środa, 15 lutego 2012

Epicka opowieść o wojnie z grypą

Na konkurs chorobotwórczy nadesłali już Czytelnicy Lwów 3 historie, co mnie bardzo cieszy. Nie będę bowiem musiał manipulować przebiegiem konkursu i publikować fałszywek w postaci własnych historii, pod nickami Dr Wyżeł, Kr Richelieu czy Bp Watykańczyk. Cieszę się i liczę na innych Gości w tej wstydliwej sprawie (bo podobno choroby to wstydliwa rzecz).
Aeroplan powrotny oderwał mnie od Małego Lwa, pozostaje czekać do kolejnego aeroplanu (lub aerostatu) docelowego. Dolwiego.
Plan operacji Lions Together Again zakładał 1700 uścisków, lecz, jak to z planami bywa, nie do końca się udało. Zaledwie 1522 uściski.
Na usprawiedliwienie dodam, że czas wypełniało mnóstwo istotnych akcji, jak choćby zabawa w Babcię Pieniążkową, atak na śnieżny zamek jaszczurek (nawet antenę telewizyjną im złamaliśmy, ba! co więcej, zuchwale a buńczucznie zaśpiewaliśmy triumfalną pieśń pognębienia Hej, dudku, dudku), czy szeroko zakrojona akcja psikusów, w rodzaju podrzucenia wielkiej, upiornej lalki na deskę klozetową, okazałej choinkowej bombki do lodówki tudzież rolki papieru toaletowego do... kuwety.
Sporo rozrywki dostarczyła zabawa w chowanego. Dwu i pół letni bratanek Małego Lwa został sprytnie schowany w małej szafie i mógł w niej wytrwać nawet trzy tygodnie bez wykrycia - gdyby nie słabe wyszkolenie psychologiczne.
Gdy Mały Lew zawołał prowokująco:
- Dydony, wyłazić!
...bratanek Jacek nie zdzierżył i z szafki dobiegł głos protestu:
- Nie jestem dydon!
Reasumując, 1522 uściski nie są złym wynikiem, a twierdzę, że wręcz solidną podwaliną pod mury przyszłości.
Wracając do chorób... Różnie się z nimi walczy. Podobno niektórzy ludzie wpadają w prawdziwą wściekłość, gdy ich podziębi. Chcą rozprawić się z wirusem bez litości, na przykład strzelając do niego z łuku... A co, jeśli wirus myszkuje w sercu?
Inni z uporem negują chorobę, mimo 49 stopni C, odmawiając kwasu foliowego, bromu i reanimacji.
A jak przyjął podjazd choroby bohater poniższej historii?... Zanim do niej zaproszę (jest długa, więc dziś część pierwsza), wypada coś ujawnić... Opowiadanie napisałem dwa miesiące po narodzinach Małego Lwa (2005). Tak szczęśliwe wydarzenie musiało mieć wpływ na aparat umysłowy. Niestety. A co więcej... Co więcej, świta mi tu przez mgłę i malignę, że ja w istocie w marcu przechodziłem coś, co zwarte jest w tej historii, i że ja naprawdę... Hm. Zapraszam do tej poważnej, chorobliwej lektury.
Uwaga! Przed wtargnięciem w pierwszy akapit zalecana jest maseczka ochronna z gazy na twarz.
A przynajmniej gencjana na łokcie i kolana.


Wojna (część I)

Organizm rzucił mi wyzwanie.
15 marca 2005 czyli całkiem niedawno. Rozumiecie, że to buńczuczne ze strony organizmu. Bo ja to przede wszystkim duch. Duch rządzący ciałem i duszą. A tymczasem 15 marca poczułem wyraźnie i doprawdy nieprzyjemnie, że organizm nie był lojalną częścią zsynchronizowanego jestestwa, bowiem zbuntował się zuchwale i wręcz rozsypał jak obrazek z puzzle.
Zachorowałem.
A ja-duch nie choruję wszak nigdy. Uległość i cofanie się, choćby z najbardziej karkołomnej drogi, to nie w moim stylu. Moim-ducha, władcy jestestwa. Nie mogę tego rzec, niestety, w imieniu ciała, co podkreślam.
Psiakrew.
Zuchwalstwo! Od piętnastu lat katuję moje ciało, ciosam je forsownymi treningami. Przez piętnaście lat stałem się, tak cieleśnie, jak i duchowo, niezmożonym androidem, odpornym na ból, obtłuczenia, zdolnym do maratońskiego wysiłku i boksowania w ścianę.
Tego ostatniego nie traktujmy oczywiście zbyt poważnie; boksuję po chińsku w trzykomorowy worek z grochem od Perczaków. Owszem, zdarza i się huknąć pięścią raz czy dwa w ścianę lub framugę, tak dla stymulacji ciała, by pełną gotowość bojową zachowywało.
W każdym razie rozumiecie już chyba, co mam na myśli, mówiąc o buncie i wyzwaniu...?
Przez piętnaście lat robiłem organizmowi różne psikusy - na przykład utwardzanie kończyn na konarach drzew - a on nigdy nie stanął wobec moich zaleceń okoniem ni sztorcem. Serce nie pękło, kolana nie wylały, stawy nie rozpadły się, tricepsy nie przepaliły.
Organizm był niezawodny. I posłuszny, jak przystało na wypełniony cieczami pokrowiec, służący do transportu duszy i sztabu jestestwa.
Ot, taki krwią napędzany PKS.
Miałem prawo uznać się za cyborga tudzież herosa spartańskiego, i uznałem się. Trzy treningi dziennie? Owszem, zdarzało się. Przez godzinę pompowałem tors, by przypadł Sparcie bardziej niż Morawom, potem barki z nie mniejszym zacięciem, wreszcie boksowałem do bólu przez duże b, aż w końcu szedłem na mecz, by zabiegać wszystkich.
Uznano mnie za fenomen.
Prawdopodobnie - bo nikt mi tego z zawiści zajęczej nie przyznał.
Już dzień wcześniej, 14 marca, poczułem, że gryzie mnie choroba. Zawsze wiadomo, kiedy nadciąga przeziębienie, a kiedy coś więcej. To się po prostu wie, chyba, że jest się oseskiem, nieopierzonym i znękanym świnką.
To było coś więcej. Grypa wkradała się w mój androidalno-spartański organizm. Kiedy to sobie uświadomiłem, zaśmiałem się pobłażliwie i zrobiłem coś, co miało odciąć nos przekraczającej próg chorobie.
Poszedłem na siłownię.
Taki właśnie był mój klin spartański. Zawsze niezawodny. Lekarze nad taką metodą zapobiegania chorobom załamaliby ręce.
Zresztą nasze babcie-zielarki również.
Od rana wirus wpełzał we mnie jak cierpliwy, przypłaszczony aligator, ale nie czułem zapalenia, bólu stawów i mięśni, co rozbiłoby opcję klina.
Chwyciłem za sztangi i trenowałem wręcz euforycznie. Właśnie wdrożyłem się w cykl wiosennych treningów, za sobą miałem już dość przykry etap silnych zakwasów i znużenia ostrym startem.
Musiałem więc zwyciężyć z tym chorobowym podjazdem.
Phi - pomyślałem sobie, wskakując w pościel. - Phi...
No jasne. Tyle tylko, że organizm mnie zdradził.
Kiedy się kładłem, czułem, że sprawa nie jest czysta. Wirus został i może kopnięty, lecz nie wycofał się. Raczej - miałem takie wrażenie - rozprzestrzenił swoje dywizje na dalsze, osłabione i rozprężone totalnym wysiłkiem komórki.
A to ci dopiero - pomyślałem zdumiony, siadając w łóżku. Dotąd organizm podgryzany przez chorobę, a następnie stratowany zuchwałą szarżą treningową, wpadał w taki wstrząs, że... zdrowiał. Spodziewał się bowiem może zapamiętanych działań z dzieciństwa: biadolenia, faszerowania polopiryną i wpełzania pod piramidę pledową, a nie skoku do przerębla.
I to było cudowne. Z entuzjazmem rekomendowałem tę metodę kopania forpoczty chorobowej moim znajomym. Ciekawe, że większość rozkładała się beznadziejnie tuż po treningu, jak te przydepnięte ćmy.
Cóż oznacza brak wiary... No tak - nie każdy jest androidem. Nie każdy mógłby wmieszać się w tłum hoplitów spieszących na pole bitwy.
15 marca obudziłem się ćmą. No, prawie. Ale nie było dobrze. Ból gardła i mięśni, wręcz mięśni omdlenie - to nie świadczyło o kolejnym triumfie.
Organizm nie był już lojalną częścią mnie. Był buntownikiem, słabym, rozchwianym i ustępliwym. Moje ciało poddawało się chorobie, a dla mnie było oczywiste, że ten nikczemny akt zajęctwa był wymierzony przeciwko mnie. Może ciała katowane przez lata ciężkimi treningami odkładają gdzieś w skrytych głębinach komórkowych żądze odwetu na "sztabie" i wyczekują dogodnej chwili?
Cóż... może tak być, w istocie.
Rzucono mi wyzwanie.
Podjąłem je.
- A więc wojna, pokrowcu - rzekłem, odrzucając kołdrę.
Rzecz jasna, miałem zamiar stoczyć wojnę przede wszystkim z grypą, a nie z własnym ciałem. Ale i na nie musiały spaść siłą rzeczy ciosy. Za nielojalność się płaci, tak to już jest.
To musiał być piękny dzień. Dzień zwycięstwa nad słabością. Oczywiście, jako zwolennik ataku, a nie fermentacji okopowej, miałem zamiar wymierzyć ciosy natychmiast, gdyż warcholstwu nie popuszczam w żadnej dziedzinie.
Na początek trochę ugryzień psychologicznych, coś jak lekka jazda litewska pod Grunwaldem.
- Polopiryna S, APAP, Panadol, Ibubrom, Aspiryna, Gripex - mamrotałem z namaszczeniem, drepcząc w kierunku apteczki.
Mój duch śmiał się złośliwie z tych zwodów, ale komórki ciała zapewne uwierzyły, że oto ja - duch, ja - pan ciała i jestestwa całego - poddaję się chorobie i nafaszeruję organizm zbawienną chemią.
Stanąłem przed apteczką, sięgnąłem do niej dłonią... po czym roześmiałem się donośnie i schyliwszy się, wyciągnąłem z lodówki mleko.
Coś było nie tak z lodówką, skoro w kartonie pływały zmrożone białe kawałki.
- Klin klinem - wymruczałem z lubością.
Kawałki mlecznego lodu nieprzyjemnie szorowały o podrażnione gardło, ale właśnie to sprawiło mi satysfakcję. Niech zdrajca cierpi.
Rzuciłem okiem na termometr za oknem. W domu było 20 stopni, a na zewnątrz minus 2. Zdarzały się cieplejsze marce.
Zakręciłem wszystkie kaloryfery, otworzyłem okna i... zignorowałem ubranie leżące na krześle.
Bambosze zdobione pomponami wielkości piłki ręcznej też zresztą zignorowałem. Chodzenie boso to przyjemność i hart, czyż nie?
Zresztą bokserki coś tam w końcu ogrzewają.
- Niech Sparta żyje nam - zaintonowałem, kierując się do łazienki.
Drążek rozporowy był bardzo wygodny. Podciągnąłem się na nim 36 razy; błyskawicznie wkradający się ziąb bardzo w tym pomógł.
36. Sporo. Fakt faktem, nie przypominam filatelisty-wypłosza czy innego kolekcjonera suszonych ważek Azji, z awersją do proteiny. Moje ciało jest masywnym, acz skocznym klocem mięśni.
Co prawda zbuntowanym. Po ostatnim podciągnięciu nieomal spadłem z drążka na skutek gwałtownego odpływu sił. Oddychało mi się kiepsko, poczułem nasilone znużenie, wręcz deprymujące oklapnięcie mięśni. Niemiłe i kiepsko wróżące.
Ciekawe, że przy chorobie tak poważnej jak grypa, można sobie pozwolić na ćwiczenia, gdyż poziom siły nieomal się nie obniża. Tyle, że przy rzetelnym dźwiganiu żelaza, specyficzny, wyjątkowo niemiły ból kumuluje się w coraz bardziej rozległych strefach ciała i to po prostu wnerwia.
Tak, wyglądało na to, że pokrowiec jeszcze się stawia.
A ja nie zamierzałem chorować na przedsionku wiosny, nawet, jeśli był to bardzo zimowy przedsionek. Za oknem nadal leżały zwały nieświeżego, zmarzniętego śniegu, lecz przecież Rocky Balboa biegał w trudniejszych warunkach.
Dlatego telefon od Drelusa mnie ucieszył.
- O 16.00 gramy - zaskrzeczał.
- No ba - odrzekłem po prostu.
Poczułem falę endorfin nie tylko z powodu wizji kolejnego policzka wymierzonego grypie i cielesnemu folksdojczowi. Futbol był moją największą miłością.
Największą. Fakt, że ex aequo z kung-fu, kulturystyką, bieganiem i pływaniem.
Inne dyscypliny uprawiałem nieco rzadziej.
Tylko na ważki Azji zabrakło mi czasu w rozkładzie dnia. Nigdy tego jakoś nie żałowałem.
Do 4.00 czas upłynął mi całkiem miło. Co prawda leżałem na kanapie przy włączonym już kaloryferze, ale syciłem się hekatombą, którą szykowałem organizmowi. Było to naprawdę o wiele zabawniejsze niż węgierska komedia w telewizji.
Zanim wyszedłem na mecz, muszę to przyznać, czułem się wyraźnie gorzej. Dywizje grypy obsadziły już prawie wszystkie możliwe obszary i toczyły bój z obrońcami osamotnionych fortów, z tą spartańską częścią organizmu, która walczy do końca. Ale pogorszenie było poza dyskusją. Przemknęła mi nawet myśl, żeby odpuścić sobie mecz w mrozie i spędzić kojące popołudnie z telewizorem i smakołykami. Ta myśl była kolejnym folksdojczem, którego szybko przegnałem.
No, może nie tak szybko... Moc ducha jest ewidentnie sprzężona z mocą ciała. Im bardziej upadłe ciało, tym bardziej chwiejny duch.
Na szczęście istnieje coś takiego jak złość. Dlatego przez pięć minut obijałem piszczele - cudowne odkrycie wojenne z Tajlandii - o metalowe framugi drzwi, a potem poszedłem na mecz.
[cdn]

Tędy do drugiej części Wojny z gryppą

7 komentarzy:

  1. Dobre! Czekam na cd. :)))

    OdpowiedzUsuń
  2. To dopiero wojownik, ho, ho, aż ciarki maszerują sobie tam i z powrotem po zdrętwiałym pustynnym lodowo plecowisku.
    Re-Eunice

    OdpowiedzUsuń
  3. Grypa to twardy zawodnik, zresztą Ty też. Ciekawe kto wygra. Mam swój typ, ale nie zdradzę :p

    OdpowiedzUsuń
  4. AiR, Skalny Kwiat - ściskam Was serdecznie, mam na zbyciu pół worka Polopiryny i Gripexu, jakby co. ;-)

    Re-Eunice - Pustynne, lodowe, zdrętwiałe plecowisko?? Oj, więcej ciarek trzeba, jeszcze więcej. I bańki. ;-)

    Ja to ja - idę w ciemno, że obstawiasz grypę!

    OdpowiedzUsuń
  5. Polecam stare dobre - choć długotrwałe - metody: gorące mleko, miód, czosnek i gorący bulion. I leżeć 3 dni. Mnie to zawsze pomaga, no ale ja jestem rocznik 50+, więc wiadomo... :)))

    OdpowiedzUsuń
  6. Ależ to bardzo rekomendowane metody są!
    Znacznie bardziej niż mrożone mleko. ;)

    OdpowiedzUsuń