Więź między braćmi jest więzią być może nieco innego formatu niż więź między siostrami. A może nie.
Może być tak, że rasa, status, płciowość i wysokość nad poziomem Morza Barentsa nie ma najmniejszego wpływu na specyfikę, czy tym bardziej: siłę więzi.
Ani więzadeł wszelakich.
Aczkolwiek?...
Jedno jest pewne. Gdy się już z kimkolwiek więź cenną pozyska (czy jest w ogóle coś cenniejszego?), warto i zwyczajnie wypada wdzięcznie ją traktować. Chronić, fortyfikować, intensyfikować.
W dzisiejszej historii przeczytamy o tym, jak się ma kwestia bratniej więzi do obowiązków zawodowych.
Czy braterstwo aby pomaga? Czy krzepi jak przedwojenny cukier?
I czy wypada braterstwo zaciągać do wszelkich zaułków profesji, nawet takich jak...
Zapraszam do lektury zresztą. Nie będę się już tu rozpisywał. Późno jest.
Poza tym jakaś mała więź śpi w moim łóżku; muszę sprawdzić, czy wszystko gra. Więź trzeba chronić...
Jonathan zawsze szanował
ceremonię pogrzebu. Uświęcał ją ciałem – zastygłym w
szacunku – i duchem – wzruszonym i poddanym refleksjom. Pogrzeb,
nawet obcych mu ludzi, poruszał go i sprawiał, że zastanawiał się
nad sensem życia i przeznaczeniem ludzkości.
To poruszenie
losem ciała odciętego od życia oraz bliskie pokory zafascynowanie
konduktem pogrzebowym i oddawaniem martwych ziemi, cechowały
Jonatana już wtedy, gdy miał pięć lat. Dzień, w którym pijany
wuj Duncan zabił dachówką bociana, sporo zmienił w życiu małego
Jonathana. Pogrzeb, który sprawił bocianowi przy pomocy swego brata
Gregory’ego, wstrząsnął nim nawet bardziej, niż sama śmierć
zwierzęcia. Wstrząsnął – po czym nagle, z dnia na dzień,
wyciszył i zauroczył śmiercią oraz pożegnaniem ciała.
Ceremonią pogrzebową.
Kiedy koledzy
Jonathana - także o dwa lata młodszy brat Gregory – biegali za piłką
lub bawili się w Gwiezdne Wojny, on wymykał się na pogrzeby, by w
milczeniu chłonąć ich aurę i celebrować podniosły, smutny
nastrój pożegnania zmarłych wraz z obcymi sobie ludźmi.
No, chyba że
los okazał się łaskawy i przysporzył śmierci w rodzinie.
Jak wtedy, gdy
rok po śmierci bociana wuj Duncan spadł z dachu i rozbił sobie
czaszkę.
Mały Jonathan
szanował ceremonię pogrzebu.
Teraz, gdy miał
czterdzieści dwa lata i zarabiał jako płatny morderca, nic się
nie zmieniło.
Owszem, praca
pracą – gdy podejmował pieniądze za zlecenie (zazwyczaj zaliczka
w wysokości 40% całej opłaty przed likwidacją celu), nie pozwalał
sobie na najmniejsze rozterki oraz grożące rozchwianiem
podpełznięcia żalu.
Strzelał.
Likwidował
cel. Praca pracą.
Ale już chwilę
później, gdy z ukrycia patrzył na człowieka, którego zabił, z
wolna, coraz wyraźniej, odczuwał wzruszenie i skłonność do
refleksji nieomal metafizycznych.
Zawsze
przychodził na pogrzeb swojej ofiary. Stał w tłumie nieruchomy
niczym posąg wycięty z granitu. Jego serce drżało poruszeniem i
współczuciem, jego umysł frapował się nad esencją ludzkich
wyborów i losem cywilizacji... lecz ciało było granitem zastygłym,
nieporuszonym, było nieusuwalną częścią cmentarza – dopóki
ostatni z uczestników pogrzebu nie zniknął w oddali. Jonathan nie
zdradzał wzruszenia, gdyż uważał, że ceremonia pogrzebu wymaga
salutu oddanego z najwyższą powagą i opanowaniem.
Tego samego
nauczył swego młodszego brata Gregory’ego.
Wkrótce po
tym, jak nauczył go strzelać ze sztucera z lunetą i przebijać
serce ofiary nożem wymiotanym z dystansu dwudziestu metrów.
Praca pracą.
Jakiś czas działali razem, bratersko dzieląc zarówno pieniądze,
jak i celebrowanie pogrzebów swoich celów. Potem ich drogi się
rozeszły. I tak bywa w biznesie. Jonathan operował na terytorium
Oregonu, jego brat zaś w Idaho. Nie wchodzili sobie w drogę.
Spotykali się w jednak co najmniej raz w miesiącu, gdyż więzi
braterskie były silne.
Poza tym ta
żartobliwa rywalizacja o ilość odstrzelonych...
Jonathan kochał
brata, a pracę szanował. Są takie chwile w życiu, gdy te dwie
sprawy nagle stają sobie okoniem.
Tak, jak dziś. Jonathan tkwił
nieruchomo w kryjówce, czekając na swój cel.
Na Gregory’ego.
No cóż, i tak
bywa. Najważniejszy zleceniodawca Jonathana przedstawił mu nie
budzące zastrzeżeń dowody, że Gregory czyni przygotowania, by
odstrzelić ośmiu najpotężniejszych bossów oregońskich -
albowiem zleceniodawca Gregory’ego, najsilniejszy boss w Idaho,
przymierza się do przejęcia większych miast Oregonu: Portland,
Eugene i Salem.
- Ja rozumiem
kwestie rodzinne – powiedział łagodnie zleceniodawca Jonathana –
ale jestem pierwszym celem i jeśli odmówisz wykonania zlecenia,
przepadnie 350 000 dolarów, a reputację będziesz mógł
krukom dosypać do ziarna.
Jonathan
przyjął zlecenie. Był zawodowcem. Reputacja była ważna, a jego
żona Gwendolyn i syn Malcolm przywykli do luksusów.
Poza tym
Gregory trochę go zdenerwował. Wchodził na jego terytorium. Był
jak ten wuj Duncan, co zabił bociana dachówką.
Praca pracą.
Jonathan wyciągnął nogi ostrożnie. W trumnie nie było jakoś tak
szczególnie przestronnie, ale nie odczuwał dyskomfortu – na pewno
nie klaustrofobii. Raczej ekscytację. Schowany w trumnie miał
przybliżyć się do ceremonii pogrzebu bardziej niż kiedykolwiek
wcześniej. To, w jaki sposób miał zlikwidować cel, również
przyspieszyło jego decyzję.
- To ci się
spodoba – zapowiedział ciepło zleceniodawca.
I miał rację.
Bliski
przyjaciel Gregory’ego, niejaki Thompson, został zastrzelony i
zgodnie z wolą rodziny kondukt z trumną miał przemaszerować
ulicami miasta Fairfield. Te informacje Jonathan uzyskał nie tylko
od zleceniodawcy, ale i od brata, który miał skłonność do
zwierzeń - no i ufał Jonathanowi.
Co prawda z
podjęcia działań na jego terenie jakoś się nie zwierzył...
Zirytowany Jonathan zacisnął palce na sztucerze. Trochę dziwnie
się czuł od rana. Mięśnie zdawały się jakieś słabsze i jakby
obite pałką. Domyślał się, dlaczego. Więź braterska, choć
zepchnięta gdzieś w głębiny świadomości przez poczucie
obowiązku i złość na Gregory’ego, wciąż jednak tam była i
wytwarzała jakąś sabotującą energię.
Ale wiedział
też, że sobie poradzi. Był zawodowcem.
Jego
zleceniodawca był potężny. Wysłannicy działali w Fairfield od
dwóch dni. Dziś w południe ciało Thompsona zostało wyrzucone do
rzeki, a do trumny wszedł Jonathan. Wraz z nim wszedł tam sztucer
Saiga 308. Gdy wieko zatrzasnęło się nad nim, nawet się
wzdrygnął. Zaraz jednak odprężył się, co zawsze było pierwszym
krokiem do skupienia energii na zadaniu. Zdawał sobie sprawę, że
wieko nie zostało przykręcone.
Kondukt szedł
już przez miasto prawie godzinę. Na cmentarzu miało nastąpić
rozstrzygnięcie. Skądinąd znakomite miejsce – pomyślał z
urzeczeniem. W pogrzebie brało udział aż dziewięciu ludzi jego
zleceniodawcy. W tym grabarze. Gdy Gregory znajdzie się na wprost
trumny – miał wygłosić kilka słów – wieko zostanie
uniesione, a wtedy Jonathan będzie miał dwie sekundy na to, by
usiąść, wymierzyć i zabić. Dwie sekundy. Naprawdę sporo czasu.
Triumf był nieuchronny.
Po tym, gdy
Gregory zwali się martwy – być może do wykopanego dla Thompsona
dołu – podstawieni ludzie rzucą granaty ogłuszające w tłum, po
czym wraz z Jonathanem odjadą uszykowanym autem. Zmienią trzy auta,
nim wsiądą w helikopter na granicy stanu.
Plan tak prosty, jak solidny.
Kondukt szedł
wolnym, nieomal majestatycznym krokiem i Jonathan nagle zorientował
się, że trochę zbyt szybko wczuwa się w podniosły i smutny
nastrój ceremonii pożegnania. Po części z racji tego, że tkwił
w trumnie, po części sprawiała to orkiestra, która grała marsz
żałobny o wyjątkowo żałosnym, poruszającym brzmieniu. A
Jonathan był wrażliwy na muzykę tak samo, jak na los bocianów.
Co gorsza,
orkiestra grała żałobny marsz Chopina, a ten utwór od lat
przenikał Jonathana na wskroś; zmieniał jego oczy w szklane kule i
groził odrętwieniem, które musiał odpierać całą siłą woli.
Niesiona na
silnych ramionach podstawionych żałobników trumna zakołysała się
mocniej. Jonathan wiedział, co to oznacza. Uprzedzono go, iż w ten
sposób zostanie powiadomiony, że kondukt wkracza na cmentarz. Od
tego momentu miał już tylko kilka minut na zebranie energii i
osiągnięcie maksymalnego skupienia, właściwie transu, na zleconej
mu pracy.
Sęk w tym, że
z tym skupieniem odczuwał pewien problem. Pierwszy raz w życiu. Czy
sprawiła to świadomość, że miał wykonać wyrok na rodzonym
bracie? Czy może po prostu to zamknięcie w trumnie i odgrywanie
bohatera ceremonii... Poczuł się nagle groteskowy i jakoś
przygnębiony.
Marsz Chopina
stymulował te doznania.
Otrząsnął
się. Wystarczyło, że pomyślał o bocianie. To prawie zawsze
pomagało.
A jeśli nie –
to już na pewno profesjonalną koncentrację niezawodnie przywracało
wspomnienie wuja Duncana, którego zepchnął z dachu.
Przycisnął
sztucer do biodra. Brat bratem, to prawda, no, ale praca pracą. To
przede wszystkim.
I jakże
urzekające i podniosłe będzie wzięcie udziału w ceremonii
pogrzebowej Gregory’ego... Będzie tam dla niego stał niczym posąg wykuty z
granitu, długo po tym, gdy wszyscy się rozejdą. Co tam – będzie
stał całą noc i odejdzie dopiero szarym świtem...
Trumną
zakołysało gwałtownie i Jonathan spiął się niczym kobra do
uderzenia. A więc to już. Dotarli. On i brat na spotkali się na
miejscu przeznaczenia. Pogrzeby łączyły ich nieomal całe życie,
a teraz miały rozdzielić. Ot, ironia losu.
A może po prostu
esencja życia? Już wkrótce będzie miał sposobny czas dla takich
refleksji. Gdy stanie nad trumną Gregory’ego.
Marsz żałobny
ucichł. Trumna otarła o coś z chrobotem. Miał nadzieję, że
przydanym mu pomocnikom nie puszczą nerwy. Bo i jemu mogłyby, a
miał sześć pocisków. Zleceniodawca z pewnością nie wniósłby
pretensji o odstrzelenie partaczy. Bardzo możliwe, że odwdzięczyłby
się bonusem w rodzaju 50 000 dolarów.
Bonus
zamieniłby na wakacje w Georgii. Nie, nie tej między Alabamą i
Południową Karoliną. Tej mniejszej, wciśniętej między Rosję,
Turcję i inne azjatyckie narody*. Bogate kobiety miewają fanaberie.
Fanaberie Gwendolyn sprowadzały się do spędzania wakacji w krajach
zupełnie niepopularnych pośród ich znajomych. Jonathan traktował
to upodobanie żony z łagodnym zrozumieniem.
A zatem
Georgia, no dobrze, w takim razie...
Telefon
kieszeni jego marynarki zawibrował i cicho zabrzęczał – w
pierwszym momencie skołowany mózg Jonathana podał mu informację,
że to szerszeń zabłąkał się zakamarkach garnituru.
Ale to nie
był szerszeń. Dzwoniła komórka, z jednorazowym numerem, który
zakupił tylko na czas operacji, i który znany był wyłącznie jego
zleceniodawcy.
Nieomal zamarł
skonfundowany. To mogło oznaczać tylko jedno.
Odwołanie
wyroku.
Przełamał
konfuzję i sięgnął po telefon. Numer dzwoniącego nie został
ujawniony, więc dopiero, gdy przyłożył komórkę do ucha i
usłyszał znajomy głos, zesztywniał niczym zewłok porzucony na
mrozie.
- Ahoj,
braciszku – zabrzmiał wesoły głos Gregory’ego. – Domyślam
się, że przez dobre sto sekund nie zdołasz wydusić ni słowa,
zatem pozwól mówić na razie mnie. Zastanawia cię, skąd znam ten
numer, skądinąd krótkotrwały i na pewno zastrzeżony? No cóż,
dziś rano podał mi go twój zleceniodawca. A ściślej rzecz
ujmując: mój zleceniodawca, bo zaszły zmiany kontraktowe.
Jonathan wciąż
był zlodowaconym zewłokiem, z rękoma kurczliwie miażdżącymi
telefon i sztucer. Ale nie minęło jeszcze sto sekund i Gregory
mówił dalej:
- Gdy nasz
wspólny znajomy złożył mi ofertę, w pierwszej chwili chciałem
ją odrzucić. Wszak nie mógłbym wykonać wyroku likwidacji na
własnym bracie... Przypomniało mi się jednak, że zawsze wytykałeś
mi niegospodarność, jak zatem miałem odrzucić pochopnie i
nierozważnie kwotę 700 000 dolarów? Bo tyle mi zaoferowano za
usunięcie twojej renomowanej osoby z kontynentu amerykańskiego.
Podwojono ofertę, którą złożono tobie. To się nazywa przebicie,
prawda? – zaśmiał się w odprężeniu Gregory. Po czym podjął
poważniejszym tonem refleksji: - Czy miałbym zatem odrzucić
700 000 dolarów, byś ty mógł zarobić 350 000? Wszak
oznaczałoby to odjęcie naszej rodzinie 50% zysków. Tylko
niegospodarny niegodziwiec zadałby tak pochopny uszczerbek. Tak... W
rzeczy samej nie wykonuję wyroku śmierci na ukochanym bracie (nie
mógłbym, na litość boską!), ale NA ZABÓJCY, który wydał, czy
po prostu przyjął na mnie takiż sam wyrok i przybył do stany
Idaho ze sztucerem, by dopełnić zobowiązań. Powtarzam: nie
uśmiercam dziś brata, a mordercę. Oto prewencja, której
przyklasnąłby każdy obywatel, który uniknął lobotomii.
Zlodowacenie
poczęło ustępować. Jonathan poruszył się z wysiłkiem godnym
atrofika przysypanego żwirem. Ramiona paraliżował niezwykły
bezwład, ale mimo to spróbował odeprzeć wieko trumny. Nie
drgnęło. Za to coś spadło na trumnę, wydając przerażający
dźwięk.
Grzechot.
Na wieko spadła
garść ziemi.
Zasypywali go.
- No i wiesz,
brachu – brzmiał pogodny głos Gregory’ego – te dowody, że
miałem jakoby
przejmować twoją strefę
działań, były sfałszowane. Braterstwo rzecz święta, nawet
pośród
*W
języku angielskim nazwa państwa Gruzja brzmi identycznie, jak nazwa
stanu Georgia.
płatnych
morderców. Chyba się ze
mną zgodzisz. Tak, dowody te były sfałszowane, co, jak zakładam,
anuluje twoje zlecenie i wyrok, który zatwierdziłeś na mnie. Hm?
Niestety, nic nie wskazuje na fałszywość dowodów, które
ujawniają twoją zdeterminowaną wolę usunięcia mnie i
przygotowania, jakie powziąłeś w tym celu. Oczywiście, jeśli
mylę się w tej materii – ton Gregory’ego nabrał nieomal
pokornego brzmienia – to przecież nie ma cię teraz w tej trumnie
dębowej, a ja przemawiam do pana Thompsona, który istotnie umarł,
ale którego nie znałem zupełnie. Jeśli pan tam jest, panie
Thompson, proszę wybaczyć mi te pretensje i uszczypliwość.
Odrętwienie
mijało powoli. Jonathan walczył z nim usilnie, bo wiedział, że
czasu ma niewiele. Wciąż jednak nie był w stanie się odezwać; na
dobry początek wydobył z gardła cichy charkot konającego żbika.
Zaraz po tym, jak nowa porcja ziemi zagrzechotała, uderzywszy w
wieko.
- Zastanawiasz
się, braciszku, co wpłynęło na zmiany kontraktowe. No cóż, siły
kontrolujące Idaho zostały uprzedzone o planach twojego
zleceniodawcy. Który zresztą okłamał cię w kwestii wyroku, jaki
rzekomo na niego i jego lobby wydano w moich stronach. Był to
jedynie pretekst dla grup, które przeciągnął na swoją stronę w
żądzy powiększenia wpływów, no i pretekst, by pozyskać ciebie –
najlepszego zabójcę w Oregonie. Zachłanność wymaga nagany,
prawda? Dziś w nocy zdjęto mu dwóch synów i kilku rzeczywistych
lub potencjalnych zastępców. No i proszę: zmiękł. A mówiłeś
mi kiedyś przy wieczerzy, że to zaślepiony człowiek. Natychmiast
wycofał się z ambicji podboju. Przypieczętował to pewnym
pożytecznym organem, który oddał w depozyt jako gwarant
przymierza. Szkoda, że gwarant zgnije za kilka dni, ale nie musi to
przecież oznaczać fermentacji przymierza, nie sądzisz? Pytam, bo
zawsze ceniłem twoje opinie w kwestiach branżowych. Wciąż jednak
milczysz jak ten pan Thompson, więc sam będę podtrzymywał ten
niedługi już kontakt między nami.
Jonathan naparł
na wieko, lecz skończyło się to niewytłumaczalnym bezwładem
wszystkich mięśni. Sztucer i telefon wypadły mu z drżących
dłoni, które należały chyba do jakiegoś stuletniego starca, bo
przecież zupełnie ich nie poznawał...
Sztucer zdawał się ważyć
jakieś pięćdziesiąt kilogramów, za to komórka najwyżej połowę
z tego, więc zdołał ją unieść ponownie do ucha.
- Zaprawdę nie
uprawiaj nerwowej gimnastyki w tak ciasnym pomieszczeniu, bo jeśli
omdlejesz i nie wydusisz nic na pożegnanie, nigdy nie przestanę
głowić się, czy przemawiałem do braciszka czy też jednak do pana
Thompsona. – Gregory zamruczał niczym niedźwiedź w łagodnym
zafrapowaniu. – Wieko tej trumny można otworzyć tylko z zewnątrz.
Zgodzimy się chyba z założeniem, że produkcja trumien
otwieralnych od środka w ogóle byłby dziwacznym procederem...
Przyznam szczerze, że ani myślałem włączać się do tej
międzystanowej konfrontacji, gdyż wiązałoby się to z pracą na
ziemi oregońskiej brata mego jedynego. Gdy jednak ujrzałem sztucer
tego brata na ziemi Idaho, hmm... I pomyśleć, że to twój
zleceniodawca obnażył cię z tym wszystkim i złożył ofertę. Do
której być może trochę go popchnięto, lecz trzeba zrozumieć
jego kiepskie położenie. Dla bossów w Idaho (a wkrótce i w
Oregonie) jestem najważniejszym wykonawcą i chyba nie dziwi cię,
że trochę zdenerwował ich ten wyrok na mnie, choć nie twierdzę, że tak
bardzo, jak te, które twój zleceniodawca zdążył zatwierdzić już
na nich wszystkich.
Jonathan
usiłował zacisnąć palce. Nie udawało mu się to, a to oznaczało,
że nie zdoła zapanować nad sztucerem i przestrzelić trumny.
Podejrzanie dużo wilgoci pojawiło się na dnie skrzyni, nie
zawracał sobie jednak głowy, by dociec jej źródła. Jednego czy
ilekolwiek ich tam było.
- Aha. Nie
martw się o żonę i syna. Braterstwo rzecz święta. Zadbam o
twoich bliskich jak o własnych. Którymi są, tak po prawdzie.
Gwendolyn kocha mnie już od dawna i łączy nas coś więcej, niż
te rodzinne przyjęcia, których byłeś świadkiem. Niech wymownym
certyfikatem sympatii pomiędzy mną, a Gwendolyn będzie Malcolm,
który jest nie twoim, a moim synem. Zaprawdę niespodzianka, hę?
Zresztą mam i inny certyfikat, by cię przekonać i uspokoić, że
twoi bliscy przetrwają to smutne wydarzenie bez większego wstrząsu.
Tym certyfikatem jest kawa, którą wypiłeś dziś o 5.00 rano.
Gwendolyn ci ją podała, prawda? Rozczula mnie to oddanie żon...
Żeby wstać o świcie tylko po to, by podać kawę mężowi, który
wyrusza, by zdmuchnąć brata. Ha! Kawa była smaczna? Gwendolyn,
moja śliczna Gwendolyn, wzbogaciła ją kilkoma kroplami
specyficznej mieszanki ziół; między innymi wilczej jagody, lulka
czarnego, bielunia dziędzierzawy, szaleju, tojadu i kilku innych
dobrodziejstw organicznego sabotażu. Twoje kłopoty z utrzymaniem
koncentracji i zapaść mięśniowa są tego efektem... Ale
przyjmijmy krzepiąco i familijnie, że intencją twojej żony było
jedynie odprężyć cię i rozjaśnić aurę.
Jonathan
wyciągał rękę po sztucer. Był to największy wysiłek, jakiego
podjął się w życiu – co najmniej od czasu zepchnięcia wuja
Duncana. Oczy nabrzmiały mu i zaczął widzieć podwójnie, tętnice
szyjne chwyciło bolesne wzdęcie , szyjne mięśnie kurcz, a ręka
wyciągnięta po broń stała się konwulsyjnie roztańczonym wężem,
który pełzł wszędzie, tylko nie tam, gdzie chciał posłać go
Jonathan.
Ale walczył z
rozpaczliwym amokiem, który przełamał to wszystko. Zacisnął
wyłamane palce na sztucerze.
- Słuchaj,
braciszku – wymruczał Gregory. – Jakkolwiek wstyd nie pozwala ci
o to spytać, sam ci wyjawię, iż nie mam żalu, że przyjąłeś
zlecenie. Rozumiem to. Reputacja raz draśnięta wlecze się za
człowiekiem jak ten chory pies-przylepa... Ale i ty nie wnosisz
pretensji? Hm? Jonathanie drogi? Rozumiesz: praca pracą.
Jonathan
podsunął lufę sztucera w kierunku głowy. Głowy, w której płonął
pożar niepowstrzymanego chaosu. Co miał robić? Co miał robić??
Strzelać teraz? Żeby dokonać próby wydostania się? Jakie miał
szanse? Nad trumną stała wataha drapieżników. Wychylony nos
zostanie odcięty.
Czy przeczekać
to wszystko zatem? Rozbić wieko, gdy odejdą? W chwili, gdy poziom
tlenu spadnie do krytycznego stadium? A jeśli zakopią go za
głęboko? Ziemia już nie grzechotała, lecz ciągle spadała,
słyszał ten szmer... Do tej pory uważał, że nie ma
straszniejszego dźwięku, niż skowyt pikującego wuja Duncana.
Mylił się naiwnie. Nie ma bardziej porażającego dźwięku, niż
grzechot ziemi spadającej na skrzynię, w której jest się
uwięzionym.
Co robić? Co
robić??
Pożar wypalał
mózg jak kłąb papieru, a ciecze, które uwolnił z ciała, nie
gasiły tego pożaru.
- A –
zabrzmiał życzliwy głos Gregory’ego . – Byłbym zapomniał, a
to chyba istotne dla ciebie. Podmieniono ci naboje.
Jonathan
zapiszczał cichutko, niczym zestarzały balon. Jego stopy zaczęły
drgać jakby właśnie powieszono go na powrozie, ale nawet tego nie
zarejestrował.
- Pamiętasz,
jak dwadzieścia osiem lat temu dałeś mi na urodziny piankę do
tortu w sprayu? Okazała się pianką do golenia... Pyszny, braterski
żart; zawsze chciałem go odwzajemnić. No i proszę, dziś, rzutem
na taśmę, udało mi się. Wyjąłem naboje ze sztucera i włożyłem
tam inne. Wyglądają podobnie, ale nie daj się zwieść. Nie
wszystko srebro, co się świeci w lufie – Gregory zaśmiał się
dobrotliwie. – Celofan kryje cukierki czekoladowe. Serio, kochany.
Jeśli masz ochotę na słodycze w chwili własnego pogrzebu...
- Ty diable! –
wycharczał Jonathan.
A jednak przemówił! Pożar mózgu nie strawił
jeszcze wszystkich połaci.
- Aaa – teraz
ton Gregory’ego zawibrował łagodnym wyrzutem. – Ależ,
Jonathanie, płatny zabójca mówi do płatnego zabójcy: „Ty
diable”? No jakżeż to brzmi?... – Milczał przez chwilę, jakby
akcentując nietakt brata. – No dobrze, zamknijmy tę smutną
sprawę – podjął bardziej formalnym, ale wciąż pogodnym głosem.
– Więc tak. Z tego telefonu nigdzie się nie dodzwonisz, prawda?
To chyba zrozumiałe, że nie popełniłem błędu w tej materii;
jestem zawodowcem, którego sam wyszkoliłeś. Trumna spoczywa na
głębokości pięciu metrów, a dla pewności tuż obok zakopujemy
urządzenie zakłócające. Ot, profesjonalizm. I dalej: to nie wuj
Duncan zabił bociana, tylko ja. Nigdy nie lubiłem bocianów, ale
wuja Duncana też nie lubiłem – mimo, że wziął na siebie winę
- toteż wszystko nam się tu pięknie zazębia; nie musimy drzeć
kotów nad tym wątkiem. Okej, teraz kwestia samego pogrzebu. Zawsze
adorowałem twoje podejście do tej sprawy. Twój dojrzały stosunek,
respekt, głęboki salut dla ceremonii ostatniego pożegnania – nic
nie imponowało mi bardziej, nic nie inspirowało tak bardzo moich
wyborów i hierarchii wartości.
Jonathan
milczał jak ryba porażona prądem. Chyba nawet tak wyglądał,
groteskowo wyprężony i wzdęty. Gdyby tylko trumna nie miała
magnetycznych zatrzasków, wypchnąłby wieko brzuchem.
- Zaprawdę
liczę na to, że podobny salut i poważanie okażesz także dzisiaj,
gdy jesteś świadkiem pogrzebu wyjątkowej wartości, bo wszak swego
własnego. Że zachowasz duchowe opanowanie i przykładny umiar w
emocjach. Że docenisz prezent, który tobie sprawiłem i będziesz
delektował się nim z nabożeństwem. Jeśli nie z wdzięcznością,
to z godnością grzebanej istoty. To twój pogrzeb, bracie. Większej
ceremonii nie mogłeś zaznać. Zaraz ponownie zagrają marsz żałobny
Chopina, a ja przyrzekam ci z braterskiego serca, iż trwać będę u
grobu twego aż do świtu jak ten granitowy strażnik. Czy zatem
obiecujesz mi, że umrzesz godnie, delektując się ceremonią w
opanowaniu, bez żałosnych wysiłków przyspieszenia śmierci,
walenia głową w skrzynię, podduszania krtani dłońmi i takich tam
nikczemnych aktów? Czy obiecujesz mi, bracie-zabójco, uświęcenie
dla ceremonii pogrzebu?
Jonathan
zaskrzeczał, zagrzechotał i zakwilił. Próby wydania ludzkiego
głosu nie były łatwe. Zresztą ogień chaosu zabrał już
większość zmysłów. Mimo to stoczył imponującą walkę, kosztem
odgryzienia warg i wywichnięcia stóp oraz nadgarstków, by w końcu
udzielić odpowiedzi.
- Tak –
przyrzekł bełkotliwie. – Obiecuję.
Cholerny
kłamca. Przeprowadzona miesiąc później ekshumacja wykazała, że
nie docenił starań brata i nie czekał godnie na śmierć.
Aż sześć
czekoladowych pocisków wypalił sobie w skroń.
*** *** ***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz