niedziela, 15 lipca 2012

Profesjonalizm, a sprawa więzadeł

Więź między braćmi jest więzią być może nieco innego formatu niż więź między siostrami. A może nie. 
Może być tak, że rasa, status, płciowość i wysokość nad poziomem Morza Barentsa nie ma najmniejszego wpływu na specyfikę, czy tym bardziej: siłę więzi.
Ani więzadeł wszelakich.
Aczkolwiek?...
Jedno jest pewne. Gdy się już z kimkolwiek więź cenną pozyska (czy jest w ogóle coś cenniejszego?), warto i zwyczajnie wypada wdzięcznie ją traktować. Chronić, fortyfikować, intensyfikować.
W dzisiejszej historii przeczytamy o tym, jak się ma kwestia bratniej więzi do obowiązków zawodowych.
Czy braterstwo aby pomaga? Czy krzepi jak przedwojenny cukier?
I czy wypada braterstwo zaciągać do wszelkich zaułków profesji, nawet takich jak...
Zapraszam do lektury zresztą. Nie będę się już tu rozpisywał. Późno jest. 
Poza tym jakaś mała więź śpi w moim łóżku; muszę sprawdzić, czy wszystko gra. Więź trzeba chronić...


Braterstwo zabójców
 
Jonathan zawsze szanował ceremonię pogrzebu. Uświęcał ją ciałem – zastygłym w szacunku – i duchem – wzruszonym i poddanym refleksjom. Pogrzeb, nawet obcych mu ludzi, poruszał go i sprawiał, że zastanawiał się nad sensem życia i przeznaczeniem ludzkości.
To poruszenie losem ciała odciętego od życia oraz bliskie pokory zafascynowanie konduktem pogrzebowym i oddawaniem martwych ziemi, cechowały Jonatana już wtedy, gdy miał pięć lat. Dzień, w którym pijany wuj Duncan zabił dachówką bociana, sporo zmienił w życiu małego Jonathana. Pogrzeb, który sprawił bocianowi przy pomocy swego brata Gregory’ego, wstrząsnął nim nawet bardziej, niż sama śmierć zwierzęcia. Wstrząsnął – po czym nagle, z dnia na dzień, wyciszył i zauroczył śmiercią oraz pożegnaniem ciała.
 Ceremonią pogrzebową.
Kiedy koledzy Jonathana - także o dwa lata młodszy brat Gregory – biegali za piłką lub bawili się w Gwiezdne Wojny, on wymykał się na pogrzeby, by w milczeniu chłonąć ich aurę i celebrować podniosły, smutny nastrój pożegnania zmarłych wraz z obcymi sobie ludźmi.
No, chyba że los okazał się łaskawy i przysporzył śmierci w rodzinie.
Jak wtedy, gdy rok po śmierci bociana wuj Duncan spadł z dachu i rozbił sobie czaszkę.
Mały Jonathan szanował ceremonię pogrzebu.
Teraz, gdy miał czterdzieści dwa lata i zarabiał jako płatny morderca, nic się nie zmieniło.
Owszem, praca pracą – gdy podejmował pieniądze za zlecenie (zazwyczaj zaliczka w wysokości 40% całej opłaty przed likwidacją celu), nie pozwalał sobie na najmniejsze rozterki oraz grożące rozchwianiem podpełznięcia żalu.
Strzelał.
Likwidował cel. Praca pracą.
Ale już chwilę później, gdy z ukrycia patrzył na człowieka, którego zabił, z wolna, coraz wyraźniej, odczuwał wzruszenie i skłonność do refleksji nieomal metafizycznych.
Zawsze przychodził na pogrzeb swojej ofiary. Stał w tłumie nieruchomy niczym posąg wycięty z granitu. Jego serce drżało poruszeniem i współczuciem, jego umysł frapował się nad esencją ludzkich wyborów i losem cywilizacji... lecz ciało było granitem zastygłym, nieporuszonym, było nieusuwalną częścią cmentarza – dopóki ostatni z uczestników pogrzebu nie zniknął w oddali. Jonathan nie zdradzał wzruszenia, gdyż uważał, że ceremonia pogrzebu wymaga salutu oddanego z najwyższą powagą i opanowaniem.
Tego samego nauczył swego młodszego brata Gregory’ego.
Wkrótce po tym, jak nauczył go strzelać ze sztucera z lunetą i przebijać serce ofiary nożem wymiotanym z dystansu dwudziestu metrów.
Praca pracą. Jakiś czas działali razem, bratersko dzieląc zarówno pieniądze, jak i celebrowanie pogrzebów swoich celów. Potem ich drogi się rozeszły. I tak bywa w biznesie. Jonathan operował na terytorium Oregonu, jego brat zaś w Idaho. Nie wchodzili sobie w drogę. Spotykali się w jednak co najmniej raz w miesiącu, gdyż więzi braterskie były silne.
Poza tym ta żartobliwa rywalizacja o ilość odstrzelonych...
Jonathan kochał brata, a pracę szanował. Są takie chwile w życiu, gdy te dwie sprawy nagle stają sobie okoniem. 
Tak, jak dziś. Jonathan tkwił nieruchomo w kryjówce, czekając na swój cel.
Na Gregory’ego.
No cóż, i tak bywa. Najważniejszy zleceniodawca Jonathana przedstawił mu nie budzące zastrzeżeń dowody, że Gregory czyni przygotowania, by odstrzelić ośmiu najpotężniejszych bossów oregońskich - albowiem zleceniodawca Gregory’ego, najsilniejszy boss w Idaho, przymierza się do przejęcia większych miast Oregonu: Portland, Eugene i Salem.
- Ja rozumiem kwestie rodzinne – powiedział łagodnie zleceniodawca Jonathana – ale jestem pierwszym celem i jeśli odmówisz wykonania zlecenia, przepadnie 350 000 dolarów, a reputację będziesz mógł krukom dosypać do ziarna.
Jonathan przyjął zlecenie. Był zawodowcem. Reputacja była ważna, a jego żona Gwendolyn i syn Malcolm przywykli do luksusów.
Poza tym Gregory trochę go zdenerwował. Wchodził na jego terytorium. Był jak ten wuj Duncan, co zabił bociana dachówką.
Praca pracą. Jonathan wyciągnął nogi ostrożnie. W trumnie nie było jakoś tak szczególnie przestronnie, ale nie odczuwał dyskomfortu – na pewno nie klaustrofobii. Raczej ekscytację. Schowany w trumnie miał przybliżyć się do ceremonii pogrzebu bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. To, w jaki sposób miał zlikwidować cel, również przyspieszyło jego decyzję.
- To ci się spodoba – zapowiedział ciepło zleceniodawca. 
I miał rację.
Bliski przyjaciel Gregory’ego, niejaki Thompson, został zastrzelony i zgodnie z wolą rodziny kondukt z trumną miał przemaszerować ulicami miasta Fairfield. Te informacje Jonathan uzyskał nie tylko od zleceniodawcy, ale i od brata, który miał skłonność do zwierzeń - no i ufał Jonathanowi.
Co prawda z podjęcia działań na jego terenie jakoś się nie zwierzył... Zirytowany Jonathan zacisnął palce na sztucerze. Trochę dziwnie się czuł od rana. Mięśnie zdawały się jakieś słabsze i jakby obite pałką. Domyślał się, dlaczego. Więź braterska, choć zepchnięta gdzieś w głębiny świadomości przez poczucie obowiązku i złość na Gregory’ego, wciąż jednak tam była i wytwarzała jakąś sabotującą energię.
Ale wiedział też, że sobie poradzi. Był zawodowcem.
Jego zleceniodawca był potężny. Wysłannicy działali w Fairfield od dwóch dni. Dziś w południe ciało Thompsona zostało wyrzucone do rzeki, a do trumny wszedł Jonathan. Wraz z nim wszedł tam sztucer Saiga 308. Gdy wieko zatrzasnęło się nad nim, nawet się wzdrygnął. Zaraz jednak odprężył się, co zawsze było pierwszym krokiem do skupienia energii na zadaniu. Zdawał sobie sprawę, że wieko nie zostało przykręcone.
Kondukt szedł już przez miasto prawie godzinę. Na cmentarzu miało nastąpić rozstrzygnięcie. Skądinąd znakomite miejsce – pomyślał z urzeczeniem. W pogrzebie brało udział aż dziewięciu ludzi jego zleceniodawcy. W tym grabarze. Gdy Gregory znajdzie się na wprost trumny – miał wygłosić kilka słów – wieko zostanie uniesione, a wtedy Jonathan będzie miał dwie sekundy na to, by usiąść, wymierzyć i zabić. Dwie sekundy. Naprawdę sporo czasu. Triumf był nieuchronny.
Po tym, gdy Gregory zwali się martwy – być może do wykopanego dla Thompsona dołu – podstawieni ludzie rzucą granaty ogłuszające w tłum, po czym wraz z Jonathanem odjadą uszykowanym autem. Zmienią trzy auta, nim wsiądą w helikopter na granicy stanu.
Plan tak prosty, jak solidny.
Kondukt szedł wolnym, nieomal majestatycznym krokiem i Jonathan nagle zorientował się, że trochę zbyt szybko wczuwa się w podniosły i smutny nastrój ceremonii pożegnania. Po części z racji tego, że tkwił w trumnie, po części sprawiała to orkiestra, która grała marsz żałobny o wyjątkowo żałosnym, poruszającym brzmieniu. A Jonathan był wrażliwy na muzykę tak samo, jak na los bocianów.
Co gorsza, orkiestra grała żałobny marsz Chopina, a ten utwór od lat przenikał Jonathana na wskroś; zmieniał jego oczy w szklane kule i groził odrętwieniem, które musiał odpierać całą siłą woli.
Niesiona na silnych ramionach podstawionych żałobników trumna zakołysała się mocniej. Jonathan wiedział, co to oznacza. Uprzedzono go, iż w ten sposób zostanie powiadomiony, że kondukt wkracza na cmentarz. Od tego momentu miał już tylko kilka minut na zebranie energii i osiągnięcie maksymalnego skupienia, właściwie transu, na zleconej mu pracy.
Sęk w tym, że z tym skupieniem odczuwał pewien problem. Pierwszy raz w życiu. Czy sprawiła to świadomość, że miał wykonać wyrok na rodzonym bracie? Czy może po prostu to zamknięcie w trumnie i odgrywanie bohatera ceremonii... Poczuł się nagle groteskowy i jakoś przygnębiony.
Marsz Chopina stymulował te doznania.
Otrząsnął się. Wystarczyło, że pomyślał o bocianie. To prawie zawsze pomagało.
A jeśli nie – to już na pewno profesjonalną koncentrację niezawodnie przywracało wspomnienie wuja Duncana, którego zepchnął z dachu.
Przycisnął sztucer do biodra. Brat bratem, to prawda, no, ale praca pracą. To przede wszystkim.
I jakże urzekające i podniosłe będzie wzięcie udziału w ceremonii pogrzebowej Gregory’ego... Będzie tam dla niego stał niczym posąg wykuty z granitu, długo po tym, gdy wszyscy się rozejdą. Co tam – będzie stał całą noc i odejdzie dopiero szarym świtem...
Trumną zakołysało gwałtownie i Jonathan spiął się niczym kobra do uderzenia. A więc to już. Dotarli. On i brat na spotkali się na miejscu przeznaczenia. Pogrzeby łączyły ich nieomal całe życie, a teraz miały rozdzielić. Ot, ironia losu. 
A może po prostu esencja życia? Już wkrótce będzie miał sposobny czas dla takich refleksji. Gdy stanie nad trumną Gregory’ego.
Marsz żałobny ucichł. Trumna otarła o coś z chrobotem. Miał nadzieję, że przydanym mu pomocnikom nie puszczą nerwy. Bo i jemu mogłyby, a miał sześć pocisków. Zleceniodawca z pewnością nie wniósłby pretensji o odstrzelenie partaczy. Bardzo możliwe, że odwdzięczyłby się bonusem w rodzaju 50 000 dolarów.
Bonus zamieniłby na wakacje w Georgii. Nie, nie tej między Alabamą i Południową Karoliną. Tej mniejszej, wciśniętej między Rosję, Turcję i inne azjatyckie narody*. Bogate kobiety miewają fanaberie. Fanaberie Gwendolyn sprowadzały się do spędzania wakacji w krajach zupełnie niepopularnych pośród ich znajomych. Jonathan traktował to upodobanie żony z łagodnym zrozumieniem.
A zatem Georgia, no dobrze, w takim razie...
Telefon kieszeni jego marynarki zawibrował i cicho zabrzęczał – w pierwszym momencie skołowany mózg Jonathana podał mu informację, że to szerszeń zabłąkał się zakamarkach garnituru. 
Ale to nie był szerszeń. Dzwoniła komórka, z jednorazowym numerem, który zakupił tylko na czas operacji, i który znany był wyłącznie jego zleceniodawcy.
Nieomal zamarł skonfundowany. To mogło oznaczać tylko jedno.
Odwołanie wyroku.
Przełamał konfuzję i sięgnął po telefon. Numer dzwoniącego nie został ujawniony, więc dopiero, gdy przyłożył komórkę do ucha i usłyszał znajomy głos, zesztywniał niczym zewłok porzucony na mrozie.
- Ahoj, braciszku – zabrzmiał wesoły głos Gregory’ego. – Domyślam się, że przez dobre sto sekund nie zdołasz wydusić ni słowa, zatem pozwól mówić na razie mnie. Zastanawia cię, skąd znam ten numer, skądinąd krótkotrwały i na pewno zastrzeżony? No cóż, dziś rano podał mi go twój zleceniodawca. A ściślej rzecz ujmując: mój zleceniodawca, bo zaszły zmiany kontraktowe.
Jonathan wciąż był zlodowaconym zewłokiem, z rękoma kurczliwie miażdżącymi telefon i sztucer. Ale nie minęło jeszcze sto sekund i Gregory mówił dalej:
- Gdy nasz wspólny znajomy złożył mi ofertę, w pierwszej chwili chciałem ją odrzucić. Wszak nie mógłbym wykonać wyroku likwidacji na własnym bracie... Przypomniało mi się jednak, że zawsze wytykałeś mi niegospodarność, jak zatem miałem odrzucić pochopnie i nierozważnie kwotę 700 000 dolarów? Bo tyle mi zaoferowano za usunięcie twojej renomowanej osoby z kontynentu amerykańskiego. Podwojono ofertę, którą złożono tobie. To się nazywa przebicie, prawda? – zaśmiał się w odprężeniu Gregory. Po czym podjął poważniejszym tonem refleksji: - Czy miałbym zatem odrzucić 700 000 dolarów, byś ty mógł zarobić 350 000? Wszak oznaczałoby to odjęcie naszej rodzinie 50% zysków. Tylko niegospodarny niegodziwiec zadałby tak pochopny uszczerbek. Tak... W rzeczy samej nie wykonuję wyroku śmierci na ukochanym bracie (nie mógłbym, na litość boską!), ale NA ZABÓJCY, który wydał, czy po prostu przyjął na mnie takiż sam wyrok i przybył do stany Idaho ze sztucerem, by dopełnić zobowiązań. Powtarzam: nie uśmiercam dziś brata, a mordercę. Oto prewencja, której przyklasnąłby każdy obywatel, który uniknął lobotomii.
Zlodowacenie poczęło ustępować. Jonathan poruszył się z wysiłkiem godnym atrofika przysypanego żwirem. Ramiona paraliżował niezwykły bezwład, ale mimo to spróbował odeprzeć wieko trumny. Nie drgnęło. Za to coś spadło na trumnę, wydając przerażający dźwięk.
Grzechot.
Na wieko spadła garść ziemi.
Zasypywali go.
- No i wiesz, brachu – brzmiał pogodny głos Gregory’ego – te dowody, że miałem jakoby
przejmować twoją strefę działań, były sfałszowane. Braterstwo rzecz święta, nawet pośród

*W języku angielskim nazwa państwa Gruzja brzmi identycznie, jak nazwa stanu Georgia.

płatnych morderców. Chyba się ze mną zgodzisz. Tak, dowody te były sfałszowane, co, jak zakładam, anuluje twoje zlecenie i wyrok, który zatwierdziłeś na mnie. Hm? Niestety, nic nie wskazuje na fałszywość dowodów, które ujawniają twoją zdeterminowaną wolę usunięcia mnie i przygotowania, jakie powziąłeś w tym celu. Oczywiście, jeśli mylę się w tej materii – ton Gregory’ego nabrał nieomal pokornego brzmienia – to przecież nie ma cię teraz w tej trumnie dębowej, a ja przemawiam do pana Thompsona, który istotnie umarł, ale którego nie znałem zupełnie. Jeśli pan tam jest, panie Thompson, proszę wybaczyć mi te pretensje i uszczypliwość.
Odrętwienie mijało powoli. Jonathan walczył z nim usilnie, bo wiedział, że czasu ma niewiele. Wciąż jednak nie był w stanie się odezwać; na dobry początek wydobył z gardła cichy charkot konającego żbika. Zaraz po tym, jak nowa porcja ziemi zagrzechotała, uderzywszy w wieko.
- Zastanawiasz się, braciszku, co wpłynęło na zmiany kontraktowe. No cóż, siły kontrolujące Idaho zostały uprzedzone o planach twojego zleceniodawcy. Który zresztą okłamał cię w kwestii wyroku, jaki rzekomo na niego i jego lobby wydano w moich stronach. Był to jedynie pretekst dla grup, które przeciągnął na swoją stronę w żądzy powiększenia wpływów, no i pretekst, by pozyskać ciebie – najlepszego zabójcę w Oregonie. Zachłanność wymaga nagany, prawda? Dziś w nocy zdjęto mu dwóch synów i kilku rzeczywistych lub potencjalnych zastępców. No i proszę: zmiękł. A mówiłeś mi kiedyś przy wieczerzy, że to zaślepiony człowiek. Natychmiast wycofał się z ambicji podboju. Przypieczętował to pewnym pożytecznym organem, który oddał w depozyt jako gwarant przymierza. Szkoda, że gwarant zgnije za kilka dni, ale nie musi to przecież oznaczać fermentacji przymierza, nie sądzisz? Pytam, bo zawsze ceniłem twoje opinie w kwestiach branżowych. Wciąż jednak milczysz jak ten pan Thompson, więc sam będę podtrzymywał ten niedługi już kontakt między nami.
Jonathan naparł na wieko, lecz skończyło się to niewytłumaczalnym bezwładem wszystkich mięśni. Sztucer i telefon wypadły mu z drżących dłoni, które należały chyba do jakiegoś stuletniego starca, bo przecież zupełnie ich nie poznawał... 
Sztucer zdawał się ważyć jakieś pięćdziesiąt kilogramów, za to komórka najwyżej połowę z tego, więc zdołał ją unieść ponownie do ucha.
- Zaprawdę nie uprawiaj nerwowej gimnastyki w tak ciasnym pomieszczeniu, bo jeśli omdlejesz i nie wydusisz nic na pożegnanie, nigdy nie przestanę głowić się, czy przemawiałem do braciszka czy też jednak do pana Thompsona. – Gregory zamruczał niczym niedźwiedź w łagodnym zafrapowaniu. – Wieko tej trumny można otworzyć tylko z zewnątrz. Zgodzimy się chyba z założeniem, że produkcja trumien otwieralnych od środka w ogóle byłby dziwacznym procederem... Przyznam szczerze, że ani myślałem włączać się do tej międzystanowej konfrontacji, gdyż wiązałoby się to z pracą na ziemi oregońskiej brata mego jedynego. Gdy jednak ujrzałem sztucer tego brata na ziemi Idaho, hmm... I pomyśleć, że to twój zleceniodawca obnażył cię z tym wszystkim i złożył ofertę. Do której być może trochę go popchnięto, lecz trzeba zrozumieć jego kiepskie położenie. Dla bossów w Idaho (a wkrótce i w Oregonie) jestem najważniejszym wykonawcą i chyba nie dziwi cię, że trochę zdenerwował ich ten wyrok na mnie, choć nie twierdzę, że tak bardzo, jak te, które twój zleceniodawca zdążył zatwierdzić już na nich wszystkich.
Jonathan usiłował zacisnąć palce. Nie udawało mu się to, a to oznaczało, że nie zdoła zapanować nad sztucerem i przestrzelić trumny. Podejrzanie dużo wilgoci pojawiło się na dnie skrzyni, nie zawracał sobie jednak głowy, by dociec jej źródła. Jednego czy ilekolwiek ich tam było.
- Aha. Nie martw się o żonę i syna. Braterstwo rzecz święta. Zadbam o twoich bliskich jak o własnych. Którymi są, tak po prawdzie. Gwendolyn kocha mnie już od dawna i łączy nas coś więcej, niż te rodzinne przyjęcia, których byłeś świadkiem. Niech wymownym certyfikatem sympatii pomiędzy mną, a Gwendolyn będzie Malcolm, który jest nie twoim, a moim synem. Zaprawdę niespodzianka, hę? Zresztą mam i inny certyfikat, by cię przekonać i uspokoić, że twoi bliscy przetrwają to smutne wydarzenie bez większego wstrząsu. Tym certyfikatem jest kawa, którą wypiłeś dziś o 5.00 rano. Gwendolyn ci ją podała, prawda? Rozczula mnie to oddanie żon... Żeby wstać o świcie tylko po to, by podać kawę mężowi, który wyrusza, by zdmuchnąć brata. Ha! Kawa była smaczna? Gwendolyn, moja śliczna Gwendolyn, wzbogaciła ją kilkoma kroplami specyficznej mieszanki ziół; między innymi wilczej jagody, lulka czarnego, bielunia dziędzierzawy, szaleju, tojadu i kilku innych dobrodziejstw organicznego sabotażu. Twoje kłopoty z utrzymaniem koncentracji i zapaść mięśniowa są tego efektem... Ale przyjmijmy krzepiąco i familijnie, że intencją twojej żony było jedynie odprężyć cię i rozjaśnić aurę.
Jonathan wyciągał rękę po sztucer. Był to największy wysiłek, jakiego podjął się w życiu – co najmniej od czasu zepchnięcia wuja Duncana. Oczy nabrzmiały mu i zaczął widzieć podwójnie, tętnice szyjne chwyciło bolesne wzdęcie , szyjne mięśnie kurcz, a ręka wyciągnięta po broń stała się konwulsyjnie roztańczonym wężem, który pełzł wszędzie, tylko nie tam, gdzie chciał posłać go Jonathan.
Ale walczył z rozpaczliwym amokiem, który przełamał to wszystko. Zacisnął wyłamane palce na sztucerze.
- Słuchaj, braciszku – wymruczał Gregory. – Jakkolwiek wstyd nie pozwala ci o to spytać, sam ci wyjawię, iż nie mam żalu, że przyjąłeś zlecenie. Rozumiem to. Reputacja raz draśnięta wlecze się za człowiekiem jak ten chory pies-przylepa... Ale i ty nie wnosisz pretensji? Hm? Jonathanie drogi? Rozumiesz: praca pracą.
Jonathan podsunął lufę sztucera w kierunku głowy. Głowy, w której płonął pożar niepowstrzymanego chaosu. Co miał robić? Co miał robić?? Strzelać teraz? Żeby dokonać próby wydostania się? Jakie miał szanse? Nad trumną stała wataha drapieżników. Wychylony nos zostanie odcięty.
Czy przeczekać to wszystko zatem? Rozbić wieko, gdy odejdą? W chwili, gdy poziom tlenu spadnie do krytycznego stadium? A jeśli zakopią go za głęboko? Ziemia już nie grzechotała, lecz ciągle spadała, słyszał ten szmer... Do tej pory uważał, że nie ma straszniejszego dźwięku, niż skowyt pikującego wuja Duncana. Mylił się naiwnie. Nie ma bardziej porażającego dźwięku, niż grzechot ziemi spadającej na skrzynię, w której jest się uwięzionym.
Co robić? Co robić??
Pożar wypalał mózg jak kłąb papieru, a ciecze, które uwolnił z ciała, nie gasiły tego pożaru.
- A – zabrzmiał życzliwy głos Gregory’ego . – Byłbym zapomniał, a to chyba istotne dla ciebie. Podmieniono ci naboje.
Jonathan zapiszczał cichutko, niczym zestarzały balon. Jego stopy zaczęły drgać jakby właśnie powieszono go na powrozie, ale nawet tego nie zarejestrował.
- Pamiętasz, jak dwadzieścia osiem lat temu dałeś mi na urodziny piankę do tortu w sprayu? Okazała się pianką do golenia... Pyszny, braterski żart; zawsze chciałem go odwzajemnić. No i proszę, dziś, rzutem na taśmę, udało mi się. Wyjąłem naboje ze sztucera i włożyłem tam inne. Wyglądają podobnie, ale nie daj się zwieść. Nie wszystko srebro, co się świeci w lufie – Gregory zaśmiał się dobrotliwie. – Celofan kryje cukierki czekoladowe. Serio, kochany. Jeśli masz ochotę na słodycze w chwili własnego pogrzebu...
- Ty diable! – wycharczał Jonathan. 
A jednak przemówił! Pożar mózgu nie strawił jeszcze wszystkich połaci.
- Aaa – teraz ton Gregory’ego zawibrował łagodnym wyrzutem. – Ależ, Jonathanie, płatny zabójca mówi do płatnego zabójcy: „Ty diable”? No jakżeż to brzmi?... – Milczał przez chwilę, jakby akcentując nietakt brata. – No dobrze, zamknijmy tę smutną sprawę – podjął bardziej formalnym, ale wciąż pogodnym głosem. – Więc tak. Z tego telefonu nigdzie się nie dodzwonisz, prawda? To chyba zrozumiałe, że nie popełniłem błędu w tej materii; jestem zawodowcem, którego sam wyszkoliłeś. Trumna spoczywa na głębokości pięciu metrów, a dla pewności tuż obok zakopujemy urządzenie zakłócające. Ot, profesjonalizm. I dalej: to nie wuj Duncan zabił bociana, tylko ja. Nigdy nie lubiłem bocianów, ale wuja Duncana też nie lubiłem – mimo, że wziął na siebie winę - toteż wszystko nam się tu pięknie zazębia; nie musimy drzeć kotów nad tym wątkiem. Okej, teraz kwestia samego pogrzebu. Zawsze adorowałem twoje podejście do tej sprawy. Twój dojrzały stosunek, respekt, głęboki salut dla ceremonii ostatniego pożegnania – nic nie imponowało mi bardziej, nic nie inspirowało tak bardzo moich wyborów i hierarchii wartości.
Jonathan milczał jak ryba porażona prądem. Chyba nawet tak wyglądał, groteskowo wyprężony i wzdęty. Gdyby tylko trumna nie miała magnetycznych zatrzasków, wypchnąłby wieko brzuchem.
- Zaprawdę liczę na to, że podobny salut i poważanie okażesz także dzisiaj, gdy jesteś świadkiem pogrzebu wyjątkowej wartości, bo wszak swego własnego. Że zachowasz duchowe opanowanie i przykładny umiar w emocjach. Że docenisz prezent, który tobie sprawiłem i będziesz delektował się nim z nabożeństwem. Jeśli nie z wdzięcznością, to z godnością grzebanej istoty. To twój pogrzeb, bracie. Większej ceremonii nie mogłeś zaznać. Zaraz ponownie zagrają marsz żałobny Chopina, a ja przyrzekam ci z braterskiego serca, iż trwać będę u grobu twego aż do świtu jak ten granitowy strażnik. Czy zatem obiecujesz mi, że umrzesz godnie, delektując się ceremonią w opanowaniu, bez żałosnych wysiłków przyspieszenia śmierci, walenia głową w skrzynię, podduszania krtani dłońmi i takich tam nikczemnych aktów? Czy obiecujesz mi, bracie-zabójco, uświęcenie dla ceremonii pogrzebu?
Jonathan zaskrzeczał, zagrzechotał i zakwilił. Próby wydania ludzkiego głosu nie były łatwe. Zresztą ogień chaosu zabrał już większość zmysłów. Mimo to stoczył imponującą walkę, kosztem odgryzienia warg i wywichnięcia stóp oraz nadgarstków, by w końcu udzielić odpowiedzi.
- Tak – przyrzekł bełkotliwie. – Obiecuję.
Cholerny kłamca. Przeprowadzona miesiąc później ekshumacja wykazała, że nie docenił starań brata i nie czekał godnie na śmierć.
Aż sześć czekoladowych pocisków wypalił sobie w skroń.

*** *** ***

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz