czwartek, 3 maja 2012

Admirał wkracza na salony... To jest: pola walki lądowej

 Ten moment był odwlekany w nieskończoność. Okazuje się jednak, że nawet nieskończoność jest całkiem skończona, to jest: ograniczona. I pora zacząć publikować dzieje (tu rzeknę już szczerze i z powagą arcybiskupią: nieskończone) największego zuchwalca pośród szermierzy i oficerów Europy, admirała Sylura.
Z rasy niebieskich rękinów.
Rękinów. Nie mylić z rekinami, które admirał bierze na zapasy i sambo po pięć.
Ponieważ udostępniam Wam, drodzy Goście, fragment Kronik Warańskich, który ujawni wszystko, co konieczne o pochodzeniu i światopoglądzie admirała (zasadniczo dotyczy to całej rasy, w każdym razie na pewno rzecz o zuchwalstwie salonowym, bojowym, flirtowym, cyrkowym i innym wszelkim)... Co to ja...?
Ach, no tak. Zapraszam już bez kręcenia tym kołem męczarni, do lektury wiosennej:


Admirał Sylur. Wprowadzenie i cyrkowe turbulencjum.


Przedmowa Waranów

My, Rada Starszych Waranów Kronikuyących, ośwyadczamy, co następuye:
Admirał Sylur, dowódca floty królewskyey i morskyey dragonii, oddał nam rękopis swoich burzliwych – yak to europeyskich – przygód do druku. Odmówić takyego nie możemy, a to przez wzgląd na splendor dokonań Yego, i Królestwa, któremu loyalnie służył. By historya była pełnieysza, uzupełniliśmy Księgę naszą wyedzą, czerpaną z kronik, których yesteśmy tak yedynymi Mistrzami, yak i yedynymi Twórcami. Szczególnie dotyczy to incydentów, których Admirał Sylur nie mógł być świadkiem yako oficer pozbawyony zdolności bilokacyi.
Myeyscami Admirał opatrzył nasze opisy własnym, specyficznym komentarzem, czemu zapobiec ze względu na dość groźną, nieugyętą Yego postawę nie mogliśmy w żaden sposób.
Jakkolwyek Rada Warańska docenia wszystkye dokonania Admirała, nie może pozostawić bez komentarza poglądów i osobowości tego oficera. Czytelnicy muszą wyedzieć, iż Sylur wyznaye wstrząsayącą, daleko posuniętą filozofyę woyenną. Może razić też pychą i nigdy nie słabnącą pewnością swoich mocy, co obyawya nawet w beznadzieyney sytuacyi. Swoye rzekomo naydoskonalsze umyeyętności szermyercze i możliwości duchowo-cielesne podkreśla często i natrętnie. Admirał okazuye nonszalancyę i złośliwość zarówno wobec wrogów, jak i soyuszników, co więcej – także wobec siebye samego, gdyż posiadayąc pewne szczątkowe zdolności, na przykład prekognicyi – nayzupełniey nie rozwiya tychże, ograniczayąc ye do wypowyadania w towarzystwye intryguyących określeń i zdarzeń z Przyszłości. Co ma służyć wyłącznie wprawyaniu słuchaczy w zakłopotanie i zabawye Sylura, gdyż myast wyyaśnienia oferuje on szyderczy śmyech.
Admirał Sylur zdumyewa skraynością. Swobodnie przechodzi od bezlitosney, bezduszney ironii wobec obyczayów, wyborów, wyerzeń i życia istot europeyskich (często zwieńczoney szokuyącymi pokazami okrucieństwa – na przykład eksterminacyą całych populacyi, w tym istot stroniących od woyowania ) – do zadziwyayących, nieoczekiwanych aktów pobłażania i łagodności nawet wobec nieprzyyaciół…Choć yest taki czyn wyelce unikatowy przy całey aktywności woyenney Sylura, który sam siebye określa z dumą mordercą i rzeźnikiem. Zadziwyać może ciepło, podziw, a wręcz gotowość daleko posuniętey protekcyi wobec niektórych zwyerząt, zwłaszcza kotów.
Dwoistość, yeśli nie troistość natury Sylura jest naturalnie zupełnie zrozumyała przy całym poznaniu szaleństwa cechuyącego gatunek niebyeskich rękinów, których musimy uznać za naybardziey nieobliczalny w naybliżey spenetrowanych przestrzeniach Kosmosu.
Trzeba także uprzedzić Czytelników, iż pamyętnik Sylura, choć niepospolicie wciągayący i excytuyący, jest lekturą nieco kłopotliwą i osobliwą, z przyczyny oryginalnego, dziwacznego ironicznego, prześmyewczego i stylowo wykrzywyonego yęzyka Tegoż Autora. Stosuye Admirał nieprzyyęte regułą zwroty i porównania, buduje zdania w nadzwyczay komicznych niekyedy formach. Przy opisie dramatycznych faktów, yak choćby zagłady armyi królewskyey, trąci to groteską, niegodną kronikarza i świadka woyenney historyi.
Sylur sam zamyerzał napisać wstęp do księgi swoich przygód. Uważał, że Yego projekt wystarczy. Co myało brzmyeć tak: „Nie będzie to opoewyeść o rybyarzach, zielarzach i grzybyarzach. Będzie to opowyeść o Woyownikach. Którą spisał naylepszy z nich.” Udało się go yednak odwyeść od tego zamyaru.
Musimy przestrzec, że Księga zawyera niezliczoną ilość typowych dla Admirała Sylura
( oraz innych, znanych z nonszalancyi niebyeskich rękinów ) dziwnych, niespotykanych sformułowań, yak choćby:
„…głowa, bardzo brzydka, niczym się nie różniła od wygniecionej torebki papyerowej po landrynkach.”
Tudzież:
Kronikarze i Edytorowye warańscy po raz pyerwszy ugyęli się wobec stylu tak niefrasobliwey literatury.
Ale też pyerwszy raz grożono nam PACYFIKACYĄ.
Oddayemy tedy Czytelnikom Europy dzieło oryginalne, gdzie cenzura nie tknęła nawet yednego słowa.
Przeczytaycie o tem, yak mężny lud Krwyonu i szaleństwa niebyeskich rękinów zmyeniły oblicze yedynego w tym czasie kontynentu planety Ziemi.
Kontynentu Woyen.
Europy.


Prolog…

Klaun rzucił we mnie balonem gazowym, żongler nożem, a woltyżer podkową.
I to wszystko w jednym czasie, niespecjalnie dżentelmeńsko. Jakie wnioski wam się nasuwają? No chyba dwa przede wszystkim. Podpadłem poważnie instytucji cyrkowej, to pierwszy. Drugi: znalazłem się w opałach. Przecież zmasowany atak przy pomocy wymyślnej broni to coś więcej niż uczciwa potyczka na kordelasy.
Klaun rzucił we mnie balonem gazowym, żongler nożem, a woltyżer podkową. Nie od razu jednak. Najpierw nastąpiła wymiana spojrzeń. Zapewniam, że z mojej strony było ono całkiem życzliwe, pogodne, no, może nieco ironiczne… Natomiast wzrok cyrkowców był wprost wilczo rozwścieczony.
Co nie zachęcało do prób traktatowych.
Dziwna sprawa z tymi klaunami. Zawsze mnie to rozbrajało, przyznam. Malują twarze w taki sposób, że groteskowo wyrażają smutek, patologiczną wręcz depresję, a służyć ma to jakoby rozbawieniu i poprawie humoru widzów… Osobliwe.
Klaun, który dowodził osaczającymi mnie cyrkowcami, i który miał oczywisty zamiar zamordowania mnie, też miał twarz smutną, nieomal budzącą współczucie i rozczulenie. Był to przejmująco smutny wyraz twarzy, który ściska serce i powoduje odruch dobrotliwego przytulenia, albo też przebicia szablą.
Z tych samych, dobrotliwych pobudek.
Zresztą trudno przytulać istotę, która szczerzy kły wilczo i grozi balonem gazowym. Moim zdaniem klaun całkowicie złamał kodeks cyrkowych świętości. Nie powinno się atakować gazem osoby, która wstępnie ulega wzruszeniu dzięki smutnym malunkom twarzy. To samo naruszenie zasad byłem skłonny zarzucić pozostałym jedenastu cyrkowcom, którzy mnie otaczali. Z wrogim błyskiem w oku, mniej lub bardziej starannie kryjąc się za drzewami. Klauni, żonglerzy, nożownicy, akrobaci, woltyżerowie… Wyglądało na to, że nienawidzą mnie wszyscy.
Czy mieli powód – zapytacie.
Hm.

*

W dniu, w którym niebieskie rękiny stanęły na ziemi europejskiej, w królestwie Krwionu było czternaście cyrków, drugie tyle w pozostałych krajach kontynentu. Do czasu pojawienia się niebieskiej rasy prosperowały całkiem dobrze. Potem się to zmieniło. Gwałtownie. Nieodwracalnie.
Owszem, należy ściśle łączyć ten proces z przybyciem niebieskich rękinów.
Z kilkoma szczególnie. Choćby ze mną.
Krwioni – ludzie, gobliny, rusałowie i inni – chętnie chodzili do cyrku, gdy tylko znaleźli na to czas między wojowaniem. O co łatwo nie było, bo wojowanie było ulubionym zajęciem tych ambitnych, dziarskich Europejczyków. Głównym zajęciem. W logicznej konsekwencji było ono głównym nieszczęściem ich sąsiadów.
My, niebieskie rekiny, stroniliśmy od podobnej rozrywki – cyrk, palmiarnia, łazienki, zoo, kurorty mineralne, aquaparki … To wszystko niespecjalnie bawiło, a przede wszystkim odrywało od upodobanego zajęcia. Od wojny.
Albowiem w przerwie między wojowaniem, niebiescy wojownicy zwykle wojowali. W miarę dostępnych możliwości.
Pewnego dnia wybrałem się do cyrku w towarzystwie krewniaków. Jeśli nazwiecie to skutkiem figlarnego impulsu, to nazwiecie to słusznie. Nic innego nie mogło grupy niebieskich rękinów wprowadzić pod kopułę cyrku Błękitny Piołun. Szczerze mówię, że pomysł był mój, co nie pozostaje bez znaczenia wobec incydentu z bandą klauna, o którym zdążyłem już wspomnieć i do którego za moment wrócę. Moi krewniacy uznali ten pomysł za najbardziej psychiatryczną fanaberię półrocza, co w niebieskich szeregach uchodzi za komplement wyjątkowo endorficzny.
Tak. To nie był dobry dzień dla cyrku Błękitny Piołun. To nie był w ogóle dobry dzień dla wszystkich innych cyrków świata, który w owym cudownie wojennym czasie sprowadzał się do jednego kontynentu i otaczającej go Wielkiej Topielni. Bowiem to, co sprawiliśmy Błękitnemu Piołunowi, nie pozostało bez wpływu na inne cyrki. Bardzo nie.
Owego znamiennego dnia byłem jeszcze całkiem młodym wojownikiem, bo raptem dwuletnim. Mówię tu o wieku organicznym, choć… o doświadczeniu polowym także. W niebieskiej rasie w pole walki wychodzą osobnicy nawet dwumiesięczni, a awaryjne okoliczności – które wkrótce rozwinę jaśniej – sprawiają, że potrzeba stoczenia boju o życie spada na oseska… kilkuminutowej długości życia. Kamraci, którzy towarzyszyli mi w eskapadzie, byli nieco starsi, lecz sprawnością niczym im nie ustępowałem, bo półrocze życia u niebieskich rękinów oznacza już pełną gotowość duchową i mięśniową.
Gotowość do wojny, ma się rozumieć. Względną gotowość do wojny obronnej i szeroko skrzydłową gotowość do wojny podboju. Co oczywiste, w parze z tym idą już niebłahe doświadczenia i rzeczywiście miałem już ich sporo. Ot, choćby udział w tłumieniu powstania antykrólewskiego i tuzinie kampanii.
Widownia była wypełniona po brzegi; jak już powiedziałem, popularność cyrku była wysoka. Krwioni przestrzegali pewnej zabawnej zasady, którą cyrki przemierzające ich terytorium musiały uznać za normę i część widowiska. W wypadku, gdy nie wszystkie bilety zostały wyprzedane, puste miejsca na trybunach wypełniano wiązanymi w dwuosobowe snopy jeńcami wojennymi bądź więźniami króla, których ten szczodrze rozrywce poświęcał. Owi wybrańcy mieli co prawda sposobność podziwiać przedstawienie, niestety, także stanowić jego część, co niespecjalnie ich uszczęśliwiało. Jeśli bowiem przedstawienie porwało publiczność, jeńcy i więźniowie rzucani byli w wyrazie wdzięczności zwierzętom. Co trzeba ujawnić, rozczarowanie sztukami krytyczny lud krwioński kwitował w ten sam sposób – snopy miotane były na arenę. Cyrki nie zawsze opuszczały królestwo dobrze opłacone, ale zwierzęta cyrkowe – zawsze doskonale odżywione i wzmocnione. Nie dziwcie się zatem, że około połowa cyrków Europy operowała w Krwionie.
Chcę powiedzieć, że do dnia, w którym niebieskie rekiny wybrały się do cyrku, interes szedł całkiem świetnie. Cyrkowcy napełniali trzosy i lniane worki dwupsami*, a zwierzęta arenowe napełniały żołądki. Bez wątpienia nie narzekały na wynagrodzenia; wdzięczne słonie deptały, tygrysy odgryzały, węże kąsały… Na początku nie obyło się bez turbulencji. Na przykład wtedy, gdy cyrk Klaunofobija z Alberty po raz pierwszy wizytował miasto krwiońskie. Tygrysy, którym nagle rzucono wierzgające snopy, przeżyły wstrząs duchowego przebudzenia. One przeżyły – treserzy nie.
Czasem trzeba brać nogi za pas.
Wszystko to jednak sprawiało, że interes cyrkowy przynosił góry złota i klejnotów jego właścicielom i pracownikom – o ile tylko przeżyli krwioński tournee, co w czasach głodu wojny i powstań antykrólewskich oczywistością nie jest. Góry złota i klejnotów. Aż do cyrku poszło kilka niebieskich rękinów.
Kupiliśmy bilety i rozsiedliśmy się w loży, by po chwili – nie ma co dłużej tego ukrywać - wywrzeć pewien wpływ na ewolucję cyrku.
Ściślej rzecz biorąc, spowodować jego całkowity upadek.
Patrzyłem na przestawienie i dzieliłem zdumienie z moimi towarzyszami. Trudno było doprawdy uwierzyć w euforię publiczności, która zdawała się być oczarowana, porwana, sztuczkami i pokazami sprawności, które w środowiskach niebieskich rękinów kazałyby się zastanowić nad przyczyną spadku siły, gracji, równowagi, giętkości i dynamiki ciała – jak również dociekać, czy to nie rany wojenne, podłamanie psychiczne, kryzys wieku 333-letniego, a może przejęcie ciała przez demony , uczyniło ciało tak nieśmiałym i ograniczonym gimnastycznie…
Tak, trącę kpiną i to ostrą. Przywykniecie. Niebieskie rekiny rodzą się mistrzami ironii tak samo, jak mistrzami szabli polsko-węgierskiej. Co nie przeszkadza ujawniać wybitnego poczucia humoru, życzliwości, a nawet… aktów ułaskawiania jeńców.
Acz nie codziennie.
Patrzyłem więc na popisy woltyżerów i mocarzy z niedowierzaniem objawionym zmarszczeniem niebieskiego pyska.
- Może to jakiś… żart? – wymruczałem.
Siedzący obok mnie Miocen, który bardziej śmiał się z salt, które ledwie na jednej ręce można zliczyć, rozwiał moje wątpliwości:
- Prawda wygląda tak – rzekł – że to, co widzisz przed sobą, to pokaz najodważniejszych figur w historii planety, wykonywanych przez najsprawniejsze istoty z wszystkich obecnie żyjących na tej ogrodniczej planecie -  jeśli oczywiście wyłączyć wszystkich niebieskich Europejczyków – które ową sprawność osiągnęły dzięki kopalnianej wręcz mitrędze.
- Najsprawniejsze? – powtórzyłem z niedowierzaniem.
Odkąd wyklułem się z jaja, widywałem pokazy znacznie potężniejszej mocy. Ba, byłem świadkiem dynamiki, która zawstydziłaby cyrkowców Błękitnego Piołunu, a na którą zdobyły się niebieskie rekiny – ranne, porąbane, a mimo to pożądliwie rozglądające się za wrogiem w celu reprymendy.
Z mojego punktu widzenia, publiczność nagradzała owacjami pokaz nieudolności raczej, niż mistrzostwa.
Nie mówiąc już o tym, że jeszcze mniej podobał mi się pomysł z wykorzystywaniem wyraźnie zniewolonych zwierząt do tych osobliwych sztuk. Jakkolwiek nagradzano je snopami, to nie rekompensowało to ich surowego, upokarzającego życia.
Niebieskie rekiny są istotami szczęśliwie wojennymi – w zasadzie wojna jest ich celem, przeznaczeniem, świątynią, a nawet zwieńczeniem, bo nieomal zawsze kończą życie w polu. Ale o ile wszelkie istoty europejskie – ludzie, gobliny, orki, trolle – są wojennie urodzone i bez litości eliminowani szablami polsko-węgierskimi, o tyle zwierzęta nie są przez mój gatunek uznawane za organizmy wojenne. Są z kolei uznawane za to, czym są: za generatory mocy i równowagi planetarnej, a także źródło inspiracji i uzdrowienia.
Odkrycie, że Ziemianie nie zdają sobie z tego sprawy, było największym zdziwieniem, jakiego zaznały niebieskie rekiny po przybyciu z Księżyca.
Zaraz po odkryciu, że Ziemianie mają w zwyczaju słabnąć ze zmęczenia po godzinie zmagań, a nawet czmychać z pola bitwy.
Nigdy nie atakujemy zwierząt, a wyjątek dla tej reguły może stanowić tylko przypadek, gdy zwierzę – tygrys, chromowarg, rybik cukrowy – napadnie na któregoś z nas. Inna sprawa, że to się nie zdarza.
Zwierzęta nie zaczepiają niebieskich rękinów, co tylko potwierdza ich rozumność.
Ale rozumiecie już. Rozumiecie, do czego zmierzam. Już po kilku minutach siedzenia na widowni pojąłem, że cyrk opiera się na gnębieniu generatorów planety oraz kuglarskim oszustwie.
Żaden niebieski szermierz nie przeszedłby nad tym do porządku rzeczy.
Tak przynajmniej przypuszczam. W każdym razie, gdy moi kamraci chichotali i kwitowali popisy cyrkowców wymyślnymi szyderstwami (specjalność niebieskiej rasy), ja marszczyłem pysk coraz bardziej, a w sercu czułem narastający łomot.
Rosło podniecenie, a podniecenie pcha do czynów, a nie do hamaków rozwieszonych między gruszami.
Na arenie pojawił się właśnie atleta – choć ja nazwałbym go trefnisiem odżywionym kaszanką i salcesonem w celu rozepchnięcia pasiastego kostiumu plażowego. Kostium ten zaproponowałbym zresztą ofierze eksperymentów psychiatrycznych niż mocarzowi, ale też troll, który jakoby tym mocarzem był, na taką ofiarę wyglądał.
Widzowie wpadli w ekstazę. Wszyscy, oprócz mnie i mojej kompanii, no i oprócz snopów, oczywiście. Te doskonale zdawały sobie sprawę, że zachwyty publiczności nie przyniosą im ocalenia. Rosnące natężenie braw tylko przysparzało im trwogi i paraliżu.
- Oto najsilniejszy Europejczyk na całym świecie! – zapowiedziano pompatycznie. – Mistrz w podnoszeniu koni z wozami i łamaniu podków! I dyszli! I woźniców!
Troll Rumb potoczył wokół niezbyt rozumnym, wyraźnie jednak dumnym i zadowolonym spojrzeniem. Owacje prawdopodobnie pokrzepiały go równie mocno, jak salceson i kaszanka.
- Może zastrzelę go ziarnem ryżu z dmuchawki? – zaproponował Miocen z kamiennym obliczem.
Zaśmialiśmy się swobodnie, choć nie zdławiło to myśli, które zaczęły wpływać właśnie w mój umysł.
Na piaszczystą arenę wtoczono wóz. Zaprzęgnięto do niego co prawda dwa konie, nie wyglądało jednak na to, by karmiono je czymś więcej niż pestkami dyni. Nie było też woźnicy. Mimo to widzom i tak zaparło dech. Na początek rozanielony Rumb wziął się za łamanie podków, których dobre dwie setki leżały na wozie. Każdą złamaną podkowę kwitowały wyrazy uznania, pochwalne pieśni, a nawet hymn państwowy, który zaintonowała grupa podchmielonych hob-goblinów. Rzucono też w odruchu radości jednym snopem, choć na arenie brakowało akurat zwierząt drapieżnych. Oszołomiony snop odniesiono na miejsce, czego jednak nikt przytomnie nie powziął za odruch miłosierdzia.
- Jestem najsilniejszą istotą na świecie! – zawołał chrapliwie troll. Po czym wyszperał ze stosu podków długi, ciężki miecz i złamał go błyskawicznie w rękach.
Wtedy wstałem i zacząłem schodzić ku arenie. Moi krewniacy odprowadzili mnie zaintrygowanymi, lecz raczej wesołymi niż zaniepokojonymi spojrzeniami.  Jak zawsze w chwilach radosnego szaleństwa, poczułem łomot i niezwykły napływ mocy z serca, a zaraz za tym moc całej rozpromienionej aury.
Szaleństwo uskrzydla i rozświetla niebieskie rękiny. To między innymi dlatego 40% przeciwników ucieka na nasz widok z pola bitwy, łamiąc nogi i lance.
Troll Rumb popełnił trzy poważne błędy.
Po pierwsze skłamał. Nie był wcale najsilniejszą istotą w Europie. Każdy niebieski rękin, który świętuje trzy tygodnie życia, potrafi złamać miecz oburęczny.
W pochwie.
Po drugie: skłamał w obecności niebieskich rękinów, które są najsilniejsze w Europie, a zatem posunął się do zuchwalstwa i… wyzwania.
Po trzecie, niebieskie rękiny  religijnie wyznają kodeks praw ustanowionych przez króla. A te wyraźnie mówiły, że łamanie miecza to odruch niestosowny, podejrzany i poddańczy. Co więcej, marnotrawienie choćby jednego egzemplarza najdoskonalszego narzędzia cywilizacji ziemskiej jest niewybaczalnym sabotażem. Osłabieniem sił koronnych. Wzmocnieniem sił zagranicznych.
Mówiąc krótko: jest rokoszem.
Tak to oceniał król Pomfryk, a jedno, co jest pewne, to że król ma zawsze rację.
Nawet, gdy jej nie ma.
A Pomfryk często jej nie miał, po prawdzie.
Gdy znalazłem się na arenie, zasapany troll wznosił właśnie konie z wozem nad głową.
- Jestem najsilniejszy! – zawołał bełkotliwie. Następnie spojrzał na mnie zaskoczony i trochę bezrozumny.
Rozejrzałem się wokół i wyszczerzyłem zęby.
- Podziękujmy brawami klaunowi przebranemu za atletę! – zawołałem serdecznie. - Prawdziwy mocarz, lodołamacz i czempion stoi właśnie przed wami!
Z trybun dobiegł mnie radosny chichot Miocena. Który był cokolwiek wstawiony.
Acz nie dużo bardziej ode mnie.
Publiczność zamruczała zdziwiona, nie żałowała mi jednak zachęcających oklasków i pozdrowień. Rumb wciąż trzymał wóz z końmi (zwisającymi dość smętnie), jednak wyraźnie trochę się zagubił, a i jego tricepsy drżały mocniej niż chwilę wcześniej. Patrzył na mnie wzrokiem, przy którym spojrzenie podtopionego syropem szympansa bonobo krępowałoby przenikliwością.
W gruncie rzeczy zawsze mi żal istot, których umysł objawia przestrzeń mniejszą od przestrzeni wypełniającej pazuchę hobbita kolekcjonującego spławiki i błyskotki. Osobiście nic nie miałem do Rumba, choć niekoniecznie podobał mi się jego współudział w maltretowaniu wyposzczonych koni. Ale ów nieszczęsny komik-atleta znalazł się w nieodpowiednim czasie w nieodpowiednim miejscu.
Cóż, zdarza się. A ja akurat dałem się porwać impulsowi rewolucji. Przeciw cyrkowi.
Za to w pełnej zgodzie z kodeksem króla. Bardzo wygodne położenie.
Nie przestając szczerzyć zębów, sięgnąłem po podkowę. W istocie była stalowa, wbrew żartobliwym podejrzeniom jednego z moich towarzyszy, który stwierdził, że „zbytnio to wygląda na kromkę razowego pieczywa”. Ale to nie był razowiec. To była stal. Znakomita stal albertyńska, najlepsza w zachodniej Europie. Uniosłem rękę w górę, po czym niespiesznie, acz bez zagryzania warg z wysiłku, zgniotłem podkowę w dłoni.
Następnie opuściłem dłoń i otworzyłem ją na wysokości oczu wstrząśniętego mistrza Rumba. Musiał być wstrząśnięty, gdy ujrzał sromotę Alberty, którą z nonszalancją zadał jej niebieskoskóry widz.
Wyglądał jak hobbit zdruzgotany okradzeniem go ze zbioru spławików, gdy patrzył na stal wyciekającą spomiędzy moich palców, jak jakiś miód spadziowy.
Wybuchł nieopisany aplauz. Może dlatego, że królestwo Alberty było wysoce niepopularne i każdą okazję pognębienia jej prestiżu Krwioni świętowali z dziecięcym zaangażowaniem.
Miło jest sprawić prezent rodakom.
- Niech żyje mistrz!!
- Usunąć klauna!!
Moi krewniacy nie usiedzieli w miejscu, nie pozwoliła na to niebieska natura. Ujrzałem ich sunących w dół z dynamizmem sposobnym śnieżnej lawinie. Raczej nie zapowiadało to wsparcia dla trolla Rumba. Sięgnąłem po dwie podkowy i jedną dłonią, dużo szybciej, zrobiłem z nich miód spadziowy.
Publiczność szalała.
Na arenie pojawili się skonfundowani woltyżerowie i akrobaci, lecz szczerze mówiąc było już za późno. Za późno na uratowanie cyrku. Na arenę wpadły i niebieskie rękiny. Owszem, wpadły; to nie było dystyngowane wejście marszem oficerskim, lecz coś, co bardzo cechuje moją rasę. Żywioł. Niektórzy z moich kamratów wpadli w środek szczupakiem, inni wtoczyli się podobni kulom wypchniętym z katapult. Taki Miocen z kolei znalazł się przy mnie dzięki serii błyskawicznych salt, których nie dałoby się zliczyć na palcach dwóch połączonych dłoni. Zachwiało to potężnie akrobatami, którzy stracili władzę nad mięśniami tak twarzy, jak nóg.
Jeśli ja dałem się porwać szaleństwu, to Miocen wpadł już w amok. Położył się plecami na piasku, zasypał sobie twarz i zaczął żonglować tuzinem podków. Najwidoczniej zachwyciły go gromkie brawa, bo za chwilę powtórzył ten popis leżąc twarzą do ziemi.
Kilka niebieskich rękinów rzuciło się do trapezów, by oszołomić widzów niepojętymi dlań zdolnościami ciała. Jeden – Eocen - spadł z wysoka, gdy wykonywał dziewięciopowtórzeniowe salto w tył, lecz nim przebrzmiał okrzyk zgrozy, odbił się swobodnie od ziemi jedną ręką, po czym z demonicznym chichotem powrócił na zwieszony pod kopułą trapez.
Nawet dla ludzi czy goblinów, którzy mieli okazję widzieć moc bojową niebieskich rękinów podczas wypraw, był to widok wprost oszałamiający.
Moją dłoń zaczął spowijać błękitny dym na skutek wytworzonej energii. Właśnie gniotłem w niej potrójną podkowę, gdy za moimi plecami zabrzmiał huk, chrzęst i smętne dość rżenie. Odwróciłem się z życzliwym zainteresowaniem.
Mistrz Rumb przepadł pod wozem i końmi. Wyciekał spod niego jak miód spadziowy.
- A mógł jeszcze jakiś czas zabawiać dzieci wkładaniem twarzy w tort wiśniowy – skwitował Miocen nad moim uchem.
Eocen zaczął zachęcać widzów, by zaczęli rzucać snopami na wóz. Entuzjazm publiczności nieomal rozdarł namiot cyrku. Nim pierwsza dwójka nieszczęśników doleciała do areny, Eocen uniósł nad głowę wóz (uwolniwszy z niego uprzednio konie), by maszerować wzdłuż widowni i z imponującym refleksem wyłapywać nawet niecelnie wymiotanych więźniów. Rzeczywiście większość spoczęła na wozie i mimo niewątpliwej siły Eocen musiał go w końcu odłożyć. Kręgosłup niebieskiego rękina opiera się naciskom dłużej od ususzonej gałęzi bukowej, ale jednak nie wspiera go żadna płyta z ołowiu czy mosiężne klamry.
Eocen odstawił ciężar w porę, co w przypadku porwanych radosnym szaleństwem niebieskich rękinów nie jest oczywistością.
W porę – nie znaczy zbyt szybko. Przedtem zrobił jeszcze dziesięć przysiadów, po czym poszedł porozmawiać z dyrektorem cyrku na temat manipulowania opinią publiczną.
Godzinę później odłożył wóz.
Trzy miesiące później zbankrutował ostatni cyrk w królestwie.
[cdn]

7 komentarzy:

  1. Niebieskie rękiny wkraczają na arenę, a do mojego serca wkracza podniecająca radość. Nareszcie silni i pełni fantazji faceci będą rządzić na stronie Lwów i trząść w posadach moje kobiece pragnienia. ;)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Muszę powiedzieć, że... masz rację. :)

      Usuń
  2. Fajne, tylko te... imiona, takie jakieś geologiczne! :)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taa, te niebieskie rękiny i ich fanaberie!...
      :)

      Usuń
  3. Żonglowanie, tuzin podków, twarz w ziemi...hm, nie mogę sobie tego wyobrazić :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kto jak kto, ale Ty możesz na pewno!
      :)

      Usuń
  4. wstrząsu-pląsu dostaje od tego!

    OdpowiedzUsuń