy się za nią, lecz Sasza od razu wpadł w potrzask i musiałem tamować krwotok. A Pamfara zniknęła gdzieś w gęstwinie... I już nigdy jej nie ujrzeliśmy. - Matematyk spojrzał gdzieś ponad nasze głowy błyszczącym, przejmująco smutnym wzrokiem. - Już nigdy nie wróciła. Kolejne dwa tygodnie przedzieraliśmy się przez cyprysowy gąszcz w poszukiwaniu śladów, lecz nie znaleźliśmy nic oprócz szkieletu pandy. Co by świadczyło, że jenoty porywają zwierzęta chińskie i masakrują je w bezpiecznej gęstwinie. Ale Pamfary nie było ani śladu. Nawet w potrzaskach, które musiała szcześliwie ominąć. Spity Sasza zastanawiał się już, czy jego siostra mogła mieć szkielet pandy.

Paludite cives!* - [łac.] klaszczcie, obywatele!
[...]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz