Urodziłem się w rodzinie wielkiego cukiernika. W czasach łakomego
mordów i sękaczy króla Jada Lukromordego oznaczało to żyć w luksusach.
Mieliśmy zatem nie tylko wprost z mistrzowskiej ręki ojca sękacze,
kołacze i sezamowe rolady, ale także przydzielony przez władcę
apartament na zamku.
Nie o tym jednak chciałem wam opowiedzieć – nie o królu Lukromordym
i nie o urokach apartamentu, który zresztą u sufitu zdobiły powleczone
złotem szkielety buntowników komunizujących przeciw królowi.
Jako osiemdziesięcioletni już starzec myślami wracam do dzieciństwa
i jego atrakcji. A jedną z nich była królewska piastunka Pomoria. Bo i
tę sprezentował naszej rodzinie szczodry łasuch Jad.
Pomoria miała dobre sto lat i urodę, która kojarzyła się mnie i
rodzeństwu memu z jedną z kamieniczek w rynku, do której kiedyś wpadł
meteor.
Ale w niczym nam to nie przeszkadzało. Pomoria kochała nas, uczyła
geografii lokalnej – takiej praktycznej, pozwalającej nie zbłądzić na
zamku słynącym z lochów i zapadni - i karmiła lepiej niż opętany dietą
sacharydową ojciec.
Co tu mówić, zastępowała nam matkę, którą Tatarzy porwali i zbrukawszy konno, powiesili na krzewie jeżynowym.
Najczęściej wracam swoim starczym wspomnieniem do wieczorów z
Pomorią. Wtedy bowiem ja, mój brat Bełk i siostra Dumeczka, zasypialiśmy
kołysani bajkami opowiadanymi przez piastunkę.
Ktokolwiek z was był usypiany bajaniem, wie, o czym mówię. Stary
człowiek wraca pamięcią do wielu spraw, ale do ciszy wieczornej i bajek
kołyszących umysł szczególnie.
Oczywiście bajki Pomorii pełne były dość standardowych postaci, takich jak Kot w Butach czy Żbik na Drutach.
Do czasu.
Nadszedł wieczór, kiedy piastunka sprawiła nam niespodziankę.
Akurat tego dnia skończyłem sześć lat, więc rzeczywiście historie
ckliwe, łagodne, cierpiące na niedobory krwi, pomsty, egzekucji, zdawały
mi się już trochę naiwne, a nawet nieco oszukańcze.
Bo takie jakieś nieżyciowe.
Mój młodszy o rok brat Bełk i starsza o dwa lata siostra Dumeczka mieli zresztą podobne zdanie na ten temat.
O zmierzchu piastunka nakryła nas pierzynami haftowanymi skrzydłami motyli gazobączniczych i przyjrzała się nam z zadumaniem.
- Wiecie, że was kocham jak mateczka, prawda, pacholęta moje? – zapytała.
- Wiemy, Pomorio, my też ciebie kochamy! – zawołałem.
- Jak mateczka! – zachichotał Bełk.
- To mnie cieszy i pokrzepia, moi mili. Wiecie… Macie już swoje
lata i pomyślałam, że nastał czas, by opowiedzieć wam bajkę p r a w d z i
w ą. Wiecie, co mam na myśli?
- Wiemy. – Uniosłem się w pościeli. – Coś, co się wydarzyło
naprawdę. A nie dyrdymały, co mają wiewiórkę nad zrabowanym fistaszkiem
odprężyć. Dość już mamy fałszowania rzeczywistości, kochana Pomorio. O
Żbiku na Drutach opowiadałaś nam sto razy i za każdym razem Żbik
przeżył.
- To się w życiu nie zdarza – uzupełniła Dumeczka z wyrzutem.
Piastunka pokiwała głową.
- Tak, to się w życiu nie zdarza… - przyznała. Przez chwilę
wpatrywała się w płomień świecy, ale jeśli chciała sprowadzić sobie
autohipnozę, to być może utrudniały to klucze ciem, które co chwilę w ów
płomień pikowały z frapującą ochotą. – Tylko zastanawiam się, czy Bełk
nie jest jeszcze za mały.
- Jestem już duży – zaznaczył z powagą mój braciszek. – Już nie
mogę wejść do szuflady na czepce kąpielowe. Ostatni raz udało mi się
wcisnąć tam w zeszłym tygodniu. Poza tym już dojrzałem. Wczoraj dźgnąłem
halabardnika sztyletem w nerkę.
- Doskonale – pochwaliła nieco zaskoczona Pomoria. – Ale nie będziesz się bał?
- Tylko troszkę – zamrugał oczami Bełk.
- Albowiem od dziś będę opowiadała wam bajki dla dzieci starszych,
takich półdorosłych, co to już sztyletują straże zamkowe. To słynne
bajki Purponów. Jak pewnie słyszeliście, Purponi mają swoje małe
księstwo 70 000 mil stąd na północny wschód, jeśli patrzeć od
zachodniego południa. Nigdy nie stworzyli armii, a mimo to ich nie
zaatakowano. Nawet nasz okrutny podbijca i rabuś ziem król Jad się nie
poważył. Bo Purponi opowiadają historie tak straszne, że zgroza hamuje
nawet zapędy wojskowe. W tych historiach nie ma happy-endu. Ani
happy-początku nawet. A środek to jeden wielki cmentarz. Tak, to nie są
bajki dla osesków, którym sztylet wypada z dłoni na widok fretki…
Oczywiście potworność bajek Purponów bierze się z tego, że oni ich nie
wymyślają, lecz spisują uczciwie prawdziwe wypadki.
- Troszkę jakbym już się bał – powiedział Bełk spod kołdry.
- Dasz radę, sztyletowcu – uśmiechnęła się kojąco Pomoria. – Dziś
wieczór urodzinowy Harpa i jeśli Harp sobie zażyczy, opowiem wam aż trzy
bajki Purponów. Czy Harp sobie życzy?
- Życzę sobie – pokiwałem głową z podnieceniem.
Bajki Purponów! Ciarki mnie przeszły jednoczesnych radości i
trwogi. O Purponach mało kto nie słyszał. Ojciec Jada, król Marn IV
Wydusiciel zatrudnił nawet purpońskiego bajarza na dworze, by osładzał
wieczory elitom. Ale każdą z historii wieńczyły samobójstwa tuzina
słuchaczy. Gdy któregoś wieczora zgnębiony bajką brat Marna, książę
Plugaw, poderżnął sobie gardło lichtarzem, król ostatecznie się
zniechęcił i zwolnił bajarza.
Za czasów króla Marna zwolnić oznaczało powiesić i rozciągnąć kołem jednocześnie.
Ale za czasów jego syna Jada warunki wypowiedzenia pracy też były podobne.
Sam król Marn też się zresztą powiesił, kolejnego dnia. Podniósł
rękę na Purpona w chwili gniewu, lecz gdy ochłonął, lęk ścisnął mu serce
i umysł.
Odtąd nikt nie poważył się skrzywdzić bajarzy purpońskich w naszym królestwie.
Sprosić ich doń tym bardziej.
Ale bajki intrygowały…
Pomoria obeszła nasze łóżka i zebrała rzeczy, z którymi zwyczajowo
spaliśmy: włócznie, jatagany, garłacze, granaty kwasowe, szczypce
faszystowskie do usuwania paznokci i powiek…
- Bez tego nie zasnę – poskarżyłem się.
- Nie mogę ryzykować gniewu ojca – powiedziała piastunka. – Ani
króla. Myśli samobójcze po wysłuchaniu bajki purpońskiej są nieomal
pewne. A nawet w dobrym tonie. Gotowi?
- Tak – wyszeptała Dumeczka z błyszczącymi oczami.
- Gotowi – wybełkotał spod kołdry Bełk.
- Gotowi – zawtórowałem, chichocząc w duszy, bo piastunka przegapiła wszyty w poduszkę topór.
- Doskonale… - Pomoria przysiadła u stołu, gdzie w płomieniach świecy wciąż ginęły ćmy. – Najpierw opowiem wam bajkę o Wraku.
- Wraku okrętu? – zaciekawił się Bełk.
- Nic podobnego. Historia ta wydarzyła się naprawdę i znana jest jako
Tyranozaur księcia Wraka
- Zaczynam się bać – przyznałem. Nie bez satysfakcji zresztą.
- I słusznie. Otóż Wrak, moi mili, był księciem władającym ludem
żyjącym nad rzeką Wieprza. Stąd nazwa ich: Wieprzanie. Zamek księcia był
ponury jeszcze bardziej niż nasz: czarny od licznych pożarów i
ostrzałów, ze szkieletami rozrzuconymi po korytarzach i w jadalni. Nie
sprzątano ich, gdyż lęk był zbyt wielki przed opętaniem. Wrak miał
drużynę pancerną, silnych wojowników walczących włóczniami pieszo, konno
lub oślo. Wśród nich było mnóstwo zdrajców, ślepców, handlarzy
organami, a także ofiar chirurgii plastycznej o fatalnej aparycji. Tak
więc drużyna księcia Wraka budziła powszechny szacunek.
Lud żyjący w grodzie był często palony żywcem przez najeźdźców,
wyjadany przez wilkołaki, a także zabijany omyłkowo włóczniami przez
ślepych rycerzy księcia.
Domy wzniesiono w rzece, na palach. Przy zawaleniach tonęło mnóstwo kobiet i dzieci.
- Beztroskie było życie Wieprzan – wszedłem w ton piastunce.
- Owszem, jeśli wziąć pod uwagę średnią europejską w owym czasie. W
każdym razie nikt nie dramatyzował bez poważnego powodu. I wszyscy
byliby szczęśliwi… - Pomoria spojrzała ku nam mrużąc oczy z napięciem. -
…gdyby nie tyranozaur, żyjący w jamie nad rzeką.
- A więc był jakiś powód do zmartwienia – znów wtrąciłem, albowiem w
owym czasie uważałem, że wojownik, który kończy sześć lat, powinien
trenować już nie tylko strzelanie z łuku do dworzan spacerujących po
dziedzińcu, ale także złośliwości, sarkazm i kpiarstwo.
- Był – głos Pomorii nabrał ponurego brzmienia, zwiastującego
najgorsze klęski. – Tyranozaur był wielki jak… Jak… Jak on sam, wiadomo.
To nie była kozica ze słowackiego pogranicza, którą można oskarżyć o
zdeptanie szarotki, to był tyranozaur.
I żywił się Wieprzanami.
[Na chwilę zapadło milczenie. Trochę się wszyscy
wystraszyliśmy. Nawet Dumeczka, która była najstarsza i miała już za
sobą lekcje boksu w rękawicach chromowanych.]
- Dlaczego książę nie bronił ludu? – wykrztusiłem w końcu.
- Próbował – wyjawiła Pomoria z rezygnacją. – Przecież miał tysiąc
pancernych, poza tym jakieś tam poczucie honoru; nie chciał wyjść na
zielarza, co się na broni nie zna.
- To rozumiem – mruknąłem z uznaniem.
- Niestety, już w pierwszym ataku na jaskinię Wrak stracił połowę
rycerzy, i to tych lepiej widzących i mniej skorumpowanych. Tyranozaur
wciągnął ich w głąb swej siedziby, chytrze rozsypując sznur pereł, po
czym wyskoczył i stu rozgniótł. Kolejnych stu podarł.
- A dalszych trzystu? – spytał Bełk, który miał talenty matematyczne i astronomiczne.
- Samobójstwa, mordy skrytobójcze, rabunkowe, omyłkowe, nabicia na
stalagmity, samozapłony… Gdy reszta zbrojnych wydostała się z jamy, była
już północ, w grodzie grasowały wilkołaki, a Wrak zrozumiał, że nie
jest dobrze.
- Z czym nie jest dobrze? – próbował zażartować mój braciszek, ale słabo to wyszło, bo głos mu drżał jak szkło.
- No, chyba z niczym? – zdziwiła się Dumeczka.
Piastunka uśmiechnęła się pobłażliwie, po czym podjęła:
- I wtedy… książę postanowił dogadać się z potworem.
- Udało się? – nie wytrzymałem.
- Oczywiście! Tyranozaur okazał się tyranozaurem kompromisu. Ba,
wykazał nawet, że ma poczucie humoru. Kiedy książę Wrak posłał do jamy
dziesięciu dyplomatów, potwór zjadł kolejno dziewięciu z nich i gdy
wydawało się już, że pożre i dziesiątego, nagle przysiadł spokojnie i ze
zrozumieniem wysłuchał argumentów roztrzęsionego posła.
- Pokój?
- Pokój. Za stabilną cenę czterdziestu młodych dziewczyn tygodniowo. Dziewiczych, nieprzyprawionych. Do zjedzenia.
- Ach, tak – zamyśliła się Dumeczka. – A jak tam było z populacją Wieprzan?
- Nie najlepiej. Gdy plemię to osiadło nad rzeką i założyło gród,
liczyło 35 000 głów. Toteż gdy populacja spadła do 7000, stało się
jasne, że warunki tyranozaura są mimo wszystko nazbyt surowe.
Cywilizacyjnie kłopotliwe, jak to ujął medyk króla, Wyworzec. Choć
trzeba to przyznać, potwór szanował umowę i limitu spożywczego nigdy nie
przekroczył.
Zafrasowany książę naradził się ze starszyzną, co w niczym mu
jednak nie pomogło. Starszyzna była tak stara, że tyranozaura myliła z
terpentyną; jej rady były niedorzeczne. Na przykład weteran Ubar upierał
się przy akcji odwszawiania kóz i to po słowackiej stronie. W tak
beznadziejnej sytuacji pancerni zadeklarowali chęć do walki, „szkoda, że
ostatniej”. Wrak zgodził się bez zachwytu, co należy zrozumieć, gdyż
lada dzień miał odebrać daninę od władców sąsiednich krain:
siedemdziesiąt pięć szlacheckich córek.
- Chyba rozumiem – mruknąłem.
- Tak? – zerknęła ku mnie Pomoria. – Możliwe, że już rozumiesz
kwestie pewnych wartości, Harpie, jesteś bystrym chłopcem, który
dwukrotnie włamał się z bronią do łaźni dam dworu…
Tak… Pancerni chwycili za włócznie, dosiedli osłów i ruszyli w bój, upojeni rumem dla odwagi.
Nagle, w ostatniej chwili, atak na jaskinię został odwołany. Drogę księciu – który wiódł drużynę – zastąpił owczarek.
- Pies?
- Nie, chłopiec. Mały pasterz owiec. Ku zdumieniu zbrojnych, przedstawił ów zmyślny malec sposób na zgładzenie tyranozaura.
- Czyżby podrzucenie do jamy owcy wypchanej siarką? – wyszczerzyłem zęby.
- Nic podobnego, mój drogi. To marny sabotaż, dobry może na wampiry
wiejskie, lecz nie na tyranozaura, wielkiego jak on sam. Taki potwór
może połknąć prochownię, i to podpaloną, a co najwyżej cierpko sobie
beknie.
Owczarek miał inny plan. Jako syn zoologa wiedział, że tyranozaury
nie lubią zimnej wody. Tak, jak kochają gorący piasek i często się
saharyzują całymi stadami, tak wody nie cierpią. Zresztą przeznaczone do
konsumpcji podlotki zanosiły tyranozaurowi wiadra z podgrzewanym
żwirem, co było upominkiem wyrażającym dobrą wolę księcia. Poza tym na
rozkaz Wraka za ścianą jaskini wzniesiono hutę żelaza tylko w tym celu,
by stwór nie narzekał na chłód.
- Dość ugodowy był ten książę – zauważyłem.
- Być może. W każdym razie jego cierpliwość się wyczerpała,
zwłaszcza, że młodzi mężczyźni z grodu mieli tylko dwie możliwości
matrymonialne: brać się za staruszki ususzone jak liście morszczynowe
lub kraść branki szlacheckie księciu.
I oczywiście wybrali to drugie.
Owczarek poradził księciu, by wymęczyć tyranozaura wodą.
„Jeśli będzie ciągle nawadniany, zniechęci się i odejdzie, pewnie nawet opuści kraj” – wyseplenił z przekonaniem chłopiec.
W nagrodę książę dał mu wazonik gliniany dla matki.
Rycerstwo zawróciło nie bez widocznej gorliwości i natychmiast
rozpoczęto przygotowania do wodnego uderzenia. Książę postanowił
zaczekać do pory deszczowej, gdyż wtedy tyranozaur nie miał w zwyczaju
opuszczać jaskini. Najchętniej wychylał z niej nos w upalne, suche dni.
W tamtych czasach – w końcu upłynęło już dobre pół roku – technika i
nauka dopiero raczkowały, było zacofanie i nie znano magii. Dziś każdy
czarownik, nawet z raną postrzałową głowy, potrafi utworzyć chmury
deszczowe nad szarżującą kawalerią.
Do pory deszczowej brakowało dwóch tygodni, więc musiało jeszcze zginąć osiemdziesiąt dziewic.
Niestety.
[Wszyscy troje jęknęliśmy z żalu.]
- Niestety – powtórzyła z westchnieniem Pomoria. – Ale tym większa
była determinacja Wieprzan i do rozprawy przygotowali się bardzo
starannie. Gdy przyszła pora deszczowa, której z wszystkich wież, a
nawet machin oblężniczych wypatrywano, książę Wrak, posępny, niezłomny i
umięśniony, dał hasło do uderzenia. Najpierw uderzył naturalnie deszcz;
z nieba padały grzmoty i potoki. Skonfundowany tyranozaur skrył się w
głębi swej groty, przy ścianie, do której przylegała huta. Tę jednak
wyłączono dzień wcześniej i wysypano mrożonkami z wszystkich chłodni
wieprzańskich.
Wilgoć faktycznie przerażała potwora i nie od razu zwrócił uwagę na to, że z hutą coś nie gra.
Ale to był dopiero początek. Następnie w jamie pojawiła się woda z węży.
- Ze szlaufów?
- Nie do końca. Z grzechotników, wypatroszonych i napełnionych
wodą. Tyranozaur bardzo lubił grzechotniki i myślał, że to kolejny
souvenir od Wraka. Rzucił się na nie chciwie i pogryzł z dynamizmem, z
którego był znany. Zaraz też zatrząsł się ze wstrętu i dość oszołomiony
uciekł w kąt.
Zachęceni Wieprzanie podrzucili mu kolejną niespodziankę.
Czterdzieści pięknych dziewcząt.
- Kolejne czterdzieści? – krzyknęła Dumeczka ze zgrozą.
- Tak. Uprzedzałam, że to bajka Purponów… Musiały zginąć, aby
tyranozaur połknął haczyk. Rycerze sprowadzili je na zamek i pozabijali
uderzeniami kołków. Na wieść o tym w grodzie doszło do rozruchów.
Zwolennicy planu księcia starli się przeciwnikami, głównie ojcami i
narzeczonymi ubitych dziewczyn. W ulicznych i lokalowych walkach zginęło
400 osób, ale w końcu każdy zrozumiał, że konsekwentność – rzecz ważna.
Zwłoki dziewcząt wypatroszono podobnie jak ciała grzechotników.
Napełniono, wręcz na p ę c z n i o n o je wodą i zaszyto. Następnie
wniesiono takież cielce do jamy, tuż po tym, jak potwór sparzył się na
wężach. Był on trochę rozdrażniony incydentem, ale gdy usłyszał tupot
umykających ludzi, ruszył ku ujściu z jaskini. Na widok dziewcząt, tak
apetycznie pękatych, zgłodniał natychmiast.
Tyranozaury mają wiele cech, których brak nam, ludziom. Potrafią na
przykład głodnieć dynamicznie, gdy tymczasem u nas przebiega to z
mozołem, poza kontrolą.
[Nikt już nie przerywał piastunce, napięcie było zbyt silne.]
- Ledwo chlasnął paszczą, zmoczył się. A że jednocześnie przegryzł aż trzy ciała, wodotrysk był spory.
I bardzo nieprzyjemny. Tyranozaur aż się przewrócił.
Gdy się podniósł, dygotał niczym wisielczy szkielet na wietrze. Był
zarazem przerażony i wściekły. Znowu wycofał się w ciemny kąt, myśląc o
krwawej zemście. Wiedział już, że Wieprzanie go oszukali. Teraz jedną
ze stron musiała spotkać całkowita zagłada, innej możliwości nie było.
Upokorzony potwór pragnął tylko słońca i pożogi w zdradliwym grodzie.
I wtedy padł kolejny cios. Do jamy wdarł się potężny strumień wody. To Wieprzanie zmienili bieg Wieprzy.
Woda naniosła do wnętrza mnóstwo ryb, ale tyranozaur nie docenił
tego daru. Tym bardziej, że pancerni wrzucali w nurt dzidy, odłamki
skalne i morskie miny najeżone stalowymi kolcami. Takie pociski, porwane
sztucznym, acz silnym prądem, trafiły w stwora i zadały mu obrażenia.
Nie miały one jednak znaczenia wobec tego, co uczyniła mu zimna woda.
Z objawami epilepsji, jaskry, parafrenii, paradontozy oraz hiperkinezy, tyranozaur wypadł z jaskini.
A raczej, co tu mówić, wypłynął.
A świat był mokry i stał po stronie Wieprzan… Padało i padało, co
dla tyranozaura oznaczało tylko jedno: śmierć z nawodnienia w ciągu
ośmiu godzin.
Oczywiście osiem godzin to dość czasu, aby rozwścieczony tyranozaur mógł obrócić gród w perzynę.
I pewnie tak by się stało, gdyby nie… - piastunka zawiesiła głos na
chwilę - …widok, który potwór ujrzał nieopodal palisady grodowej.
S u c h y p i a s e k.
Suchy piasek podczas deszczu!
Co więcej, gorący i jakby od słońca lśniący. Tyranozaur począł
gramolić się w stronę piasku, zapominając o zemście. Nie zwrócił uwagi
na wielki anatolijski baldachim, chroniący owo miejsce przed
zamoczeniem. Nie wiedział też, że piach ogrzewają i podświetlają
kwarcówki, powrzucane tam przez alchemików Wraka. Książę nie ignorował
szczegółów.
„Zemsta tak, ale później” – pomyślał tyranozaur i wszedł na piasek – Pomoria umilkła i uśmiechnęła się zagadkowo.
- Czy to koniec opowieści? – zapytał zdławionym głosem Bełk.
- Lubię szczęśliwe zakończenia – westchnęła Dumeczka.
- Jak to tak? – Zmarszczyłem brwi. – Pozwolili potworowi przeżyć?
Nie dobili go z katapult? Głupcy! Przecież on na pewno nie odszedł sobie
potem tak po prostu.
- No nie – skinęła głową Pomoria, zachowując spokój w głosie i na
twarzy. – Nie odszedł. Ale trzeba też wiedzieć, że plan owczarka książę
mocno zmodernizował. Postanowił zgładzić dziewicobójcę.
- Przecież wpuścił go na piasek!!
- Tak, ale r u c h o m y.
[Zaszemraliśmy zdumieni.]
- Ruchome piaski nie wzięły się z kosmosu – pouczyła piastunka. –
Wynaleźli je właśnie uczeni księcia Wraka, na jego bardzo surowo
wyrażone życzenie. Przez dwa tygodnie ważyli, mierzyli, nawadniali i
naświetlali różne gatunki ziaren kamiennych, badając przy tym ich pole
elektromagnetyczne, co ma ogromne znaczenie przy s a m o p o r u s z a n
i u piasku. Zdążyli przed terminem. Dobrali taką kompozycję ziaren, że
powstał nieustająco ruchomy piasek, który nazwali perpetuum sandium, czy jakoś tak… Usypano z niego ponętną wydmę, na którą tyranozaur bez wahania się wgramolił.
I ruchomy piasek go wciągnął. Raz na zawsze.
- A więc wszystko dobrze się skończyło – wymruczał przez przyłożoną do twarzy poduszkę Bełk.
- Trochę mało trupów jak na bajkę Purponów – skwitowałem prowokująco. – No i to szczęśliwe zakończenie…
- Zaraz, zaraz – Pomoria prześledziła zamyślonym spojrzeniem
samobójczy korkociąg eskadry ciem. – Przecież nie powiedziałam, że to
koniec.
- Naprawdę? – zmartwiła się nieco Dumeczka. – Ktoś jeszcze umarł?
- Prawdopodobne. Gdy tylko tyranozaur utonął w piasku, rozradowani
Wieprzanie wylegli przed gród. Pancerni wymiotali włócznie na wiwat.
Trochę na oślep. Padło siedemdziesiąt osób.
Mimo incydentu trwało święto. Szczęśliwy książę nakazał zwolnić
wszystkich więźniów. Otwarto kraty lochów, lecz więźniowie, obawiając
się podstępu, nie chcieli ruszyć z miejsca.
Po godzinie próśb i nalegań zniecierpliwieni strażnicy podpalili lochy, by ogień wypędził upartych więźniów na wolność.
Niestety, tak brutalny środek perswazji tylko umocnił osadzonych w
przekonaniu, że na zewnątrz uszykowano im okrutną rozprawę. Pozostali
więc w celach i spłonęli żywcem.
Gorzej, że ogień strawił nie tylko podziemia. Zajął się też zamek księcia. A że był cały z drewna…
- Aa… te córki szlacheckie? – spytała Dumeczka blada na twarzy.
- Karbonizacja. To był szok. W jednej chwili skończyło się
świętowanie. Umilkły śpiewy i bębny. Większość załamanych rycerzy
dokonała samobójczej szarży oślo do rzeki. Rozpacz księcia Wraka była
natomiast tak wielka, że s t r y l o b i z o w a ł s i ę.
I w postaci trylobita umarł.
- Rzeczywiście – przerwałem po chwili posępną ciszę – sporo ofiar
przyniosła rozprawa z tyranozaurem. Ale mimo wszystko lud Wieprzan
przetrwał. Stracili co prawda dziewczyny, rycerzy, księcia i zamek…
- I kwarcówki – wtrącił przybity Bełk.
- I kwarcówki. I grzechotniki. Ale przetrwali to. Jakaś tam ich
fartowna garstka. Czyż nie?... – Z napięciem spojrzałem Pomorii w oczy.
- Niezupełnie – chrząknęła piastunka. – Ocalałych Wieprzan spotkała straszna śmierć.
- Ale z czyjej ręki?! – krzyknęła z żalem Dumeczka.
Pomoria pokiwała głową.
- Wieprzanie nie docenili piasku, który naprawdę był bardzo
ruchomy. Przesypał się on przez palisadę do grodu i wciągnął wszystkich
mieszkańców. Nawet owczarka nie oszczędził.
Ani jego matki zajętej obcałowywaniem glinianego dzbanka.
I tak wyginęli Wieprzanie.
Koniec
Teraz cisza trwała dość długo. Ćmy ginęły ogniu, Pomoria
uśmiechała się nikle do czerni za oknem, a my drżeliśmy pod kołdrami z
przerażenia, przejęcia, zafascynowania i jakiegoś dziwnego…
Jakby zrozumienia istoty życia. Praw świata.
Po którym ani Kot w Butach, ani Żbik na Drutach nie chodzili.
A gdyby chodzili, to by ich zatłuczono w ten czy w inny sposób.
- To może drugą bajkę opowiem jutro? – uśmiechnęła się piastunka.
- Nie! – zaprotestowałem. – Dziś! Koniecznie dziś, kochana nasza Pomorio… Prawda? – zwróciłem się do rodzeństwa.
- Tak – wyszeptała Dumeczka.
- Tak – wygulgotał Bełk spod łóżka. – Ale oddajcie mi mój sztylet.
Pomoria złożyła dłonie i z namysłem spojrzała pod sufit. Wisiało
tam gniazdo ciem, które nasz ojciec obliczał na dwunastotysięczną
„forpocztę jakiejś większej inwazji, poobserwujmy to sobie, kochane
dziatki”.
- Tak… - wymruczała łagodnie. Bajki Purponów są niebezpieczne
przede wszystkim dlatego, że kiedy usłyszy się jedną z nich, to już
nigdy nie będzie chciało się innych, niż tylko purpońskie…
Dobrze… Teraz opowiem wam bajkę, którą świat zna jako
Osada na bagnach
[CDN]
|
Jezusie... Mógłby choć jeden przeżyć...
OdpowiedzUsuńBajki pochodzą z powieści "Admirał Sylur". "Sylur" sam w sobie jest mocno makabryczny, więc zawarte w nim bajki purpońskie, "znane z grozy i beznadziei", musiały jakoś przebić tę makabryczność. Kolejne bajki w drodze. :)
OdpowiedzUsuń