Ten moment był odwlekany w nieskończoność. Okazuje się jednak, że nawet nieskończoność jest całkiem skończona, to jest: ograniczona. I pora zacząć publikować dzieje (tu rzeknę już szczerze i z powagą arcybiskupią: nieskończone) największego zuchwalca pośród szermierzy i oficerów Europy, admirała Sylura.
Z rasy niebieskich rękinów.
Rękinów. Nie mylić z rekinami, które admirał bierze na zapasy i sambo po pięć.
Ponieważ udostępniam Wam, drodzy Goście, fragment Kronik Warańskich, który ujawni wszystko, co konieczne o pochodzeniu i światopoglądzie admirała (zasadniczo dotyczy to całej rasy, w każdym razie na pewno rzecz o zuchwalstwie salonowym, bojowym, flirtowym, cyrkowym i innym wszelkim)... Co to ja...?
Ach, no tak. Zapraszam już bez kręcenia tym kołem męczarni, do lektury wiosennej:
Klaun rzucił we mnie balonem gazowym, żongler nożem, a woltyżer podkową.
Z rasy niebieskich rękinów.
Rękinów. Nie mylić z rekinami, które admirał bierze na zapasy i sambo po pięć.
Ponieważ udostępniam Wam, drodzy Goście, fragment Kronik Warańskich, który ujawni wszystko, co konieczne o pochodzeniu i światopoglądzie admirała (zasadniczo dotyczy to całej rasy, w każdym razie na pewno rzecz o zuchwalstwie salonowym, bojowym, flirtowym, cyrkowym i innym wszelkim)... Co to ja...?
Ach, no tak. Zapraszam już bez kręcenia tym kołem męczarni, do lektury wiosennej:
Admirał Sylur. Wprowadzenie i cyrkowe turbulencjum.
Przedmowa Waranów
My,
Rada Starszych Waranów Kronikuyących, ośwyadczamy, co następuye:
Admirał Sylur, dowódca floty królewskyey i
morskyey dragonii, oddał
nam rękopis
swoich burzliwych – yak to
europeyskich – przygód do druku. Odmówić takyego nie możemy, a to przez wzgląd na splendor dokonań Yego, i Królestwa, któremu loyalnie służył.
By historya była
pełnieysza,
uzupełniliśmy Księgę naszą wyedzą, czerpaną z kronik, których yesteśmy tak yedynymi Mistrzami, yak i yedynymi Twórcami.
Szczególnie dotyczy to incydentów, których Admirał Sylur nie mógł być świadkiem
yako oficer pozbawyony zdolności bilokacyi.
Myeyscami
Admirał opatrzył nasze opisy własnym, specyficznym komentarzem, czemu zapobiec
ze względu na dość groźną, nieugyętą Yego postawę nie mogliśmy w żaden sposób.
Jakkolwyek
Rada Warańska docenia wszystkye dokonania Admirała, nie może pozostawić bez
komentarza poglądów i osobowości tego oficera. Czytelnicy muszą wyedzieć, iż
Sylur wyznaye wstrząsayącą, daleko posuniętą filozofyę woyenną. Może razić też
pychą i nigdy nie słabnącą pewnością swoich mocy, co obyawya nawet w
beznadzieyney sytuacyi. Swoye rzekomo naydoskonalsze umyeyętności szermyercze i
możliwości duchowo-cielesne podkreśla często i natrętnie. Admirał okazuye
nonszalancyę i złośliwość zarówno wobec wrogów, jak i soyuszników, co więcej –
także wobec siebye samego, gdyż posiadayąc pewne szczątkowe zdolności, na
przykład prekognicyi – nayzupełniey nie rozwiya tychże, ograniczayąc ye do
wypowyadania w towarzystwye intryguyących określeń i zdarzeń z Przyszłości. Co
ma służyć wyłącznie wprawyaniu słuchaczy w zakłopotanie i zabawye Sylura, gdyż
myast wyyaśnienia oferuje on szyderczy śmyech.
Admirał
Sylur zdumyewa skraynością. Swobodnie przechodzi od bezlitosney, bezduszney
ironii wobec obyczayów, wyborów, wyerzeń i życia istot europeyskich (często
zwieńczoney szokuyącymi pokazami okrucieństwa – na przykład eksterminacyą
całych populacyi, w tym istot stroniących od woyowania ) – do zadziwyayących,
nieoczekiwanych aktów pobłażania i łagodności nawet wobec nieprzyyaciół…Choć
yest taki czyn wyelce unikatowy przy całey aktywności woyenney Sylura, który
sam siebye określa z dumą mordercą i rzeźnikiem. Zadziwyać może ciepło, podziw,
a wręcz gotowość daleko posuniętey protekcyi wobec niektórych zwyerząt, zwłaszcza
kotów.
Dwoistość,
yeśli nie troistość natury Sylura jest naturalnie zupełnie zrozumyała przy
całym poznaniu szaleństwa cechuyącego gatunek niebyeskich rękinów, których
musimy uznać za naybardziey nieobliczalny w naybliżey spenetrowanych
przestrzeniach Kosmosu.
Trzeba
także uprzedzić Czytelników, iż pamyętnik Sylura, choć niepospolicie wciągayący
i excytuyący, jest lekturą nieco kłopotliwą i osobliwą, z przyczyny
oryginalnego, dziwacznego ironicznego, prześmyewczego i stylowo wykrzywyonego
yęzyka Tegoż Autora. Stosuye Admirał nieprzyyęte regułą zwroty i porównania,
buduje zdania w nadzwyczay komicznych niekyedy formach. Przy opisie
dramatycznych faktów, yak choćby zagłady armyi królewskyey, trąci to groteską,
niegodną kronikarza i świadka woyenney historyi.
Sylur
sam zamyerzał napisać wstęp do księgi swoich przygód. Uważał, że Yego projekt
wystarczy. Co myało brzmyeć tak: „Nie będzie to opoewyeść o rybyarzach,
zielarzach i grzybyarzach. Będzie to opowyeść o Woyownikach. Którą spisał
naylepszy z nich.” Udało się go yednak odwyeść od tego zamyaru.
Musimy
przestrzec, że Księga zawyera niezliczoną ilość typowych dla Admirała Sylura
(
oraz innych, znanych z nonszalancyi niebyeskich rękinów ) dziwnych,
niespotykanych sformułowań, yak choćby:
„…głowa,
bardzo brzydka, niczym się nie różniła od wygniecionej torebki papyerowej po
landrynkach.”
Tudzież:
Kronikarze
i Edytorowye warańscy po raz pyerwszy ugyęli się wobec stylu tak niefrasobliwey
literatury.
Ale
też pyerwszy raz grożono nam PACYFIKACYĄ.
Oddayemy
tedy Czytelnikom Europy dzieło oryginalne, gdzie cenzura nie tknęła nawet
yednego słowa.
Przeczytaycie
o tem, yak mężny lud Krwyonu i szaleństwa niebyeskich rękinów zmyeniły oblicze
yedynego w tym czasie kontynentu planety Ziemi.
Kontynentu
Woyen.
Europy.
Prolog…
Klaun rzucił we mnie balonem gazowym, żongler nożem, a woltyżer podkową.
I to wszystko w jednym czasie, niespecjalnie
dżentelmeńsko. Jakie wnioski wam się nasuwają? No chyba dwa przede wszystkim.
Podpadłem poważnie instytucji cyrkowej, to pierwszy. Drugi: znalazłem się w
opałach. Przecież zmasowany atak przy pomocy wymyślnej broni to coś więcej niż
uczciwa potyczka na kordelasy.
Klaun rzucił we mnie balonem gazowym, żongler nożem, a
woltyżer podkową. Nie od razu jednak. Najpierw nastąpiła wymiana spojrzeń.
Zapewniam, że z mojej strony było ono całkiem życzliwe, pogodne, no, może nieco
ironiczne… Natomiast wzrok cyrkowców był wprost wilczo rozwścieczony.
Co nie zachęcało do prób traktatowych.
Dziwna sprawa z tymi klaunami. Zawsze mnie to rozbrajało,
przyznam. Malują twarze w taki sposób, że groteskowo wyrażają smutek,
patologiczną wręcz depresję, a służyć ma to jakoby rozbawieniu i poprawie
humoru widzów… Osobliwe.
Klaun, który dowodził osaczającymi mnie cyrkowcami, i
który miał oczywisty zamiar zamordowania mnie, też miał twarz smutną, nieomal
budzącą współczucie i rozczulenie. Był to przejmująco smutny wyraz twarzy,
który ściska serce i powoduje odruch dobrotliwego przytulenia, albo też
przebicia szablą.
Z tych samych, dobrotliwych pobudek.
Zresztą trudno przytulać istotę, która szczerzy kły
wilczo i grozi balonem gazowym. Moim zdaniem klaun całkowicie złamał kodeks
cyrkowych świętości. Nie powinno się atakować gazem osoby, która wstępnie ulega
wzruszeniu dzięki smutnym malunkom twarzy. To samo naruszenie zasad byłem
skłonny zarzucić pozostałym jedenastu cyrkowcom, którzy mnie otaczali. Z wrogim
błyskiem w oku, mniej lub bardziej starannie kryjąc się za drzewami. Klauni,
żonglerzy, nożownicy, akrobaci, woltyżerowie… Wyglądało na to, że nienawidzą
mnie wszyscy.
Czy mieli powód – zapytacie.
Hm.
*
W dniu, w którym niebieskie rękiny stanęły na ziemi
europejskiej, w królestwie Krwionu było czternaście cyrków, drugie tyle w
pozostałych krajach kontynentu. Do czasu pojawienia się niebieskiej rasy prosperowały
całkiem dobrze. Potem się to zmieniło. Gwałtownie. Nieodwracalnie.
Owszem, należy ściśle łączyć ten proces z przybyciem
niebieskich rękinów.
Z kilkoma szczególnie. Choćby ze mną.
Krwioni – ludzie, gobliny, rusałowie i inni – chętnie
chodzili do cyrku, gdy tylko znaleźli na to czas między wojowaniem. O co łatwo
nie było, bo wojowanie było ulubionym zajęciem tych ambitnych, dziarskich Europejczyków.
Głównym zajęciem. W logicznej konsekwencji było ono głównym nieszczęściem ich
sąsiadów.
My, niebieskie rekiny, stroniliśmy od podobnej rozrywki –
cyrk, palmiarnia, łazienki, zoo, kurorty mineralne, aquaparki … To wszystko
niespecjalnie bawiło, a przede wszystkim odrywało od upodobanego zajęcia. Od
wojny.
Albowiem w przerwie między wojowaniem, niebiescy
wojownicy zwykle wojowali. W miarę dostępnych możliwości.
Pewnego dnia wybrałem się do cyrku w towarzystwie
krewniaków. Jeśli nazwiecie to skutkiem figlarnego impulsu, to nazwiecie to
słusznie. Nic innego nie mogło grupy niebieskich rękinów wprowadzić pod kopułę
cyrku Błękitny Piołun. Szczerze
mówię, że pomysł był mój, co nie pozostaje bez znaczenia wobec incydentu z
bandą klauna, o którym zdążyłem już wspomnieć i do którego za moment wrócę. Moi
krewniacy uznali ten pomysł za najbardziej
psychiatryczną fanaberię półrocza, co w niebieskich szeregach uchodzi za
komplement wyjątkowo endorficzny.
Tak. To nie był dobry dzień dla cyrku Błękitny Piołun. To nie był w ogóle
dobry dzień dla wszystkich innych cyrków świata, który w owym cudownie wojennym
czasie sprowadzał się do jednego kontynentu i otaczającej go Wielkiej Topielni.
Bowiem to, co sprawiliśmy Błękitnemu
Piołunowi, nie pozostało bez wpływu na inne cyrki. Bardzo nie.
Owego znamiennego dnia byłem jeszcze całkiem młodym
wojownikiem, bo raptem dwuletnim. Mówię tu o wieku organicznym, choć… o
doświadczeniu polowym także. W niebieskiej rasie w pole walki wychodzą osobnicy
nawet dwumiesięczni, a awaryjne okoliczności – które wkrótce rozwinę jaśniej –
sprawiają, że potrzeba stoczenia boju o życie spada na oseska… kilkuminutowej
długości życia. Kamraci, którzy towarzyszyli mi w eskapadzie, byli nieco
starsi, lecz sprawnością niczym im nie ustępowałem, bo półrocze życia u
niebieskich rękinów oznacza już pełną gotowość duchową i mięśniową.
Gotowość do wojny, ma się rozumieć. Względną gotowość do
wojny obronnej i szeroko skrzydłową gotowość do wojny podboju. Co oczywiste, w
parze z tym idą już niebłahe doświadczenia i rzeczywiście miałem już ich sporo.
Ot, choćby udział w tłumieniu powstania antykrólewskiego i tuzinie kampanii.
Widownia była wypełniona po brzegi; jak już powiedziałem,
popularność cyrku była wysoka. Krwioni przestrzegali pewnej zabawnej zasady,
którą cyrki przemierzające ich terytorium musiały uznać za normę i część
widowiska. W wypadku, gdy nie wszystkie bilety zostały wyprzedane, puste
miejsca na trybunach wypełniano wiązanymi w dwuosobowe snopy jeńcami wojennymi
bądź więźniami króla, których ten szczodrze rozrywce poświęcał. Owi wybrańcy
mieli co prawda sposobność podziwiać przedstawienie, niestety, także stanowić
jego część, co niespecjalnie ich uszczęśliwiało. Jeśli bowiem przedstawienie
porwało publiczność, jeńcy i więźniowie rzucani byli w wyrazie wdzięczności
zwierzętom. Co trzeba ujawnić, rozczarowanie sztukami krytyczny lud krwioński
kwitował w ten sam sposób – snopy miotane były na arenę. Cyrki nie zawsze
opuszczały królestwo dobrze opłacone, ale zwierzęta cyrkowe – zawsze doskonale
odżywione i wzmocnione. Nie dziwcie się zatem, że około połowa cyrków Europy
operowała w Krwionie.
Chcę powiedzieć, że do dnia, w którym niebieskie rekiny
wybrały się do cyrku, interes szedł całkiem świetnie. Cyrkowcy napełniali
trzosy i lniane worki dwupsami*, a zwierzęta arenowe napełniały żołądki. Bez
wątpienia nie narzekały na wynagrodzenia; wdzięczne słonie deptały, tygrysy
odgryzały, węże kąsały… Na początku nie obyło się bez turbulencji. Na przykład
wtedy, gdy cyrk Klaunofobija z
Alberty po raz pierwszy wizytował miasto krwiońskie. Tygrysy, którym nagle
rzucono wierzgające snopy, przeżyły wstrząs duchowego przebudzenia. One
przeżyły – treserzy nie.
Czasem trzeba brać nogi za pas.
Wszystko to jednak sprawiało, że interes cyrkowy
przynosił góry złota i klejnotów jego właścicielom i pracownikom – o ile tylko
przeżyli krwioński tournee, co w czasach głodu wojny i powstań antykrólewskich
oczywistością nie jest. Góry złota i klejnotów. Aż do cyrku poszło kilka
niebieskich rękinów.
Kupiliśmy bilety i rozsiedliśmy się w loży, by po chwili
– nie ma co dłużej tego ukrywać - wywrzeć pewien wpływ na ewolucję cyrku.
Ściślej rzecz biorąc, spowodować jego całkowity upadek.
Patrzyłem na przestawienie i dzieliłem zdumienie z moimi
towarzyszami. Trudno było doprawdy uwierzyć w euforię publiczności, która
zdawała się być oczarowana, porwana, sztuczkami i pokazami sprawności, które w
środowiskach niebieskich rękinów kazałyby się zastanowić nad przyczyną spadku
siły, gracji, równowagi, giętkości i dynamiki ciała – jak również dociekać, czy
to nie rany wojenne, podłamanie psychiczne, kryzys wieku 333-letniego, a może
przejęcie ciała przez demony , uczyniło ciało tak nieśmiałym i ograniczonym
gimnastycznie…
Tak, trącę kpiną i to ostrą. Przywykniecie. Niebieskie
rekiny rodzą się mistrzami ironii tak samo, jak mistrzami szabli
polsko-węgierskiej. Co nie przeszkadza ujawniać wybitnego poczucia humoru,
życzliwości, a nawet… aktów ułaskawiania jeńców.
Acz nie codziennie.
Patrzyłem więc na popisy woltyżerów i mocarzy z
niedowierzaniem objawionym zmarszczeniem niebieskiego pyska.
- Może to jakiś… żart? – wymruczałem.
Siedzący obok mnie Miocen, który bardziej śmiał się z
salt, które ledwie na jednej ręce można
zliczyć, rozwiał moje wątpliwości:
- Prawda wygląda tak – rzekł – że to, co widzisz przed
sobą, to pokaz najodważniejszych figur w historii planety, wykonywanych przez
najsprawniejsze istoty z wszystkich obecnie żyjących na tej ogrodniczej
planecie - jeśli oczywiście wyłączyć
wszystkich niebieskich Europejczyków – które ową sprawność osiągnęły dzięki
kopalnianej wręcz mitrędze.
- Najsprawniejsze? – powtórzyłem z niedowierzaniem.
Odkąd wyklułem się z jaja, widywałem pokazy
znacznie potężniejszej mocy. Ba, byłem świadkiem dynamiki, która zawstydziłaby
cyrkowców Błękitnego Piołunu, a na którą zdobyły się niebieskie rekiny – ranne,
porąbane, a mimo to pożądliwie rozglądające się za wrogiem w celu reprymendy.
Z mojego punktu widzenia, publiczność nagradzała owacjami pokaz
nieudolności raczej, niż mistrzostwa.
Nie mówiąc już o tym, że jeszcze mniej podobał mi się pomysł z
wykorzystywaniem wyraźnie zniewolonych zwierząt do tych osobliwych sztuk.
Jakkolwiek nagradzano je snopami, to nie rekompensowało to ich surowego,
upokarzającego życia.
Niebieskie rekiny są istotami szczęśliwie wojennymi – w zasadzie wojna
jest ich celem, przeznaczeniem, świątynią, a nawet zwieńczeniem, bo nieomal zawsze
kończą życie w polu. Ale o ile wszelkie istoty europejskie – ludzie, gobliny,
orki, trolle – są wojennie urodzone i bez litości eliminowani szablami
polsko-węgierskimi, o tyle zwierzęta nie są przez mój gatunek uznawane za
organizmy wojenne. Są z kolei uznawane za to, czym są: za generatory mocy i
równowagi planetarnej, a także źródło inspiracji i uzdrowienia.
Odkrycie, że Ziemianie nie zdają sobie z tego sprawy, było największym
zdziwieniem, jakiego zaznały niebieskie rekiny po przybyciu z Księżyca.
Zaraz po odkryciu, że Ziemianie mają w zwyczaju słabnąć ze zmęczenia
po godzinie zmagań, a nawet czmychać z pola bitwy.
Nigdy nie atakujemy zwierząt, a wyjątek dla tej reguły może stanowić
tylko przypadek, gdy zwierzę – tygrys, chromowarg, rybik cukrowy – napadnie na
któregoś z nas. Inna sprawa, że to się nie zdarza.
Zwierzęta nie zaczepiają niebieskich rękinów, co tylko potwierdza ich
rozumność.
Ale rozumiecie już. Rozumiecie, do czego zmierzam. Już po kilku
minutach siedzenia na widowni pojąłem, że cyrk opiera się na gnębieniu
generatorów planety oraz kuglarskim oszustwie.
Żaden niebieski szermierz nie przeszedłby nad tym do porządku rzeczy.
Tak przynajmniej przypuszczam. W każdym razie, gdy moi kamraci
chichotali i kwitowali popisy cyrkowców wymyślnymi szyderstwami (specjalność
niebieskiej rasy), ja marszczyłem pysk coraz bardziej, a w sercu czułem
narastający łomot.
Rosło podniecenie, a podniecenie pcha do czynów, a nie do hamaków
rozwieszonych między gruszami.
Na arenie pojawił się właśnie atleta – choć ja nazwałbym go trefnisiem
odżywionym kaszanką i salcesonem w celu rozepchnięcia pasiastego kostiumu
plażowego. Kostium ten zaproponowałbym zresztą ofierze eksperymentów
psychiatrycznych niż mocarzowi, ale też troll, który jakoby tym mocarzem był,
na taką ofiarę wyglądał.
Widzowie wpadli w ekstazę. Wszyscy, oprócz mnie i mojej kompanii, no i
oprócz snopów, oczywiście. Te doskonale zdawały sobie sprawę, że zachwyty
publiczności nie przyniosą im ocalenia. Rosnące natężenie braw tylko
przysparzało im trwogi i paraliżu.
- Oto najsilniejszy Europejczyk na całym świecie! – zapowiedziano
pompatycznie. – Mistrz w podnoszeniu koni z wozami i łamaniu podków! I dyszli!
I woźniców!
Troll Rumb potoczył wokół niezbyt rozumnym, wyraźnie jednak dumnym i
zadowolonym spojrzeniem. Owacje prawdopodobnie pokrzepiały go równie mocno, jak
salceson i kaszanka.
- Może zastrzelę go ziarnem ryżu z dmuchawki? – zaproponował Miocen z
kamiennym obliczem.
Zaśmialiśmy się swobodnie, choć nie zdławiło to myśli, które zaczęły
wpływać właśnie w mój umysł.
Na piaszczystą arenę wtoczono wóz. Zaprzęgnięto do niego co prawda dwa
konie, nie wyglądało jednak na to, by karmiono je czymś więcej niż pestkami
dyni. Nie było też woźnicy. Mimo to widzom i tak zaparło dech. Na początek
rozanielony Rumb wziął się za łamanie podków, których dobre dwie setki leżały
na wozie. Każdą złamaną podkowę kwitowały wyrazy uznania, pochwalne pieśni, a
nawet hymn państwowy, który zaintonowała grupa podchmielonych hob-goblinów.
Rzucono też w odruchu radości jednym snopem, choć na arenie brakowało akurat
zwierząt drapieżnych. Oszołomiony snop odniesiono na miejsce, czego jednak nikt
przytomnie nie powziął za odruch miłosierdzia.
- Jestem najsilniejszą istotą na świecie! – zawołał chrapliwie troll.
Po czym wyszperał ze stosu podków długi, ciężki miecz i złamał go błyskawicznie
w rękach.
Wtedy wstałem i zacząłem schodzić ku arenie. Moi krewniacy
odprowadzili mnie zaintrygowanymi, lecz raczej wesołymi niż zaniepokojonymi
spojrzeniami. Jak zawsze w chwilach
radosnego szaleństwa, poczułem łomot i niezwykły napływ mocy z serca, a zaraz
za tym moc całej rozpromienionej aury.
Szaleństwo uskrzydla i rozświetla niebieskie rękiny. To między innymi
dlatego 40% przeciwników ucieka na nasz widok z pola bitwy, łamiąc nogi i
lance.
Troll Rumb popełnił trzy poważne błędy.
Po pierwsze skłamał. Nie był wcale najsilniejszą istotą w Europie.
Każdy niebieski rękin, który świętuje trzy tygodnie życia, potrafi złamać miecz
oburęczny.
W pochwie.
Po drugie: skłamał w obecności niebieskich rękinów, które są
najsilniejsze w Europie, a zatem posunął się do zuchwalstwa i… wyzwania.
Po trzecie, niebieskie rękiny
religijnie wyznają kodeks praw ustanowionych przez króla. A te wyraźnie
mówiły, że łamanie miecza to odruch niestosowny, podejrzany i poddańczy. Co
więcej, marnotrawienie choćby jednego egzemplarza najdoskonalszego narzędzia
cywilizacji ziemskiej jest niewybaczalnym sabotażem. Osłabieniem sił koronnych.
Wzmocnieniem sił zagranicznych.
Mówiąc krótko: jest rokoszem.
Tak to oceniał król Pomfryk, a jedno, co jest pewne, to że król ma
zawsze rację.
Nawet, gdy jej nie ma.
A Pomfryk często jej nie miał, po prawdzie.
Gdy znalazłem się na arenie, zasapany troll wznosił właśnie konie z
wozem nad głową.
- Jestem najsilniejszy! – zawołał bełkotliwie. Następnie spojrzał na
mnie zaskoczony i trochę bezrozumny.
Rozejrzałem się wokół i wyszczerzyłem zęby.
- Podziękujmy brawami klaunowi przebranemu za atletę! – zawołałem
serdecznie. - Prawdziwy mocarz, lodołamacz i czempion stoi właśnie przed wami!
Z trybun dobiegł mnie radosny chichot Miocena. Który był cokolwiek
wstawiony.
Acz nie dużo bardziej ode mnie.
Publiczność zamruczała zdziwiona, nie żałowała mi jednak zachęcających
oklasków i pozdrowień. Rumb wciąż trzymał wóz z końmi (zwisającymi dość smętnie),
jednak wyraźnie trochę się zagubił, a i jego tricepsy drżały mocniej niż chwilę
wcześniej. Patrzył na mnie wzrokiem, przy którym spojrzenie podtopionego
syropem szympansa bonobo krępowałoby przenikliwością.
W gruncie rzeczy zawsze mi żal istot, których umysł objawia przestrzeń
mniejszą od przestrzeni wypełniającej pazuchę hobbita kolekcjonującego spławiki
i błyskotki. Osobiście nic nie miałem do Rumba, choć niekoniecznie podobał mi
się jego współudział w maltretowaniu wyposzczonych koni. Ale ów nieszczęsny
komik-atleta znalazł się w nieodpowiednim czasie w nieodpowiednim miejscu.
Cóż, zdarza się. A ja akurat dałem się porwać impulsowi rewolucji.
Przeciw cyrkowi.
Za to w pełnej zgodzie z kodeksem króla. Bardzo wygodne położenie.
Nie przestając szczerzyć zębów, sięgnąłem po podkowę. W istocie była
stalowa, wbrew żartobliwym podejrzeniom jednego z moich towarzyszy, który
stwierdził, że „zbytnio to wygląda na kromkę razowego pieczywa”. Ale to nie był
razowiec. To była stal. Znakomita stal albertyńska, najlepsza w zachodniej
Europie. Uniosłem rękę w górę, po czym niespiesznie, acz bez zagryzania warg z
wysiłku, zgniotłem podkowę w dłoni.
Następnie opuściłem dłoń i otworzyłem ją na wysokości oczu
wstrząśniętego mistrza Rumba. Musiał być wstrząśnięty, gdy ujrzał sromotę
Alberty, którą z nonszalancją zadał jej niebieskoskóry widz.
Wyglądał jak hobbit zdruzgotany okradzeniem go ze zbioru spławików,
gdy patrzył na stal wyciekającą spomiędzy moich palców, jak jakiś miód
spadziowy.
Wybuchł nieopisany aplauz. Może dlatego, że królestwo Alberty było
wysoce niepopularne i każdą okazję pognębienia jej prestiżu Krwioni świętowali
z dziecięcym zaangażowaniem.
Miło jest sprawić prezent rodakom.
- Niech żyje mistrz!!
- Usunąć klauna!!
Moi krewniacy nie usiedzieli w miejscu, nie pozwoliła na to niebieska
natura. Ujrzałem ich sunących w dół z dynamizmem sposobnym śnieżnej lawinie.
Raczej nie zapowiadało to wsparcia dla trolla Rumba. Sięgnąłem po dwie podkowy
i jedną dłonią, dużo szybciej, zrobiłem z nich miód spadziowy.
Publiczność szalała.
Na arenie pojawili się skonfundowani woltyżerowie i akrobaci, lecz
szczerze mówiąc było już za późno. Za późno na uratowanie cyrku. Na arenę
wpadły i niebieskie rękiny. Owszem, wpadły; to nie było dystyngowane wejście
marszem oficerskim, lecz coś, co bardzo cechuje moją rasę. Żywioł. Niektórzy z
moich kamratów wpadli w środek szczupakiem, inni wtoczyli się podobni kulom
wypchniętym z katapult. Taki Miocen z kolei znalazł się przy mnie dzięki serii
błyskawicznych salt, których nie dałoby się zliczyć na palcach dwóch
połączonych dłoni. Zachwiało to potężnie akrobatami, którzy stracili władzę nad
mięśniami tak twarzy, jak nóg.
Jeśli ja dałem się porwać szaleństwu, to Miocen wpadł już w amok.
Położył się plecami na piasku, zasypał sobie twarz i zaczął żonglować tuzinem
podków. Najwidoczniej zachwyciły go gromkie brawa, bo za chwilę powtórzył ten
popis leżąc twarzą do ziemi.
Kilka niebieskich rękinów rzuciło się do trapezów, by oszołomić widzów
niepojętymi dlań zdolnościami ciała. Jeden – Eocen - spadł z wysoka, gdy
wykonywał dziewięciopowtórzeniowe salto w tył, lecz nim przebrzmiał okrzyk
zgrozy, odbił się swobodnie od ziemi jedną ręką, po czym z demonicznym
chichotem powrócił na zwieszony pod kopułą trapez.
Nawet dla ludzi czy goblinów, którzy mieli okazję widzieć moc bojową
niebieskich rękinów podczas wypraw, był to widok wprost oszałamiający.
Moją dłoń zaczął spowijać błękitny dym na skutek wytworzonej energii.
Właśnie gniotłem w niej potrójną podkowę, gdy za moimi plecami zabrzmiał huk,
chrzęst i smętne dość rżenie. Odwróciłem się z życzliwym zainteresowaniem.
Mistrz Rumb przepadł pod wozem i końmi. Wyciekał spod niego jak miód
spadziowy.
- A mógł jeszcze jakiś czas zabawiać dzieci wkładaniem twarzy w tort
wiśniowy – skwitował Miocen nad moim uchem.
Eocen zaczął zachęcać widzów, by zaczęli rzucać snopami na wóz.
Entuzjazm publiczności nieomal rozdarł namiot cyrku. Nim pierwsza dwójka
nieszczęśników doleciała do areny, Eocen uniósł nad głowę wóz (uwolniwszy z
niego uprzednio konie), by maszerować wzdłuż widowni i z imponującym refleksem
wyłapywać nawet niecelnie wymiotanych więźniów. Rzeczywiście większość spoczęła
na wozie i mimo niewątpliwej siły Eocen musiał go w końcu odłożyć. Kręgosłup
niebieskiego rękina opiera się naciskom dłużej od ususzonej gałęzi bukowej, ale
jednak nie wspiera go żadna płyta z ołowiu czy mosiężne klamry.
Eocen odstawił ciężar w porę, co w przypadku porwanych radosnym
szaleństwem niebieskich rękinów nie jest oczywistością.
W porę – nie znaczy zbyt szybko. Przedtem zrobił jeszcze dziesięć
przysiadów, po czym poszedł porozmawiać z dyrektorem cyrku na temat
manipulowania opinią publiczną.
Godzinę później odłożył wóz.
Trzy miesiące później zbankrutował ostatni cyrk w królestwie.
[cdn]
Niebieskie rękiny wkraczają na arenę, a do mojego serca wkracza podniecająca radość. Nareszcie silni i pełni fantazji faceci będą rządzić na stronie Lwów i trząść w posadach moje kobiece pragnienia. ;)))
OdpowiedzUsuńMuszę powiedzieć, że... masz rację. :)
UsuńFajne, tylko te... imiona, takie jakieś geologiczne! :)))
OdpowiedzUsuńTaa, te niebieskie rękiny i ich fanaberie!...
Usuń:)
Żonglowanie, tuzin podków, twarz w ziemi...hm, nie mogę sobie tego wyobrazić :)
OdpowiedzUsuńKto jak kto, ale Ty możesz na pewno!
Usuń:)
wstrząsu-pląsu dostaje od tego!
OdpowiedzUsuń