Zdolności gimnastyczne niebieskich rękinów były znane Krwionom już
wcześniej – dzięki bitwom – lecz dopiero pełen popis na arenie uświadomił im,
że płacili do tej pory za niedoskonałość, nie za kunszt. Co więcej,
błyskawicznie i niepowstrzymanie rozkręciła się spirala bezlitosnego
wyszydzenia. Krwioni wyszydzali cyrkowców z wszelkich cyrków, które miały
czelność zjawiać się i obiecywać niezwykłe pokazy, niebieskie rękiny zaś
obśmiewały chóralnie tych obywateli królestwa, którzy byli jeszcze wciąż
skłonni podziwiać mistrzów w rodzaju Rumba. Wszystko to zabrało trzy miesiące.
Po tym czasie zła sława przekroczyła granice Krwionu, by ścigać cyrki
usiłujące przetrwać w odległych obszarach Europy. W efekcie upadły i one, tak
lokalne, jak przegnane z ziemi krwiońskiej.
Cyrkowców nikt nie egzekutował na
miejscu – było to raczej incydentalne – lecz i tak popadli w logiczną
frustrację. Ponieważ niebieskie rękiny były skłonne popisać się siłą, wytrzymałością,
a nawet kuglarstwem o wiele doskonalszym i bardziej oszałamiającym, cyrkowcy,
utraciwszy wiarę w swe umiejętności, a co najmniej w potęgę sztuki cyrkowej,
uszli w puszcze, knieje i stepy. Wkrótce rozeszły się pierwsze doniesienia o
napadach, rabunkach i morderstwach band cyrkowych. Często zwanych bandami
klaunów, jako że właśnie klauni okazali się najbardziej zrozpaczonymi,
złaknionymi zemsty i pożogi cyrkowcami. Nie rezygnując z barwnych ubiorów i
smutnych-wesołych malunków twarzy, przejęły władzę nad wszystkimi rozproszonymi
bandami, okazując wobec napadniętych okrucieństwo niestosowne do zawodu.
Złamanie kodeksu cyrkowych świętości, jak powiedziałem.
W każdym razie tak powstały bandy klaunów. Bardzo złe, rozsierdzone,
antykrólewskie bandy.
Zdaje się, że to ja je stworzyłem.
Rycerstwo i armia zawodowa Pomfryka prędko wytłukły większość band
grasujących w królestwie. Głównie dzięki ochoczemu zaangażowaniu niebieskich
rękinów, które nie miały w zwyczaju wykręcać się od odpowiedzialności,
zwłaszcza, jeśli oznaczała możliwość sięgnięcia po szable polsko-węgierskie,
ukochaną ich broń. Niedobitki cyrkowców uszły za granicę, gdzie miały szansę
polować na ludność z nieco większą bezkarnością. Jak choćby w puszczach
Maskaradii.
Które właśnie przemierzałem.
Acz chwilowo mnie powstrzymano.
Przyjrzałem się cyrkowcom z zadumą. W sytuacji takiej jak ta
zasadniczo liczy się na trzy możliwości ocalenia skóry. Pierwsza: nieoczekiwany
sukurs, na przykład zapędzonej w łowach królewskiej kawalerii. Tę możliwość
wypadało mi wykluczyć natychmiast. Druga – zdolności dyplomatyczne. I tu wypada
ujawnić, że jako niebieski rękin dyplomatą byłem marnym. Nie z powodu
ograniczonej wyobraźni i braku polotu, bynajmniej. Po prostu niebieska natura
nie pozwalała na grę polityczną przy pomocy pokory, wyważenia i uprzejmości.
Parcie na zuchwałe żarty i prowokacyjną kpinę było zbyt silne. Nikt nigdy nie
prosił niebieskich rękinów o mediację, i słusznie.
Byłby to oczywisty krok w stronę wojny trzydziestoletniej o Ogon
Pruski lub coś w tym rodzaju.
Zatem ocalenia skóry na drodze dyplomatycznej wcale sobie nie
upatrywałem. Pozostawał tylko wariant trzeci.
Wiara w swe umiejętności szermiercze i zimne z nich skorzystanie.
Niebieska natura bardzo prze do tego skorzystania.
Jest jednak coś, do czego się jeszcze dotąd Wam nie przyznałem.
Mam fluid człowieczy.
Tak, jakaś cząstka człowieczej natury tkwi gdzieś tam we mnie, zbyt
głęboko, by bezkarnie dosięgnąć nożem i usunąć. Acz może i dobrze. Mam bowiem
wrażenie, że ten fluid wzbogaca moją osobowość i duszę. Oczywiście żaden z
moich krewniaków się z tym nie zgodzi. Ich zdaniem rasa ludzka, choć
najbardziej ambitna, bojowa i zaciekła, należy do kilku najsłabszych na
planecie, tak organicznie, jak mentalnie.
Cóż, mają rację, zresztą ten sam pogląd wyznaję. Po laury i korony
sięgają istoty dynamiczne i zdecydowane, gdy tymczasem , ludzi trapi coś tak
osobliwego – i ułomnego – jak skłonność do wahań i dylematu.
Zafrasowania.
Wspomnień z dzieciństwa.
Zerkania na fotografie ślubne (zamiast na wojenne).
Żałowania błędów i niedopowiedzeń.
Niebieskie rękiny idą wprzód i nigdy nie zawracają sobie tym głowy. I
może to tłumaczy ich bezkarne zuchwalstwo i mistrzostwo bojowe.
I poczucie humoru.
No tak, tyle że ja miałem ów pierwiastek rasy ułomnej… Moi kamraci
często poklepują mnie ze zgrywanym zatroskaniem i ochoczo wyszydzają nieszczęsne okaleczenie porodowe, lecz
ja naprawdę się cieszę.
Mam ludzką skłonność do politowania i refleksji – dość niewykrywalne
cechy u niebieskich rękinów – co wcale nie osłabiło mego dynamizmu i polotu
wojennego. Wzbogaciło natomiast umysł i przydało samozadowolenia. A przecież
życiem trzeba się cieszyć.
I to wyjaśnia, dlaczego otoczony w lesie maskaradzkim, nie sięgnąłem
po szablę tak od razu. Byłem najzupełniej pewny swej przewagi nad tuzinem
desperatów w wyświechtanych cyrkowych kostiumach, lecz ludzkie politowanie
kazało mi dać szansę wrogom.
Dlatego sięgnąłem po wariant dyplomatyczny.
Z którym wszak nigdy sobie nie radziłem.
- Nie musimy wracać do starych, humorystycznych niesnasek –
przemówiłem życzliwym tonem oficera-dżentelmena. – Wszelkie nieporozumienia
można wyjaśnić na drodze pokojowych negocjacji. Wstępnie proponuję piknik pod
tym bukiem, za którym nieumiejętnie czai się akrobata.
- Niebieski rękin - wycedził klaun, trzymający w drżących dłoniach
balon z gazem. Był to klaun klasy pierrot, najpewniej herszt bandy. Drżące
dłonie zapowiadały słabość do broni chemicznej i nie liczyłem, że balon
zostanie odniesiony do leśnej kryjówki. - Dawno temu… choć nie tak dawno,
zabiliście nasz świat. ZABILIŚCIE CYRK!!
Nie przeoczyłem, że balon prawie wymknął się z rąk klauna. Rąk, na
których sprawności niespecjalnie polegałem, nie tylko ze względu na mordercze
zamiary, ale też niesłużącą utrzymywaniu kontroli barwną, grubą, jednopalczastą
rękawicę. Sztywną i chyba za dużą o dwa rozmiary.
I to mnie trochę zmartwiło. Owszem, jako niebieski rękin odznaczałem
się wysoką odpornością na gazy, opary i napalmy – groził mi co najwyżej
chwilowy uwiąd głowy i kończyn – ale najpewniej padłby mój upodobany, oddany
koń Mars. A ja za śmiercią zwierząt nie przepadam, a za śmiercią upodobanych
idzie zwykle mój gniew egzekucyjnych skutków.
No i po prawdzie ten chwilowy uwiąd kończyn też mógłby niekoniecznie
wesprzeć techniki szermiercze…
Sami widzicie, co czynił ze mną ludzki fluid. Każdy inny niebieski
żołnierz już dawno rzuciłby się radośnie na wroga, ja zaś nie oparłem się
analizie.
A słowa ZABILIŚCIE CYRK!!
stawiałyby w niewdzięcznym położeniu już wysoce zdolnego dyplomatę. Dlatego
poczułem, że dla mnie może się to okazać próbą zbyt wysokiej miary.
Co gorsza, sam pogrążałem się brakiem doświadczenia i czujności. Bo na
przykład w obliczu balonów gazowanych wypada zachować kamienne oblicze, by
miotacza nie prowokować – a ja mimowolnie uśmiechnąłem się do własnych myśli.
Do tych, wiecie, dyplomatycznych dylematów.
No, do fluidu człowieczeństwa, inaczej mówiąc.
A przecież niebieskie rękiny mają rasowo wygenerowany uśmiech. Zawsze
szyderczy, nieco pobłażliwy.
Słabo dyplomatyczny.
Klaun-pierrot nie najlepiej ten uśmiech przyjął. Jego groteskową twarz
(usta były tak rozlegle uszminkowane, że przejęły obszar między uszami, połowę
nosa i ocierały się o jabłko Adama) wykrzywiła wściekłość, co odebrało jej
ostatnie rysy smutku. A naprawdę, naprawdę niełatwo o to pierrotom. Herszt
obejrzał się na innych, a ja obejrzałem się wraz z nim.
Ja i mój pokryty pajęczyną wojennych blizn i tatuaży planetarnych koń,
znajdowaliśmy się w położeniu, wobec którego wielu uznałoby za wskazane
rozejrzeć się za solidnym konopnym sznurem i solidną dębową gałęzią. Oczywiście
nie byliby to Krwioni, a już z całą pewnością nie niebieskie rękiny, które mają
słabość i uwielbienie do bojowych wyzwań.
Naprzeciw mnie, jak już wiemy, stał herszt bandy. Nieco łachmaniarski,
kloszardowy, wciąż jednak dbający o makijaż zawodowy klaun-pierrot, uzbrojony w
balon gazowy. Tuż za nim przymierzała się do miotu grupa szczerzących spiłowane
kły, ubranych w metaliczno-fioletowe uniformy żonglerów, uzbrojonych w noże i
maczugi. Broń była cyrkowego pochodzenia, lecz
nie poznałem takiego, który był skłonny pomniejszać jej rozbójniczą
użyteczność.
Za żonglerami oczekiwało wsparcie – nie moje, niestety – barwnie
umalowanych klaunów klasy arlekin. Uzbrojeni byli – swoim zdaniem, w każdym
razie – w trąbki, torty i watę cukrową. Nie pierwszy raz przyszło mi zmierzyć
się z klaunami, toteż nie łudziłem się, że ta cukiernia obiecuje serdeczne
powitanie i hamak na kwaterze.
Od czoła przeciwników było najwięcej – logicznie, gdy tkwił tam ich
chłonny ochrony dowódca – ale byłem otoczony i wroga dostrzegałem wszędzie,
gdzie tylko rzuciłem zmrużonym w zadumie okiem.
Z lewej strony, na przykład, podchodził ostrożnymi krokami szakala
kuglarz, bardzo ważna figura w każdym cyrku. O ile potrafił, oczywiście, coś
więcej, niż wytargować pomiętego zająca spod denka cylindra. Z kuglarzami
cyrkowymi było bowiem nie inaczej niż z czarownikami indiańskimi: jedni byli
parapsychicznie uzdolnieni i czynili sztuki wsparte przez astralnych
pomocników, inni oszukiwali kiczem niegodnym pomocnika kataryniarza. Czy
kuglarz kurczowo ściskający wypłowiały, omszały nieco cylinder, był
niebezpiecznym sztukmistrzem, czy też nieudolnym gnębicielem zajęcy? Już za
chwilę miałem uzyskać odpowiedź.
Z prawej strony zbliżał się wolno, acz drapieżnie nie mniej groźny
przeciwnik – połykacz ognia. Był stary, chyba niedowidzący, sądząc po
potknięciach i lekko zdezorientowanym spojrzeniu. Za to ogień palił się na
trzymanej przezeń pochodni całkiem żywo. Poza tym połykacze potrafią nie tylko
wchłonąć ogień, lecz w sposób całkiem smoczy wystrzelić go z krtani i spopielić
osobę, która im podpadła.
Ot, takiego tam wandala, co przyniósł im bankructwo i tułaczkę w
leśnych ostępach.
Tuż za połykaczem postępował atleta. Lub może klaun przebrany za
atletę… Był to masywny, wiekowy już człowiek, odziany w pasiasty, rozdarty w
pięćdziesięciu sześciu miejscach kostium pływacki. Rzucały się w oczy ściskane
przez niego hantle ze spiżu i sumiasty, chyba trochę zaniedbany wąs, który w
pierwszej chwili wziąłem za gałąź wierzby, przyszytą do twarzy w ramach
desperackiego kamuflażu.
Ciekawym zbiegiem okoliczności, właśnie na drzewie, pod którym stałem,
przysiadło w konarach kilku akrobatów o surowych rysach twarzy i nie mniej
surowych rysach bicepsów. W ponurym skupieniu szykowali trapezy do zastosowania
w walce, zupełnie nieprzejęci tym, że to widzę.
W walce przeciwko mnie, wątpliwości co do tego nie miał nawet mój koń
Mars. No cóż, nie były to pierwsze tarapaty, w które go wpakowałem.
Za sobą posłyszałem szmer i łamanie gałązek. Natychmiast obejrzałem
się – naturalny, logiczny odruch. Nie ujrzałem kawalerii króla zapędzonej w
pościgu za odyńcem. Przekonałem się tylko, że dopełniono okrążenia. Dopełniał
go nieliczny, nie mniej jednak zdeterminowany oddział woltyżerów, prowadzących
całkiem mocne, najpewniej niedawno zrabowane wierzchowce. Woltyżerowie
uzbrojeni byli w coś, co nie zasługiwało na kpiące określenie cukiernia. Mieli drewniane maczugi i
lance, wstążki zwieńczone ołowianymi kulami i szarfy, którymi ponoć potrafili
buki ścinać w plastry.
Gdy zmarszczyłem pysk (tak, jako niebieski rękin posiadam pysk, i jest
to pysk przystojny i szlachetnie, sarmacko wyprofilowany) na ich widok,
wyszczerzyli zęby w złowrogim uśmiechu, po czym zgrabnie powskakiwali na
siodła. Nie w celu wygodnego dosiadu na kawę południową z biszkoptem, lecz do wyzywających
pozycji stojących.
Często jednonożnie.
Czasem jednoręcznie.
Nie był to popis, który ignorowało się tak po prostu.
Nie przy braku szeregu pikinierów wsparcia.
Albo podkopu do szybkiej ewakuacji w przypadku, gdyby coś poszło nie
tak.
Tak to wyglądało. Zazwyczaj klauni i woltyżerowie czmychali na widok
pojedynczych nawet niebieskich rękinów, ci zaś tutaj szczerzyli zęby. Trafił mi
się wyjątkowo odważny cyrk.
Czy może raczej: wyjątkowo ziejący nienawiścią.
Nienawiść odbiera rozsądku, lecz przydaje męstwa. Jest praktyczną
cechą wojennego zastosowania.
Jeszcze raz potoczyłem wzrokiem po zacieśniającym się kręgu
nieprzyjaciół, potem wymieniłem znaczące spojrzenie z Marsem, i ostatecznie
wróciłem do herszta i jego podrygującego balonu.
Teraz wszystko zależało od sztuki dyplomacji. Od bardzo wyborowej
sztuki, której ja nie opanowałem bardziej niż głuszec, którego dostrzegłem na
wysokiej gałęzi, i który przyglądał mi się ze smętnym zastanowieniem.
Jedyna szansa na uniknięcie boju, bardzo oczywiście mikra i łatwa do
pomylenia z jętką odstawioną od posiłków, leżała w okazaniu szacunku i
grzeczności, jeśli nie pokory. W takich okolicznościach nie oznacza to nic
innego, niż oddanie wszelkich sakw, biżuterii i przedmiotów wartych coś więcej
niż dyszel wozu pogrążającego się w bagnie. By liczyć na rozejm, musiałbym
także bez ceregieli sprezentować klaunom moją broń, odzież i konia.
Co oczywiście nie stanowiłoby najmniejszej gwarancji. Nigdy nie
stanowi. Obdarowany rabuś łatwo popada w rozochocenie, a ręce rozbudzonego
chciwca są prędkie do wbijania noży w gardło.
No i ta złość na niebieskie rękiny.
Tak, tyle że ja swoją podobną jętce szansę pomniejszyłem jeszcze
bardziej. Ani myślałem bowiem cokolwiek oddawać istotom, które więziły i
tresowały zwierzęta w celu pomnożeniu zysków.
I przestawiały niezdarnych komików jako siłaczy i mistrzów zapasów.
Postanowiłem sięgnąć po talent krasomówczy. Wszak wszyscy są podatni
na manipulacje, mniej lub bardziej. Wystarczy tylko unikać ironii i arogancji,
argumentować z wyważeniem, a wtedy może i gniew cyrkowców jakoś się rozwieje.
Już otwierając pysk do przemowy, miałem świadomość, że to nie mogło
się udać.
Po pierwsze: byłem bardzo wesołym szermierzem.
Po drugie – admirałowi floty królewskiej nie wypada chylić czoła.
- Rozumiem, że pan pierrot jest dowódcą? Chciałbym zapewnić o
życzliwości do służby leśnej i obiecuję sukurs morskiej dragonii w przypadku
walk z kłusownikami.
- Jakiej dragonii – wybełkotał herszt zaskoczony.
- Morskiej. A ściśle krwiońskiej królewskiej morskiej. Tej, którą
dowodzę i którą stale wystawiam na zdziesiątkowanie.
Pierrot zaniemówił. Jego wymalowana płaczliwością twarz zabójcy
nabrała jeszcze bardziej groteskowego wyrazu.
Rozumiałem jego wstrząs. Skoro dowodziłem kawalerią floty, to musiałem
być admirałem, jedynym w Europie zresztą. A skoro byłem jedynym admirałem, to
musiałem być t y m admirałem.
Tym, który sprowadził przekleństwo na świat cyrku.
Tak, pierwsze potknięcie w sztuce dyplomacji miałem już za sobą. Zaraz
miały pojawić się następne, bo ani myślałem odmówić sobie dalszych prób.
Choć skłamałbym, gdybym rzekł, że moje myśli nie krążyły chciwie wokół
szabli.
[cdn]
Salut, admirale! :)
OdpowiedzUsuńAdmirał dopiero pokaże... ;)
UsuńChyba też mam fluid człowieczeństwa...:p
OdpowiedzUsuńI czym się objawia? Rujnujesz cyrki?
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńBywa, że cyrki mnie rujnują. Te, które uskuteczniają dzieci ;p
OdpowiedzUsuńAle za bilety nie płacisz...
Usuń;)
Płace, oczywiście, że płacę, cena jest dość wysoka - zszargane nerwy ;p
Usuń