Tym razem Autor zaserwował nam dwie epickie historie o przygodach mężnych i prawych bohaterów.
Kapitan Kavior, a sprawy Ziemi, to utrzymana w nurcie Sci-Fi lekka opowieść o awanturniku i zawadiace z odległej galaktyki.
Natomiast Gra świerszczy opowiada o heroiźmie i poświęceniu. Zdecydowanie poważniejsza pozycja od poprzednika.
Nic więcej nie zdradzę. Radzę się przygotować na dłuższą niż zwykle lekturę. Szczególnie Kavior - momentami przydługawy.
Dodam, że w polecanych przez nas stronach pojawił się link do bloga naszej stałej bywalczyni - pani Ewy Łokuciejewskiej.
Gra świerszczy
Kiedy gwiazdor filmowy, niepokonany mistrz sztuk walki Brus Lej zmarł
nagle, tragicznie i cokolwiek dziwnie – szok i lament zapanował w cały
Ko-Kongu. Zdruzgotani wielbiciele demonstrowali na wszystkich głównych
placach i ulicach metropolii. Wywracano autobusy i riksze, palono sklepy
i lunaparki. W powietrze wysadzono hotel, w którym Brus Lej zasłabł, i
szpital, w którym orzeczono śmierć aktora.
Miliony
wzburzonych Ko-kończyków nie miało wątpliwości: spisek, zdrada i
egzekucja. Niepokonany wojownik Lej nie mógł umrzeć tak po prostu.
Był mistrzem dwunastu tajnych stylów kung-fu, które odtajniono dopiero
pięć godzin po wywróceniu pierwszej rikszy. Między innymi stylu Ocelota,
Kuglarza, Archeopteryksa, Metalicznozielonego Kuguara i Osobno
Zapakowanej Pięści.
Władał kilkoma rodzajami broni naraz: wywijając halabardą jedną ręką, a
łańcuchem zwieńczonym kulą drugą, potrafił jednocześnie ciskać strzałki
mosiężne, zarzucać arkan oraz odpierać ataki przeważających opryszków
zatkniętą między stopami sarissą macedońską.
Kiedy biegł, to tylko za ambulansem spieszącym do wypadku. I zawsze tyłem.
Często przy tym rozdawał autografy lub łamiące szczęki kopnięcia boczne – w zależności od rodzaju zaczepki.
Był niezmordowany, a jego ciosy nie do odparcia; by uzyskać ich
niezrównaną prędkość, godzinami boksował zanurzony w basenie zalanym
olejem. Tam też nocował, by z „gimnazjonem się nie rozstawać”.
Jako jedyny człowiek na świecie potrafił zrobić 1600 pompek na podbródku.
I taki mistrz miałby umrzeć? W ten sposób?!
Podczas rautu filmowców w hotelu, Brus Lej, podczas sięgania po pieprzniczkę, nagle kichnął. Potężnie.
Był znany z tego, że wszystko czynił potężnie, bardzo energetycznie i z zaangażowaniem.
Kiedy więc kichnął, natychmiast odpadły mu nogi i ręce. Oderwana głowa
uderzyła jeszcze w szefa kuchni, czyniąc mu rzetelną namiastkę
lobotomii.
Właściciel hotelu upierał się, że to zasłabnięcie, że aktor miał ciężki dzień, i żeby odnieść go do łóżka.
Nikogo nie przekonał. Hotel wysadzono, przy czym prośba właściciela, by
pozwolono mu opuścić budynek, została surowo odrzucona.
W szpitalu orzeczono zgon. Demonstranci dopadli połowę personelu. Resztę zdołano ewakuować helikopterami policji i wojska.
Tylko dwa strącono.
Ko-Kong kipiał.
Ale przecież nie było wątpliwości, że emocje opadną, a ofiary, które
przetrwają oskarżenia i cięgi, doczekają się przeprosin i pojednawczych
objęć. Życie potoczy się dalej, a legenda Brusa Leja pozostanie
nieśmiertelną.
Doskonale zdawano sobie z tego sprawę w ekipie filmowej, zaangażowanej w produkcję Gry śmierci.
Po całym dniu minorowych nastrojów i prób samobójczych,
dziesiątkujących ekipę, reżyser Rajmund Chow-chow ogłosił, że film musi
zostać ukończony - choćby z szacunku dla mistrza - i że należy
natychmiast znaleźć zastępcę.
- Tylko tytuł trzeba zmienić – uznał. - Teraz Gra śmierci nie będzie brzmieć zbyt dobrze... Tylko musi to być coś o podobnego w wymowie, bo szkoda tych nakładów na reklamę.
- To może... Gra świerszczy? - zaproponował bez namysłu scenarzysta Wlej Mu.
- Gra świerszczy?... Znakomite!! O wiele lepiej pasuje. Bierzemy.
W ciągu tygodnia przybyło ponad 5000 ludzi, którzy zapewniali, że
dorównują urodą i sprawnością zmarłemu od kichnięcia gwiazdorowi. Pośród
nich było kilka kobiet, tuzin Murzynów i starzec, który zmarł z wysiłku
podczas otwierania klamki do sali przesłuchań.
Jakiś dowcipniś – a może zrozpaczony wielbiciel Mistrza - wpuścił też
przebranego w żółty dres pawiana, który okazał się zresztą najlepszym
kandydatem. Wydawał dźwięki jak sam Lej i kiedy już chciano wrobić go w
skandalicznie tani kontrakt, nagle rzucił się na scenarzystę Wlej Mu.
Nim zdołano go powstrzymać – przegryzł filmowcowi tętnicę udową i obydwa
ścięgna Achillesa. I tak produkcja straciła i następcę, i scenarzystę.
Tydzień po małpim incydencie wróciła nadzieja. Do studia przyszedł
młody człowiek o obiecującym wyglądzie i witalności. Przypominał Brusa
Leja z urody, a nawet z ruchów ciała. Może nie był tak atletyczny jak
czterdziestokilogramowy Lej, ale deklarował siłę i wytrzymałość, a poza
tym „potrafił już zrobić dwanaście pompek na podbródku”.
- Kocham Brusa Leja – zapewniał z entuzjazmem. - Naśladuję go od lat.
- Bardzo dobrze – pochwalił reżyser. - A jak się nazywasz?
- Hyi-iy-yi.
Rajmund Chow-chow skrzywił się.
- Niezbyt filmowe nazwisko.
- Mi się podoba – rzekł z głupia frant Hyi-iy-yi.
- Nie, nie, to musi być coś, co kojarzy się z Brusem Lejem. Rozumiesz. Przecież będziesz nowym Brusem Lejem.
- Będę Brusem Lejem – rozmarzył się Hyi-iy-yi.
- Może Brus Leń – zaproponował asystent reżysera.
- Bardzo dobrze! - zapalił się Rajmund Chow-chow. - Brzmi doskonale. Brus Leń, Brus Leń...
- Brus Leń, Brus Leń, Brus Leń – bełkotał kandydat w upojeniu.
- ALE – reżyser przeszył go nagle nieco surowszym wzrokiem i euforia
przygasła – będziemy musieli najpierw sprawdzić twoje umiejętności...
Rozumiesz.
- To oczywiste – uśmiechnął się Hyi-iy-yi. - Jestem gotowy. Trenowałem
przez ostatnie pół roku codziennie po trzy godziny. Potrafię zrobić
szpagat kapadocki na dwóch krzesłach.
- Szpagat kapadocki? - zdziwili się filmowcy. - Na krzesłach?
- Na dwóch. Albo zresztą na trzech mogę spróbować...
- Prosimy – reżyser wymienił zaintrygowane spojrzenia ze swoją ekipą.
Wniesiono dodatkowe krzesła, po czym kandydat na Brusa Lenia ustawił je blisko siebie i zaczął kłaść na nich nogi.
- Najpierw spróbuję na dwóch – bąknął.
- Dobrze – reżyser podniósł filiżankę herbaty do ust.
Po czym upuścił ją, a gorący napój wlał mu się w rozpiętą koszulę. Oto
bowiem rozległ się głośny, nieprzyjemny chrupot, a Hyi-iy-yi z jękiem
bólu zwalił się między krzesła.
Wyglądał na nieco rozdartego.
- W porządku? - zmarszczył brwi Rajmund Chow-chow.
- Oczywiście – wybełkotał Brus Leń. – Trochę nie wyszło. Ostatnio
raczej kopałem w worek. Rozciągałem się w zeszłym roku... A może dwa
lata temu. To może na trzech krzesłach spróbuję?
- Nie trzeba – reżyser wzdrygnął się, a dwóch asystentów zakryło
odruchowo twarze. – Może jednak pokazałbyś... – Chow-chow nie skończył,
bo Leń, mimo bólu, zerwał się nagle z podłogi i z przejmującym
krzykiem-kwikiem uderzył kantem dłoni w krzesło.
Identyczny wrzask wydał z siebie pawian w żółtym dresie, ale on nie
złamał sobie ręki w nadgarstku. Na odgłos kolejnego chrupotu jeden z
asystentów osunął się zemdlony pod stół. Reżyser uniósł się i ze zgrozą
wpatrzył w otwarte złamanie.
Sam Brus Leń zadziwiał hartem. Biały jak papier, z oczami wypchniętymi
niczym jo-jo, świdrował dziwnym wzrokiem swój nadgarstek.
- Musiałem uderzyć pod złym kątem – wybełkotał. - Albo krzesło było śliskie. Powtórzę.
- Nie! - krzyknął reżyser przestraszony.
- Ale ja dobrze walczę – upierał się Leń. - Ja to muszę udowodnić. Ja chcę dostać tę rolę!
- Lecz przecież... - zaczął Rajmund Chow-chow. I znów mu przerwano.
Brus Leń, który miał już szaleństwo w oczach, obrócił się bowiem do
szafy i zadał jej serię kopnięć, które imponowały prędkością, a nawet
włożoną siłą.
Trochę mniej imponowały kawałki drewna powbijane w połamane piszczele Lenia.
- O, Boże – wyjąkał asystent, który wcześniej omdlał, a teraz otworzył oczy na kolejny straszny widok.
Połamany, podarty, właściwie całkiem zbrukany Brus Leń ni to leżał, ni
zwisał ze zdewastowanej szafy, gulgocząc jak indor unoszony pod nóż.
Reżyser patrzył na niego oniemiały. W pokoju przesłuchań panowała cisza.
Wreszcie – niewiarygodnym, raczej pozaziemskiej miary wysiłkiem – Brus
Leń zebrał się w stłuczonych mięśniach, zerwanych ścięgnach i połamanych
kościach, wypełzł z szafy i powstał, by wesprzeć się o nią i objąć
filmowców wzrokiem szaleńca.
- Ja sobie poradzę – zaskrzeczał żałośnie. - Ja tylko mam zły dzień... To przez te hałasy z ulicy...
W istocie, z zewnątrz dochodził narastający tumult. Ekipa filmowa nie
była tego jeszcze świadoma, lecz do studia ciągnęła kolumna
rozwścieczonych, ciężkozbrojnych Ko-kończyków. Ktoś rozpuścił plotkę, że
Mistrza Leja na planie filmowym otruto mazutem, pchnięto kopią
turniejową i ostrzelano z sowieckiego moździerza.
- Ale zobaczcie to -wymamrotał Brus Leń. - Patrzcie teraz, to moja specjalność...
Nikt nie miał siły, by zaprotestować; widowisko było nazbyt unikalne i
oszołamiające. Kandydat zdołał więc zrobić to, co zamierzał: salto w
tył.
A raczej: podjął próbę owego salta. Bo gracja kalmara porąbanego
czekanami musiała skończyć się tylko jednym. Wgnieceniem twarzy w deski
podłogowe.
Tym razem chrupot odjął przytomność połowie ekipy. Reszta patrzyła na
okaleczony cielec wojownika ze zgrozą, która nie zostałaby zmarnowana
przez japońskich mistrzów horroru klątwy.
W każdym razie Brus Leń żył jeszcze. Ni to rzężąc, ni wyjąc jak ten
kojot pogryziony przez warany, uniósł twarz, której żuchwa zdawała się
głosić hasła secesji.
- Nie nadaję się chyba, prawda? – zagulgotał..
Reżyser uśmiechnął się zdziwiony.
- A kto twierdzi, że nie? - spytał. - Proszę tylko przestać nam tu
wierzgać w popisach ulicznika, O CO NIKT PANA NIE PROSIŁ, i odegrać
wreszcie swoją półminutową sekwencję.
- Półminutową??...
Rajmund Chow-chow wzruszył ramionami.
- Rola Brusa Leja tyle właśnie miała trwać. Był dla nas zbyt drogi.
Więc jeśli chce pan go zastąpić w filmie, to proszę teraz zrobić, co
mówię. Niech pan pochyli twarz. Nisko... O, tak, do podłogi. Bardzo
dobrze, tak. I proszę spojrzeć między deski i udawać, że pan go widzi...
Widzi go pan?
Schylony nad deskami wrak Brusa Lenia Hyi-iy-ji wbił w szparę między
deskami wzrok bezpowrotnie tracący zdolność przekazu i pojmowania.
- Ale kogo? - wybełkotał.
- ...a teraz proszę w końcu wypowiedzieć tę swoją kwestię: Świerszczu. Jak ty pięknie grasz.
___________________________________________________________
To się stało w jednym czasie. W zasadzie tego samego popołudnia. Flota
planety Kapium osiągnęła gotowość inwazji na System Słoneczny, a pilot
sterowca Kavior otrzymał upragniony awans na kapitana.
Prace nad ulepszeniem silników sterowców uderzeniowo-jasyrowych trwały
600 lat. Ostatecznie się udało. Silniki były gotowe – teraz armia Kapium
potrzebowała raptem 40 lat, by osiągnąć orbitę Ziemi.
Wzmocniono i broń stanowiącą o sile floty. Nowe działa z odlewni
skolonizowanych i genetycznie upodlonych Vidłaków pozwalały emitować
strumień niszczący w jednej chwili tak struktury społeczne, jak
struktury skał okruchowych, ilastych oraz – to wstrząsało przełomem –
wszelkie kryształy hipautomorficzne. Zwłaszcza te na wpół
własnokształtne.
To była broń przełomu.
Kapitan Kavior był znakomitym pilotem. Potrafił wyprowadzić z
korkociągu sterowiec dotknięty serią eksplozji wodoru oraz jednoczesną
rebelią stewardów Vidłaków. Gdy z korkociągu wyprowadził jedenasty
sterowiec, zdecydowano tak o jego awansie, jak o wprowadzeniu sterowców
do armii w miejsce podejrzanie niezawodnych wahadłowców.
Kavior słynął z poczucia humoru. Kiedy rozpadający się sterowiec opadał
beznadziejnie w dół, trawiąc ogniem i gazem spanikowanych załogantów,
kapitan udawał, że zasiada w bibliotece pokładowej do przeglądu prasy.
Albo krzyczał, że w kawie musiał być narkotyk, przewracał się teatralnie
– co wychodziło doskonale, bo okrętem rzucało jak preclem w trąbie
powietrznej – i symulował śpiączkę.
Czasem przebijał się przez obłoki gazu i płomieni, by wyszukiwać
zbuntowanych, acz półprzytomnych już Vidłaków i proponować im honorowe
pojedynki na kordelas lub działo jonowe, „dopóki trzymamy kurs”.
Ale zawsze zdążył wyprowadzić sterowiec z korkociągu. Nie stracił żadnego z nich.
Miał sześć żon i dwa tuziny adiutantek. Połowę z tego orszaku wypchnął ze sterowców, zwalając winę na Vidłaków.
Był znany z pobłażania i dzielenia się wszelkim dobrem, zwłaszcza
zdobytym na jeńcach – których tak natrętnie zmuszał do ucieczki, że w
końcu nawet najbardziej niechętni w desperacji się do niej rzucali.
Wszystkich ich zabijał działem jonowym, z którym nie zwykł się
rozstawać. Zdobyte łupy rozrzucał ze sterowca nad stolicami planety, co
było szczególnie widowiskowe, gdy czynił to po eksplozji bomby w
zbiornikach wodoru.
Do łupów przywiązywał stewardów, a bombę sam podkładał.
Był najlepszym pilotem w historii Kapium.
Której to planety nigdy nie opuścił, gdyż, jak sam wyznał, dławienie
buntowników jest mu milsze, niż rajdy po kosmosie, gdzie nikt mu nie
zagwarantuje dostępu do łatwopalnych gazów.
Jaki zatem jest związek kapitana Kaviora z Ziemią?
Żaden. Oczywiście, że żaden. Dowódcy planety nie byli idiotami. Morale
szeregowca rzecz ważna. Średnia długość życia Kapiumczyka wynosiła pół
roku. Lot bojowy na Ziemię stawiałby więc pod znakiem zapytania istotne
dla ducha wojennego sprawy przepustek na urlopy i kuracje w zdrojach.
Dlatego nigdy go nie planowano.
Czy zatem jest sens, byśmy my, Ziemianie, musieli sobie zawracać głowę kapitanem Kaviorem?
Pewnie, że nie! I po co ten cały raban?
___________________________________________________________
Ja tego Kaviora nie rozumiem!Dlaczego?
OdpowiedzUsuńTo znaczy jego kodeksu moralnego, upodobania do ryzyka czy w ogóle opowiadania?
OdpowiedzUsuńOpowiadania. Na czym polega dowcip? Czy miał na Ziemię lecieć, czy nie? Jakaś głupia jestem.
OdpowiedzUsuńŻe za krótko żył?
Nie, Ewo, nie Ty jesteś, Boże broń, głupia, lecz mój humor. Opowiadanie jest czystym absurdo-nonsensem. Ot, kpina z Czytelnika, który ufnie podchodzi do lektury śniadaniowej. Całe to wprowadzenie do potęgi militarno-uderzeniowej Kapium i zdolności bojowych kapitana Kaviora w atmosferze zagrożonej jakoby Ziemi prowadzi do... niczego. Czasem zdarza mi się tak nikczemnie pokpiwać, nawet nabywcy moich książek muszą się z tym liczyć...
OdpowiedzUsuńOczywiście Kavior żył za krótko.
Ale intensywnie.
Na obmycie win obiecuję za tydzień-dwa "Sherlocka Holmesa nad Morzem Szkockim".
Nieco poważniejszego. :)
Jeszcze jedno, Ewo - barbarzysko-nazistowskim manewrem "bez ostrzeżenia" odcięto mnie od Sieci, więc na razie nie mogę wejść na blog, gdzie spodziewam się odpowiedzi od Ciebie. Teraz operuję dzięki wyłapywanym eterycznie strzępom darmowego Internetu z pobliskiej szkoły. Który jednak odcina od stron "niepewnych moralnie", w tym NK, YouTube czy niektórych blogów...
OdpowiedzUsuńCiekawe, że Lwów nie zablokowano...
Kiedy już odzyskam Internet właściwy, podejmę temat, Ewo.
To taka choroba- wszystko chcę zrozumieć. A absurdu się nie da. Jednak jestem głupia. Nie wyczułam kpiny z siebie. Dzięki za oświecenie.
OdpowiedzUsuńStanowczo protestuję przeciw takim samo/o/sądom! Jeśli już ktoś winny, to oczywiście Autor. Ale przyjmijmy, że to kapitan Kavior, terrorysta z Pozaprzestrzeni. Zostanie powieszony, gdy Amerykanie tam dotrą.
OdpowiedzUsuńLub Saudyjczycy.
A serio: gdybyś wiedziała, Ewo, ile dla mnie znaczy Twoja opinia i obecność, kazałabyś sobie płacić dywidendy. ;-)
Jeżeli żyje pół roku- nie zdąży:)
OdpowiedzUsuńNajpierw życzę w takim razie pokaźnych dochodów, żeby dywidenda warta była zachodu.
Zrobię wszystko żeby dywidenda nie przyniosła ujmy ani płacącemu, ani odbiorcy :)
OdpowiedzUsuńmam wrażenie, że opowiadanie o Kawiorze kapitanie to najbardziej zwariowane opowiadanie jakie tu wystąpiło:) też nie zrozumiałam za pierwszym podejściem hahahah do niego widocznie trzeba paru podejść:P graa świerszczy jeszcze przxedemną.pozdrawiam. Fanka
OdpowiedzUsuń