czwartek, 2 lutego 2012

Technologiczne serce

Dopóki Lew żyje, dopóty nie przestanie nowych sawann odkrywać... Ano tak jest. Nigdy nie będzie tak, że taśma odkryć zerwie się tylko dlatego, że człowiek skończy 25, 50 czy 969 lat. Na odkrywanie kolejnych reguł życia lub weryfikację swoich przekonań limitu po prostu nie ma.
Matuzalem żył 969 lat i ani wątpię, że jeszcze w ostatnim roku żywota dochodził do wniosku, że mylił się w wielu sprawach, choćby w tej, że życie kończy się po osiemdziesiątce.
Piszę o tym, bo na przełomie roku też odkryłem rzecz nową - a raczej: zweryfikowałem rzecz starą. I to, zwróćcie uwagę, uczyniłem to naprawdę szybko, grubo przed osiemdziesiątką... Bardzo grubo przed dziewięćsetką matuzalemową, której nic przecież nie wyklucza (odżywiam się zdrowo i zimne natryski biorę).
Co odkryłem? Otóż, jak wielu ludzi, uważałem świat wirtualny za co prawda fascynujący, i w ogóle tani, poręczny entertainment - ale jednak zwyczajnie fikcyjny, odciągający od realiów. A przy tym za grubozłodziejski dla czasu, którego nikt w nadmiarze nie ma.
O tym ostatnim wciąż mam przekonanie, lecz... Widzicie, cały ostatni rok pchnął mnie ku noworocznej konkluzji (zatem ku wspomnianej weryfikacji). W wielkim zadziwieniu i zafrapowaniu uzmysłowiłem sobie nagle, że za ekranem komputera mam dużo bardziej prawdziwych znajomych i przyjaciół, niż wokół siebie... w tak zwanym realu...
Rozejrzałem się, otaksowałem, porobiłem pomiary, badania krwi i osocza tych prawdziwych moich otoczeńców*... i wyszło na to, że jest ich kilku ledwie takich, którym odda się ostatnią kromkę pumpernikla czy ostatni nabój do winchestera w chwili próby ostatniej.
Kilku.
Kilku, których umysł i serce (zwłaszcza serce!) sprawiają, że chcę ich widzieć wciąż na swej orbicie, dopóki sam się jej trzymam.
Kilku.
W komputerze, który niektórzy nazywają narzędziem szatańskim, mam ich dużo więcej.
Legion.
Legion ludzi, których poznałem w ciągu - dosłownie - ostatniego roku. Ich umysły i serca podziwiam, czerpię z nich pokrzepienie lub inspirację. A co najmniej mają mój szacunek z racji swego potencjału i stanowiska na życie. Szczerze cieszę się z poznania tych ludzi. To nie ludzie wirtualni, nie fikcyjni. Są żywi. O tym, że człowiek jest żywy, świadczy naprawdę niewiele. Ot, kilka drobiazgów... No tak, bijące serce, to po pierwsze... Ale także to, że ten człowiek idzie, kroczy wprost mimo przeciwności, wierny zasadom, wierny zawartym traktatom, tym z innymi ludźmi, tym ze światem i tym, które zawarł sam ze sobą. Z szacunkiem do ludzi, zwierząt, natury i kosmosu, który jest naszą praojczyzną.
Choć z uporem wciąż wpycha się nas w teorii pochodzenia na dno oceanu, między krakeny, a lewiatany... Ja w każdym razie stamtąd nie wyszedłem.
Tak, takich ludzi poznałem.
Nie widziałem twarzy większości z nich. Mimo to są żywi, żywsi niż wiele poruszających się z chrobotem kukiełek w świecie jakoby rzeczywistym. Kukiełek skupionych na materialnym biegu, zbyt zaangażowanym, by pochylić się nad ranną wiewiórką czy zmarzniętym psem.
Ktoś może rzec: łatwo jest udawać. Ludzie w komputerze mogą oszukiwać, sprzedawać wymarzone i samym sobie niespełnione alter ego.
No mogą.
A czy poruszający się wokół ludzie nie udają? Czy nie potrafią przez 2o lat patrzeć na innych twarzą, której tak naprawdę nie mają?
Nie ma gwarancji na szczerość. Do końca swoich dni będziemy ją weryfikować u wszystkich, którzy do nas przyjdą; czy to drzwiami, czy to monitorem. Tak to już jest.
Być może Matuzalem do końca swoich dni weryfikował prawdziwość towarzyszy i ich rzeczywisty stosunek do życia.
Nie wiadomo, ile przez owe 969 lat twarzy sam sobie zmienił. Podobno co siedem lat człowiek zmienia swoją osobowość. Jeśli to prawda, to zmiany Matuzalema mogły wstrząsać jego otoczeńcami. Jeśli to prawda... No cóż, na nic w tym świecie nie mamy gwarancji, prawda? Jeśli nie mamy jej na stałość [poglądowo-osobowościową] własną, to na stałość towarzyszy życia nie mamy jej tym bardziej...
Komputer jest bramą i może być to brama do oświecenia. Może być to brama do pokrzepienia prawdziwą przyjaźnią i prawdziwym człowieczeństwem.
Wszystko jest kwestią karmy i przeznaczenia. Być może sami sobie rzucamy kości, kto jednak wrzuca je w kubek, kto nimi grzechocze?...
Dziś komputer jest moim sojusznikiem. Dziś płynie od niego wiedza (tak, ta, którą ONI chcą zabrać poprzez ACTA) i ciepło ludzi prawdziwych.
I coś więcej... Coś jeszcze. Coś ważniejszego niż wszelkie inne ważności.
Ale o tym za dni kilka, w Technologicznym sercu II.

*właśnie wymyśliłem to słowo, i to z półsennym już umysłem!


A ponieważ zrobiło się jakoś poważnie po tym poście (skandal, po prostu skandal), to szybkim manewrem oskrzydlająco-ewakuacyjnym schodzimy do ostatniej już części noweli Słupnicy. Bardzo dziękuję wszystkim Gościom za przychylne opinie. Przyznam, że gdybym dziś pisał Słupników, akcja potoczyłaby się trochę inaczej. Najwyraźniej miałem bardzo krwiożercze nastroje w roku 2000 w Kielcach. I niech tak zostanie... Nie należy jezuicko ingerować w dzieła pogańskie, jeśli miałoby to zdławić ich oryginalny oddech. Czyż nie?
Zresztą w roku 2000 w Kielcach nie miałem dziewczyny (a wiadomo, jak dziewczyna wpływa na serce mężczyzny u pióra), miałem za to dwóch bardzo dziwnych kolegów (a wiadomo, jak dziwni koledzy wpływają na mózg mężczyzny u pióra).
A wkrótce na Lwach pojawi się nowa, mrożąca krew w żyłach nowela psychiatryczna: Petersen i krasnoludy.
Zapraszam po raz ostatni do Słupników.

Słupnicy odłamek siedemnasty

[...]Pewnej nocy, gdy spałem umęczony płaczem, Sasza poszedł w gąszcz ze sztormówką. Nad ranem wrócił bez nogi. Tak, znów wszedł w potrzask... Jakim cudem uszedł? Otóż wspierał się na widmie astralnym nogi. Jak wiadomo, po odciętych kończynach przez krótki czas utrzymują się widma, które swędzą, pieką, a nawet czasem jeszcze pełnią zastępczo funkcje... Dopiero u progu domu widmo rozwiało się i Sasza runął jak długi. Przeżył, ale dwa dni krzyczał w gorączce, że nasze wysiłki są próżne, że nadzieje złudne, bo Pamfarę musiały dopaść jenoty. Zupełnie załamany jego załamaniem rozstałem się z nim i wróciłem do domu. Wykupiłem jednak połowę tej cypryjskiej... przepraszam: cyprysowej dżungli, a konsorcjum stalinowskie Монголия и сталь wykroiło obszar wielkości dwunastu kilometrów kwadratowych i przeniosło na Morawy, gdzie wypoczywam co weekend. Rozkładam leżak naprzeciw ściany cyprysów i czekam... To samo robi Sasza, pod ścianą jemu przypisanej części cyprysów - o ile jeszcze żyje. Bo ostatnio dzwonił tydzień temu, a mówił mi wówczas, że zakłada pięć nowych pułapek, które podejrzał w historii walk leśnych Wietkongu. W każdym razie, jeśli żyje, to czekamy. Czekamy... Czekamy, aż pewnego dnia spomiędzy cyprysów wybiegnie roześmiane dziewczę z naręczem grzybów... - matematykowi głos uwiązł w gardle.
Otarłem dyskretnie łzę, a większość obecnych westchnęła z żalem.
- Nie przekonał mnie pan - powiedział Euforyk i zadał cios godny tarczownika słowiańskiego.
To była chwila prawdy. Prawdy o możliwościach Wyssaka, który wciąż mógł objawić się jako uzdolniony czeski czarnoksiężnik.
Albo choć czechosłowacki kuglarz, który sztuczką odwracającą uwagę otworzyłby sobie drogę ucieczki.
Nie był jednak ani jednym, ani drugim. Przeciw opadającemu ostrzu nie zostało rzucone żadne zaklęcie, jedynie bródka matematyka zamerdała osobliwie... Po czym topór Euforyka zrąbał go niczym sosnę z miłym dla barbarzyńskich uszu chrzęstem.
Patrzyłem rozczarowany, choć i trochę urzeczony, jak tors Wyssaka przecina powietrze z furkotem peleryny, by osiąść z głośnym plaśnięciem na tablicy. Peleryna zwisła do samej podłogi i wydawało się, że matematyk stanął przy tablicy, by wypisać logarytmy.
- Litości! - krzyknął ktoś przejmująco.
- Tak - mruknął Gwyndelf sceptycznie.
I natarł w milczeniu. Euforyk zaś, który miał osobowość radosną i spontaniczną, doskoczył z wyciem godnym berserka. Obaj gardzili tchórzostwem i karali je w oczywisty sposób - siekli toporami. Z kolei doceniali męstwo. Tych, którzy je okazywali, też co prawda siekli, ale przynajmniej miał taki śmiałek szansę wywalczyć wolność...
Być może nikłą.
Niełatwo oprzeć się X legionowi.
Ryżowski opróżnił właśnie butelkę śliwowicy i potrząsnął nią, jakby chciał upewnić się, że jest pusta. Gesty te nieoczekiwanie upodobniły go do hetmana Żółkiewskiego, wydającego komendy buławą. Przytępione alkoholem i trwogą umysły staruszków odebrały je jako sygnał do ataku. Niczym chorągiew husarska, ruszyli zwarci do szarży rozpaczy. Zaskoczeni topornicy cofnęli się pod naporem uderzenia, lecz kilka zamaszystych ciosów orężem zamieniło scaloną chorągiew w krwawo rozsypujące się części domina.
Sam hetman Ryżowski-Żółkiewski, zdumiony zarówno natarciem, które wywołał, jak i jego błyskawicznym załamaniem, otrzymał najwięcej ciosów i rozleciał się niczym puzzle.
Buławy z dłoni jednak nie wypuścił, co zrobiło dobre wrażenie.
Po chwili zaległa cisza ostateczna. Było po wszystkim. Rozejrzałem się bystro. Wrażenie wizytowania rzeźni po stłumionym buncie rogacizny nasuwało się dość natrętnie. Pojedyncze jęki konających i rybio podrygujące ciała nie łagodziły tego obrazu.
Ociekający kaskadami krwi chłopcy nie bez mozołu przebrnęli do mnie przez mięsne trzęsawisko.
- Zdążyliśmy, tato! - Euforyk, którego poznałem tylko po głosie, opuścił topór i triumfalnie obnażył kły.
- Tak - dodało monstrum, które niechętnie opuściło broń i które musiało być Gwyndelfem.
Wyściskałem ich serdecznie, co naturalnie i mnie upodobniło do rzeźnika zapracowanego w wielkanocnym tygodniu.
- A teraz zwiewajmy - rzuciłem. - Zanim ci na górze przybiegną tu zaniepokojeni nieobecnością tych nieboraków.
- Ci na górze? - Euforyk spojrzał na mnie dziwnie. - Tatko, tam byliśmy n a j p i e r w...
- Ach, tak - wymruczałem

*

Następnego ranka obudził mnie nęcący aromat kakao. Ubrałem pospiesznie szlafrok zdobiony zmutowanymi żółwiami ninja i pomknąłem do kuchni. Po drodze rzuciłem okiem na kominek. Topory wisiały w swoim zwykłym ułożeniu, nienagannie błyszczące.
Moi synowie siedzieli przy stole i delektowali się jajecznicą, zakopaną pod stertą rzeżuchy.
- Cześć, tatko! - krzyknęli radośnie.
- Cześć, smyki! - Przeniosłem wzrok na żonę. - Witam panienkę urodziwą.
- Piszą o tej jatce - Zapaścia wesoło zamachała gazetą.
Usiadłem, i dmuchając na gorące kakao, zacząłem czytać:

Sekciarze ukarali się sami!
Komisarz Karton z grupy dochodzeniowej,
która zajmuje się wyjaśnianiem
szokującej masakry, która
wydarzyła się w liceum na placu
Paszczaka, nie ma wątpliwości.
Mówi: - Wszystko wskazuje na to,
że w tej renomowanej placówce
działała tajemnicza sekta, której
siedziba znajdowała się w podziemiach
budynku. Niestety, wygląda na to, że jej
członkiem, a może i guru, był sam dyrektor
szkoły. To dość przykre.
- Ile dokładnie znaleziono ciał?
- Trudno powiedzieć, bo wciąż trwa ich
kompletowanie i liczenie. Nadal otrzymuję
raporty o nowych zwłokach. Dziś rano
tuzin martwych ciał odkryto pod plandeką
makiety ciężarówki chińskiej. Ale myślę,
że możemy mówić o stu ofiarach.
Może więcej.
- Czy są wśród nich szanowani obywatele
miasta?
- Rzeczywiście. To szokujące. Trudno
to pojąć.
- Kto na przykład?
- Nie wolno mi jeszcze podać żadnych
nazwisk. Proszę nie pytać o profesora
Ciociosana. Nie potwierdzam.
- Profesor Ciociosan?!
- Nie potwierdzam.
- A skąd w ogóle to przekonanie o sekcie?
- Wskazują na to chociażby same ubiory
członków sekty. Szaty, sukmany, rytualne wory,
zabytkowy sarafan chłopa rosyjskiego
z XIX wieku, kielichy na wino lub krew,
resztki zniszczonego ołtarza z całunem,
prawdopodobnie podwieszanego
pod sufitem. Poza tym sztuczne brody,
zapewne obowiązkowe podczas
ceremonii. No i ta podziemna siedziba...
- Czy to było rytualne samobójstwo
zbiorowe?
- Prawdopodobnie. Znaleźliśmy ogromne
zapasy bobu. Być może samobójstwo nie
było zaplanowane, a sekciarze wykończyli
się sami w amoku, który mógł
spowodować wyciąg z ziaren bobu.
Badają to nasi eksperci. Jakkolwiek by
nie było, można powiedzieć, że sekciarze
ukarali się sami - kończy komisarz Karton.

Zapaścia pocałowała mnie czule.
- Mój ty herosie - szepnęła. - Mój ty...
- Chwileczkę - przerwałem przezornie. - Poczekajmy z tym do wieczora, księżniczko Zapaścio. Ja muszę ogłosić coś moim synom. - Podniosłem się energicznie z krzesła. - Za mną, wojownicy!
Stanęliśmy przed kominkiem. Popatrzyłem z zadumą na topory, potem na skupionych synów.
- Kochani moi - wyrzekłem ciepło. - Te topory to bezcenna pamiątka rodzinna. Nasi przodkowie użyli ich pod Grunwaldem, by rozsiekać bezczelnych najemników angielskich. Jakiś czas później zasłużone te ostrza skróciły o głowę i tak dostatecznie wysokich rabusiów szwedzkich... Cenię zatem te topory i chciałbym mieć pewność, że nie sięgniecie po nie już nigdy więcej. Jeśli dojdzie do walki, to rozstrzygnijcie ją w sposób cywilizowany, a nie archaiczny. Użyjcie naostrzonych trzonków mioteł i młotów spiżowych. ALE - tylko w ostateczności. Gdy grozi wam siniec i dyskomfort. Bo niegrzecznym jest odbierać komuś życie, jeśli wystarczy słowna reprymenda.
Chłopcy milczeli pokornie.
- No - pokiwałem głową z satysfakcją. - A zatem przyrzekacie, że nie zdejmiecie więcej tych toporów ze ściany?
- Przyrzekamy! - zawołał Euforyk uroczyście.
- Tak - powiedział Gwyndelf.
- Doskonale - rozpromieniłem się. - W nagrodę za akt zdyscyplinowania będziemy dziś rzucać włóczniami z ołowiu przez cztery godziny. A potem mama zaleje was w dołach betonem i będziecie mieli pół godziny na wydostanie się. Nie wolno stosować ładunków wybuchowych.
Gwyndelf spojrzał na mnie z wdzięcznością, natomiast Euforyk szarpnął mnie za rękaw ożywiony.
I w tym momencie do salonu weszła Zapaścia z dość zafrapowaną miną.
- Kochanie, znów jakiś anonim do ciebie!... Trzymaj - podała mi czarną kopertę.
- Zobaczmy - otworzyłem z uśmiechem kopertę i odczytałem głośno:

ŻONA PAŃSKA ROBI BŁĄD TRWAJĄC PRZY MĘŻU TAK SŁABYM
JAK PŁAZ RZĘŻĄCY POD LIŚCIEM ŁOPIANU, JAK MCHEM
ZIONĄCY ROPUCH. ZAMIERZAM ZAWŁADNĄĆ JEJ SERCEM,
PRZYPRAWIĆ PANU POROŻE, A NAWET ZAPOROŻE, ZAŚ ROZBRYKANE
PAŃSKIE POMIOTY PRZEPĘDZIĆ POD OPIEKĘ SIÓSTR ZAKONNYCH.
MAM CHARYZMĘ LEOPARDA I DOBRE BUŁGARSKIE AUTO.
I WYGRAM.
CZARNY PERNANDEZ.

- Wydolec spod siódemki ma zastavę - wymruczała z namysłem żona. - Myślisz, że to on mógłby...
- Co prawda nie należy pochopnie wskazywać podejrzanych, lecz... - urwałem, szukając wzrokiem synów.
Nie znalazłem ich bowiem. Zniknęli.
Nie tylko oni zresztą, o czym przekonał mnie szybki rzut oka na ścianę nad kominkiem.
*****

12 komentarzy:

  1. Wiesz... dałeś mi do myślenia z tymi wirtualnymi znajomymi.

    Często traktuje się ich jako "gorszą" kategorię bo: nieprawdziwi, udawani, "w Internecie każdy może być kim chce". Ale tak naprawdę nie jest. Po dłuższej wymianie zdań, dłuższym czasie te osoby stają się nam zwyczajnie bliskie. Są przy nas częściej gdy chcemy im o czymś opowiedzieć, nawet zaryzykowałabym stwierdzenie, że są bardziej zainteresowani tym, co się u nas dzieje niż "zwykli" znajomi, którzy np. wciąż nie mają czasu, żeby na chwilę sie z nami spotkać.

    Chyba trzeba całkowicie przeformułować stereotyp znajomości internetowych, jako te całkowicie naturalne i takie, które dają nam bardzo, bardzo dużo ciepła, wsparcia w naszych elektroniczncyh czasach ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nic dodać, nic ująć, HappyHolic. :)
    Jak widać, wszystko może stymulować świat duchowy czy po prostu uczuciowy - technologia też...

    OdpowiedzUsuń
  3. Ostatnio dużo myślę o znajomych z internetu. Masz rację w tym, co piszesz, ale ja miewam mieszane uczucia...

    OdpowiedzUsuń
  4. Na pewno znajomi z Internetu nie pojawiają się po to, by zastąpić naszych... otoczeńców. ;) Ale ich wpływ - wpływ tych, którym na to pozwolimy - będzie miał silne znaczenie dla naszej rzeczywistej orbity życia. Więzi z tymi, którzy wymieniają z nami energię wzmocnienia i wiedzę, której szukamy - zacieśnią się. Albo po prostu potowarzyszą nam (a my im) przez CHWILĘ, wedle potrzeby, co też jest naturalną drogą rzeczy...
    Nigdy zresztą nie wiemy, KTO I KIEDY, z monitora przejdzie wprost w nasze życie, by pozostać długo i bardzo prawdziwie.
    W końcu monitor też jest jedną z dróg poznawania... :)

    A z otoczeńcami trzeba bez pardonu. Jak szczerzą kły w kierunku naszej tętnicy szyjnej, patelnią przez łeb i siup! za mury. :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Dobrze mieć znajomych w realu i nie- realu, choć ten nie- real to jakoby też taki real, tylko nieco inny, ale równie ważny (przynajmniej dla mnie).
    Ważne żeby się dogadywać, znaleźć wspólne pasje, zainteresowania i nawzajem się inspirować - uczyć się od siebie. Rozmawiać...
    Ci zza monitora nierzadko wiedzą o nas więcej niż Ci, zza ściany.
    Takie życie...Internauta to też człowiek :)
    Więc patelnią przez łeb, kijem przez plery :p

    OdpowiedzUsuń
  6. ...i tylko czekać jak KTOŚ KIEDYŚ wyskoczy z monitora :)

    OdpowiedzUsuń
  7. To bardzo wygodne więzi, bo można je łatwo zerwać... Ale czy ten rodzaj więzów w ogóle wiąże cokolwiek?

    OdpowiedzUsuń
  8. Tak, to prawda. W internecie mam juz wielu serdecznych przyjaciol, i to od kilku lat, jestesmy w stalym kontakcie, pomagali mi w sytuacjach kryzysowych, chociaz znamy sie tylko ze zdjec lub kamer, a i to nie wszyscy. Znam i Polakow, i Rosjan i Serbow. I wstyd to powiedziec ale...tak wielkiej pomocy jaka okazali mi moi "zaekranowi" przyjaciele, nie okazalby mi zaden z moich (nielicznych) nieinternetowych przyjaciol i "przyjaciol".
    Dlatego doceniam dobrodziejstwo internetu.

    OdpowiedzUsuń
  9. Moi Kochani, prawdziwi przyjaciele sprawdzają się w chwili Wielkiej Próby. A friend in a need is a friend indeed... Miałem okazje przez to przejść. Kiedyś z wielu "przyjaciół" w chwili krytycznej dla mnie, pozostało tylko... dwóch, na których mogłem liczyć. Ale to przeszłość. Teraz? Mam wielu znajomych w wirtualu i realu, ale przyjaciół niewielu - ale trzeba o nich dbać, bowiem to jest towar deficytowy - szczególnie teraz...

    OdpowiedzUsuń
  10. Ja to ja: no może w każdej chwili, taka prawda. Trzeba pamiętać, że serce jest tylko jedną z wielu fortec, które prędzej czy później ulegają szturmom. ;)

    Ewo: całkiem możliwe, że tak. Na pewno stymuluje.

    OdpowiedzUsuń
  11. Ewo: wiąże, czasami aż za mocno :)
    Autorze/Lwie pretendujący do długowieczności Matuzalema: tak po ludzku (wirtualnie ;)) dziękuję za ten wpis. dał mi do myślenia wieczorową porą, a to zawsze cenne. okazało się, że jestem tych, co lubią czasami zmienić wirtualne w realne. z różnym skutkiem. ale dla tych kilku "skutków" z którymi wciąż mam kontakt i którzy wiedzą o mnie tyle, ile realni być może nigdy się nie dowiedzą - było warto.

    OdpowiedzUsuń
  12. I to jest adekwatne skwitowanie całej sprawy, WNZ...
    Tak, i jutro, i pojutrze, będziemy wciąż przed monitorem. Skutki otwierania tej bramy pozostają dziś zagadką.
    Bardzo intrygującą...

    OdpowiedzUsuń