poniedziałek, 6 lutego 2012

Technologiczne serce III

Dziś dziękuję technologii bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Naprawdę. Los sprawił, że między Lwem Małym, a Lwem Dużym pojawiło się coś nieoczekiwanego. Tym nieoczekiwanym czymś jest dystans 2000 kilometrów.
2000. Niemało. Tak duży dystans musi być kłopotliwy niezależnie od okoliczności. Jeśli, przypuśćmy, przypadnie gońcowi spieszącemu przez pierścienie wroga po posiłki dla oblężonej cytadeli, to może zawalić sprawę. Tak gońcowi, jak cytadeli jego. Przez 2000 kilometrów gończego biegu wiele się może zdarzyć. Posłańca mogą zjeść leśne zwierzęta, omamić syreny, zapiaszczyć nomadzi... Wrogie czujki mogą pochwycić, wybatożyć, zaprawić skopolaminą, nawrócić na pogaństwo i folksdojczyzm.
2000. To dystans wyjątkowo długi dla Lwów, jeśli rozsunął serca, które dotąd biły obok siebie w zsynchronizowanym rytmie.
Dlatego dziś dziękuję technologii, a amiszom - do których żywię niekłamaną sympatię, a nawet zrozumienie - kiwam życzliwie z daleka, nie obiecując już akcesu.
Na ołtarzu bogini Technologii składam dary z owiec i baranów (ale tylko lukrowych tudzież parafinowych), gdyż dzięki komórce i komputerowi widzę i słyszę Małego Lwa codziennie.
Gdy tymczasem 10-20 lat temu byłoby znacznie trudniej, tak technicznie jak psychicznie.
Zaś 600 lat temu... Cóż, wymienialibyśmy pewnie z synem dwa listy rocznie, a każdy stawałby się relikwią wkładaną w platynową szkatułę albo wręcz w marmurowy sarkofag... Brrr.
Dzięki Ci składam, Technologio.
I tu muszę coś wyznać... Otóż nie raz marszczyłem bokobrody z zafrapowania nad całym tym zjawiskiem ufanaberiowania dzieci - i rodziców! - w kwestii prezentów, szczególnie komunijnych.
Komputer? Skuter? Quad? 5000 w kopercie?
Jeśli sześciolatkowi kupują rodzice laptop, dziesięciolatkowi zaś quad, to co myślą kupić dwunastolatkowi?
Port w Ustce?
Nad takim ufanaberiowaniem marszczyłem bokobrody - choć ich nie mam, bo nie jestem oficerem pruskim - i marszczę je nadal. Z tym, że...
W styczniu kupiłem synowi komputer. Sam, z nieprzymuszonej woli, żaden szpaler strzelców wschodniopruskich z karabinami nade mną nie stał.
Mój syn, który 7 stycznia skończył lat 7, posiada już własny laptop i własną komórkę. Tak jest.
Owszem, planowałem kupić Małemu Lwu telefon i komputer - jedno zapewnia kontrolę i bezpieczeństwo, drugie rozwój duchowo-technologiczny (ha!) i stymuluje wiele sfer inteligencji (ba!), ale... później. Dużo później.
A jednak. Jeszcze raz okazało się, że los wyłamuje szlabany i przegania wartowników z pasiastych budek norm i zasad. Że życie nie ogląda się na kodeksy, lecz weryfikuje wszelkie przekonania i stanowiska zgodnie z własnym, nieobliczalnym biegiem.
Mój kodeks norm ojcowskich zweryfikował dystans 2000 kilometrów.
Ten dystans wiele może zmienić, możecie mi wierzyć.
Oczywistością pozostaje kontrola nad sprzętem, w który zaopatrzyłem Małego Lwa. Zbyt długi czas spędzony z urządzeniami promieniującymi polami elektromagnetycznymi rozdrażnia i naraża organizm. Szczególnie dziecięcy.
Myślę o tym; ta kwestia wymaga dopilnowania.
Ale wiem jedno. Dzięki tym urządzeniom każdego dnia jestem przy Małym Lwie, a on jest przy Dużym.
Nie do końca. Niezupełnie. Ale jednak. Jest w tym moc nie do pogardzenia.
Dzięki darowi bogini Technologii zwanemu Skype, czytam wieczorami bajki memu Lwu. Patrzę jak zasypia, a on patrzy na mnie, nim zamyka oczy.
Dystans 2000 kilometrów nie zabrał nam tego.
Tak, jak nigdy nie zabierze nam czegoś jeszcze. Ukrytej w sercu prawdziwej lwiej więzi, której nic nie zdławi, i która pewnego dnia w przyszłości objawi się skokiem, na jaki tylko Lwy mogą się zdobyć.
Będzie to wielki skok na 2000 kilometrów. Skok, który sprawi, że zsynchronizowane serca będą znów biły koło siebie, a wsparcie technologii nie będzie konieczne.
Wypatrując tego skoku, czytam bajki przez Skype.
Technologia stoi bliżej serca, niż kiedykolwiek bym przypuścił.

Co zaś wyczyniają Lwy urządzeniami, które łaskawa bogini wręczyła im w darze, zdradzi już niedługo post Technologiczne Serce IV.

A teraz zapraszam do krótkiej, acz zaprawdę frapującej historii o tym, jaki wpływ mają na życie ludzkie przesądy. Mają czy nie? Duży czy nikły? Poczytajmy...

Przesądy
Z nabożeństwem rzeźbiłem Korybuta Wiśniowieckiego. Bardzo hołubiłem tego władcę i uważałem, że dwumetrowej wysokości figura o buńczucznych rysach twarzy w pełni odda jego majestat. Na tych rysach skupiłem się szczególnie. Uważałem, że historycy trochę nie doceniali króla Wiśniowieckiego. Wszak ufundował unicką świątynię w Próchenkach, zaś zagony tureckie za jego rządów nie doszły pod Poznań czy Gniezno...
No tak. Korybut miał może trochę ambarasu ze szlachtą, ale w istocie niczym się nie popisał, gdy takiego Sobieskiego niektórzy porównywaliby z Cezarem. Ale hołubiłem Korybuta choćby na przekór tym wszystkim, którzy go podgryzali.
Szczodry przelew ze strony włodarzy Broku być może także miał pewien stymulujący wpływ na moje oddanie dla króla. Być może.
Pracowałem nad zacnym Korybutem od dwóch miesięcy. Rzeźbę zamówiły władze Broku, obiecując mi tak krzykliwie, jak nieco mętnie udział w uroczystościach rocznicowych, stałą pozycję w obradach plenum – doprawdy pojęcia nie miałem, co za plenum i na czym miała polegać moja „stała pozycja” – oraz gratyfikację godną zasług króla. To ostatnie było najbardziej decydujące, gdy rozważałem zlecenie – optymistycznie zakładając, że dumne władze Broku nie będą konsultować zasług owego władcy z historykami.
Ja Korybuta szanowałem i pracowałem nad nim rzetelnie. Dlatego nie czułem się zbyt przyjemnie, kiedy mój brat Mikołaj wpadał czasem do pracowni, by za każdym razem z uniesionymi w udawanym zdziwieniu brwiami pytać:
- Znowu strugasz tego Szkorbuta?
Ale cóż... Dziś rano rzeźba została ukończona. Pozostało mi jedynie wykonać kilka delikatnych, kosmetycznych wręcz pociągnięć dłutem. Może to fakt, że nie widziałem brata od tygodnia, przyspieszył pracę?
Właśnie uświadomiłem sobie, że Wiśniowieckiemu z lipy brakuje marsu na czole. A cóż to za dostojność bez marsu?
Zagryzając z przejęcia kołnierz drwalskiej koszuli, nachyliłem się z dłutem nad rozciągniętym na podłodze władcą. Sięgnąłem do czoła i...
Przeraźliwy rumor pod drzwiami sprawił, że ręka drgnęła mi nerwowo. Syknąłem z gniewną rozpaczą, gdy odcięta brew króla pofrunęła w kąt.
Ale też przestrach, który okazałem, miał uzasadnienie. Pracownia znajdowała się w podziemiach basenu miejskiego, wybudowanego 500 lat wcześniej – w projekcie tak tajnym jak snobistycznym - przez któregoś z książąt mazowieckich. Odkopany przez archeologów został udostępniony mieszkańcom miasta za darmo. Tylko sieć korytarzy pod basenem zdecydowano oddać wyłącznie artystom, by w odosobnieniu i klimacie absolutnie unikalnym tworzyli dzieła sławiące miasto.
Tyle, że tylko ja je tam tworzyłem. Malarz i dwóch poetów zrezygnowali, gdy burmistrz ujawnił uczciwie, że zawalenie basenu jest „raczej pewne w tym roku”.
Co zrobił dwa lata temu, spity przez delegatów z Bułgarii i zniesiony właśnie w podziemia, bo – jak uzasadnili upojeni alkoholem goście – był przecież mumią, „którą należy odłożyć na miejsce”.
Głośny rumor u drzwi na sekundę zmroził moje serce oddane Korybutowi. Skłonny do trwogi, a może po prostu otępiały od mozolnej pracy w półmroku i stęchliźnie mózg podsunął mi obraz dna basenu spadającego wprost na mnie. Wraz z dziesiątkami półnagich ciał topielców w spiżowych czepkach kąpielowych. Ja i król bylibyśmy pogrzebani. Może na kolejne 500 lat.
Śmierć godna Szkorbuta.
Oczywiście basen wciąż tkwił nad sklepieniem. Ciężkim wzrokiem spojrzałem na uchylające się drzwi dębowo-miedziane. Mój brat wczołgał się do pracowni z dużym wysiłkiem. Nie widziałem go dobrze, bo większość pozyskanych od władz lamp skupiłem nad królem, było jednak oczywiste, że jest w fatalnej kondycji.
- Piłeś? – spytałem pochmurnie.
Mieliśmy ciężkie dzieciństwo. Nasz ojciec alkoholik miał zwyczaj rzucania talerzami w śpiące osoby. Tylko w śpiące. Wobec przytomnych okazywał uniżoność i przepraszał za pijaństwo, „to już ostatni raz”. Matka zdecydowała pozbyć się ojca dopiero po latach tego nocnego terroru. Brak snu lub jego strzępy-koszmary odbiły się zaburzeniami umysłu i traumą na wszystkich jedenastu członkach rodziny.
Było nas więcej, ale dwoje talerze zabiły.
Pytanie „Piłeś?” zawsze zadawałem pochmurnie.
Mikołaj usiadł mozolnie i oparł się plecami o ścianę, wbijając zamyślony wzrok w rzeźbę.
- Znowu strugasz tego Szkorbuta? – prawie usłyszałem to pytanie.
Tyle, że nie padło.
Wzruszyłem ramionami. Odszukałem odciętą brew Wiśniowieckiego i sięgnąłem na półkę po wek z klejem do drewna. Starannie pokryłem brew obfitą jego warstwą. Po chwili król odzyskał nadłupany majestat.
- Słuchaj... czy piątek, trzynastego, to pechowy dzień? – zapytał Mikołaj nagle.
Zmarszczyłem czoło zaskoczony.
- To dzisiaj – mruknąłem. – Dlaczego o to pytasz?
Mikołaj wziął ciężki, głęboki oddech.
- Hmm... Dziś o 13.00 przechodziłem koło banku PKLOUKFFGDBSRRS-u. Rozumiesz, PKLOUKFFGDBSRRS...
- Rozumiem, PKLOUKFFGDBSRRS. Znam ten bank, Derwisz ma tam konto. Polski Kolonialny Lokalizowany...
- Tak, tak... Otóż kiedy przechodziłem koło tego banku, zdarzył się napad. Prawdziwy napad na bank. Kiedy bandyci wybiegli z banku, akurat przyjechała policja konna. Wybuchła strzelanina, domyślasz się. Bandyci oddali salwę i policjanci oddali salwę... To dość dziwne, że obie te salwy trafiły we mnie, nie sądzisz? Czy to nie pech?... A moja dwunastnica ciągle gdzieś tam leży na chodniku... – Brat znowu westchnął, nieco głośniej. – Wolałem się oddalić, bo wciąż padały strzały. Rabusie nie chcieli poddać się konnym, w dodatku uzbrojonym w jednostrzałowe winchestery; krzyczeli, że ich to upokarza. Strzelali, więc zacząłem uciekać. Bardzo wielu ludzi też uciekało i butami miażdżyli mi twarz. Mam połamane kości jarzmowe i nos. Domyślasz się, że uciekałem pełznąco, bo rany od kul ścięły mnie z nóg. Nogi też mi zresztą połamali. Jakoś jednak dawałem radę, nawet udało mi się wstać na chwilę i zrobić dwa kroki w stronę szpitala... kiedy od przejeżdżającej obok ciężarówki odpadło koło i uderzyło mnie w bok. Przy czym nie była to nysa z pieczywem tureckim, lecz potężna forteca na szesnastu kołach... To koło mogło oczywiście uderzyć w latarnię, albo kosz na śmieci – tam stoi taki jeszcze z PRL-u, w kształcie pingwina. Zapomniany unikat. No, ale koło wyrżnęło jednak we mnie i połamało mi wszystkie żebra. Gdy pełznę – grzechoczę. Co więcej – Mikołaj zakaszlał gwałtownie – wielkie to koło zepchnęło mnie z chodnika, tak że sturlałem się ze skarpy prosto pod buldożer, taki tam białoruski olbrzym... Gdy pełznę – grzechoczę – powtórzył nieco monotonnym głosem, jakby pokrzepiał się mantrą.
Cofnąłem się i obrzuciłem postać Michała Korybuta Wiśniowieckiego krytycznym, nieco sępim spojrzeniem. Ale szybko rozpogodziłem twarz i odczułem radosną dumę. Mój król rozsławi miasto. Był dziełem mego życia.
- No to co z tym piątkiem, trzynastego? – podjął brat po chwili milczenia. – Był to pech, czy nie?
Zastanowiłem się głęboko.
- Nie – odparłem w końcu z przekonaniem. – Nie ma mowy o pechu. To tylko przesądy.
- Tak też myślałem – wyszeptał Mikołaj, choć jakby zawiedzionym głosem.
A ponieważ zawsze był złośliwy i niedowiarek, trzy minuty później umarł.

***

13 komentarzy:

  1. No to sie Mikolajowi dostalo...tak to jest, jak sie uparcie wierzy w zabobony. A tymczasem to tylko...przesady xD

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie mam nic przeciwko takiej technologii, ale jednak życzę Wam jak najszybciej spotkania twarzą twarz bez pośrednictwa monitora ;))

    OdpowiedzUsuń
  3. My też sobie tego życzymy. Dzięki. :)

    OdpowiedzUsuń
  4. A teraz pomyślmy: w latach 60. marzyliśmy o tym, że w 2000 roku będziemy mieli swoje własne komputery - wtedy mówiło się na to mózgi elektronowe. Marzyliśmy o telefonach dla każdego - i się sprawdziło, mamy komórki. Świat poszedł naprzód. Świat, ale nie Polska. Polska cofa się powoli w mroki Średniowiecza. Mentalność Polaków stacza się w kierunku Ciemnogrodu. I to jest straszne. Życzę Ci, byś jak najszybciej odzyskał syna.

    OdpowiedzUsuń
  5. Prawdziwa miłość nie zna granic i oddalenia, a już tak mniej patetycznie-myślę, że i przez skypea można ją poczuć...

    OdpowiedzUsuń
  6. Pewnie, że można. Z drugiej strony skupienie się na technologii może trochę osłabiać naturalne talenty intuicyjno-telepatyczne... ale kto by sobie takiego Skype odmówił wobec dystansu 2000 km. ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Miłość nie zna granic. Kwitnie podlewana oczekiwaniem i wytrwałością. Niech miłość będzie z wami zawsze. Lwie i Lwie. :)))
    Re-Eunice

    OdpowiedzUsuń
  8. Spox, będzie dobrze. Tylko nie traćcie ze sobą kontaktu.

    OdpowiedzUsuń
  9. Nigdy. Lwów nie da się rozerwać na długo...

    OdpowiedzUsuń
  10. Tu Tytus de Zoo...a ściślej biorąc dawny kolo z licka.
    Chciałbym powiedzieć uszy do góry.... bo jest problem ale ze swojego doświadczenia powiem ,że z nie takich opresji wychodziłem.
    Pozdrawiam Suuuulaj!!!

    OdpowiedzUsuń
  11. :)
    Odezwij się na e-mail, de Zoo!

    OdpowiedzUsuń
  12. Pewnie, że przesądy. Wszystko to przypadki, ruletka, totolotek. Koło w żebra, rykoszety... Tylko co do cholerki tak czasem łka w tym kominie?

    Forma i ogólna jakość tekstu jak zwykle akuratna, idealna. Pomysł też. No ale czego innego spodziewać się po takiej nieprawdopodobnej zupełnie kumulacji w jednym. ok. 1,5kg ważącym miejscu, który dość lekceważąco nazywamy mózgiem, tworem biologiczo medycznym bez wiekszych tajemnic?

    A wszystko inne na ten temat, to tylko przesądy. To mówię ja - Szkiełko i Oko.

    OdpowiedzUsuń