środa, 8 czerwca 2011

Epickie historie

Po tygodniu wrażeń zgotowanych przez fanów literatury kryminalnej, którzy zaserwowali nam szereg ciekawych opowiadań, w których znani detektywi odkryli swoje prawdziwe oblicza serwujemy Coś z zupełnie innej beczki.
Tym razem Autor zaserwował nam dwie epickie historie o przygodach mężnych i prawych bohaterów.
Kapitan Kavior, a sprawy Ziemi, to utrzymana w nurcie Sci-Fi lekka opowieść o awanturniku i zawadiace z odległej galaktyki.
Natomiast Gra świerszczy opowiada o heroiźmie i poświęceniu. Zdecydowanie poważniejsza pozycja od poprzednika.
Nic więcej nie zdradzę. Radzę się przygotować na dłuższą niż zwykle lekturę. Szczególnie Kavior - momentami przydługawy.
Dodam, że w polecanych przez nas stronach pojawił się link do bloga naszej stałej bywalczyni - pani Ewy Łokuciejewskiej.




Gra świerszczy

   
   Kiedy gwiazdor filmowy, niepokonany mistrz sztuk walki Brus Lej zmarł nagle, tragicznie i cokolwiek dziwnie – szok i lament zapanował w cały Ko-Kongu. Zdruzgotani wielbiciele demonstrowali na wszystkich głównych placach i ulicach metropolii. Wywracano autobusy i riksze, palono sklepy i lunaparki. W powietrze wysadzono hotel, w którym Brus Lej zasłabł, i szpital, w którym orzeczono śmierć aktora.
Miliony wzburzonych Ko-kończyków nie miało wątpliwości: spisek, zdrada i egzekucja. Niepokonany wojownik Lej nie mógł umrzeć tak po prostu.
   Był mistrzem dwunastu tajnych stylów kung-fu, które odtajniono dopiero pięć godzin po wywróceniu pierwszej rikszy. Między innymi stylu Ocelota, Kuglarza, Archeopteryksa, Metalicznozielonego Kuguara i Osobno Zapakowanej Pięści.
   Władał kilkoma rodzajami broni naraz: wywijając halabardą jedną ręką, a łańcuchem zwieńczonym kulą drugą, potrafił jednocześnie ciskać strzałki mosiężne, zarzucać arkan oraz odpierać ataki przeważających opryszków zatkniętą między stopami sarissą macedońską.
   Kiedy biegł, to tylko za ambulansem spieszącym do wypadku. I zawsze tyłem.
   Często przy tym rozdawał autografy lub łamiące szczęki kopnięcia boczne – w zależności od rodzaju zaczepki.
   Był niezmordowany, a jego ciosy nie do odparcia; by uzyskać ich niezrównaną prędkość, godzinami boksował zanurzony w basenie zalanym olejem. Tam też nocował, by z „gimnazjonem się nie rozstawać”.
   Jako jedyny człowiek na świecie potrafił zrobić 1600 pompek na podbródku.
   I taki mistrz miałby umrzeć? W ten sposób?!
   Podczas rautu filmowców w hotelu, Brus Lej, podczas sięgania po pieprzniczkę, nagle kichnął. Potężnie.
   Był znany z tego, że wszystko czynił potężnie, bardzo energetycznie i z zaangażowaniem.
   Kiedy więc kichnął, natychmiast odpadły mu nogi i ręce. Oderwana głowa uderzyła jeszcze w szefa kuchni, czyniąc mu rzetelną namiastkę lobotomii.
   Właściciel hotelu upierał się, że to zasłabnięcie, że aktor miał ciężki dzień, i żeby odnieść go do łóżka.
   Nikogo nie przekonał. Hotel wysadzono, przy czym prośba właściciela, by pozwolono mu opuścić budynek, została surowo odrzucona.
   W szpitalu orzeczono zgon. Demonstranci dopadli połowę personelu. Resztę zdołano ewakuować helikopterami policji i wojska.
   Tylko dwa strącono.
   Ko-Kong kipiał.
   Ale przecież nie było wątpliwości, że emocje opadną, a ofiary, które przetrwają oskarżenia i cięgi, doczekają się przeprosin i pojednawczych objęć. Życie potoczy się dalej, a legenda Brusa Leja pozostanie nieśmiertelną.
   Doskonale zdawano sobie z tego sprawę w ekipie filmowej, zaangażowanej w produkcję Gry śmierci. Po całym dniu minorowych nastrojów i prób samobójczych, dziesiątkujących ekipę, reżyser Rajmund Chow-chow ogłosił, że film musi zostać ukończony - choćby z szacunku dla mistrza - i że należy natychmiast znaleźć zastępcę.
   - Tylko tytuł trzeba zmienić – uznał. - Teraz Gra śmierci nie będzie brzmieć zbyt dobrze... Tylko musi to być coś o podobnego w wymowie, bo szkoda tych nakładów na reklamę.
   - To może... Gra świerszczy? - zaproponował bez namysłu scenarzysta Wlej Mu.
   - Gra świerszczy?... Znakomite!! O wiele lepiej pasuje. Bierzemy.
   W ciągu tygodnia przybyło ponad 5000 ludzi, którzy zapewniali, że dorównują urodą i sprawnością zmarłemu od kichnięcia gwiazdorowi. Pośród nich było kilka kobiet, tuzin Murzynów i starzec, który zmarł z wysiłku podczas otwierania klamki do sali przesłuchań.
   Jakiś dowcipniś – a może zrozpaczony wielbiciel Mistrza - wpuścił też przebranego w żółty dres pawiana, który okazał się zresztą najlepszym kandydatem. Wydawał dźwięki jak sam Lej i kiedy już chciano wrobić go w skandalicznie tani kontrakt, nagle rzucił się na scenarzystę Wlej Mu. Nim zdołano go powstrzymać – przegryzł filmowcowi tętnicę udową i obydwa ścięgna Achillesa. I tak produkcja straciła i następcę, i scenarzystę.
   Tydzień po małpim incydencie wróciła nadzieja. Do studia przyszedł młody człowiek o obiecującym wyglądzie i witalności. Przypominał Brusa Leja z urody, a nawet z ruchów ciała. Może nie był tak atletyczny jak czterdziestokilogramowy Lej, ale deklarował siłę i wytrzymałość, a poza tym „potrafił już zrobić dwanaście pompek na podbródku”.
   - Kocham Brusa Leja – zapewniał z entuzjazmem. - Naśladuję go od lat.
    - Bardzo dobrze – pochwalił reżyser. - A jak się nazywasz?
   - Hyi-iy-yi.
   Rajmund Chow-chow skrzywił się.
   - Niezbyt filmowe nazwisko.
   - Mi się podoba – rzekł z głupia frant Hyi-iy-yi.
   - Nie, nie, to musi być coś, co kojarzy się z Brusem Lejem. Rozumiesz. Przecież będziesz nowym Brusem Lejem.
   - Będę Brusem Lejem – rozmarzył się Hyi-iy-yi.
   - Może Brus Leń – zaproponował asystent reżysera.
   - Bardzo dobrze! - zapalił się Rajmund Chow-chow. - Brzmi doskonale. Brus Leń, Brus Leń...
   - Brus Leń, Brus Leń, Brus Leń – bełkotał kandydat w upojeniu.
   - ALE – reżyser przeszył go nagle nieco surowszym wzrokiem i euforia przygasła – będziemy musieli najpierw sprawdzić twoje umiejętności...  Rozumiesz.
   - To oczywiste – uśmiechnął się  Hyi-iy-yi. - Jestem gotowy. Trenowałem przez ostatnie pół roku codziennie po trzy godziny. Potrafię zrobić szpagat kapadocki na dwóch krzesłach.
   - Szpagat kapadocki? - zdziwili się filmowcy. - Na krzesłach?
   - Na dwóch. Albo zresztą na trzech mogę spróbować...
   - Prosimy – reżyser wymienił zaintrygowane spojrzenia ze swoją ekipą.
   Wniesiono dodatkowe krzesła, po czym kandydat na Brusa Lenia ustawił je blisko siebie i zaczął kłaść na nich nogi.
   - Najpierw spróbuję na dwóch – bąknął.
   - Dobrze – reżyser podniósł filiżankę herbaty do ust.
   Po czym upuścił ją, a gorący napój wlał mu się w rozpiętą koszulę. Oto bowiem rozległ się głośny, nieprzyjemny chrupot, a Hyi-iy-yi z jękiem bólu zwalił się między krzesła.
   Wyglądał na nieco rozdartego.
   - W porządku? - zmarszczył brwi Rajmund Chow-chow.
   - Oczywiście – wybełkotał Brus Leń. – Trochę nie wyszło. Ostatnio raczej kopałem w worek. Rozciągałem się w zeszłym roku... A może dwa lata temu. To może na trzech krzesłach spróbuję?
   - Nie trzeba – reżyser wzdrygnął się, a dwóch asystentów zakryło odruchowo twarze. – Może jednak pokazałbyś... – Chow-chow nie skończył, bo Leń, mimo bólu, zerwał się nagle z podłogi i z przejmującym krzykiem-kwikiem uderzył kantem dłoni w krzesło.
   Identyczny wrzask wydał z siebie pawian w żółtym dresie, ale on nie złamał sobie ręki w nadgarstku. Na odgłos kolejnego chrupotu jeden z asystentów osunął się zemdlony pod stół. Reżyser uniósł się i ze zgrozą wpatrzył w otwarte złamanie.
   Sam Brus Leń zadziwiał hartem. Biały jak papier, z oczami wypchniętymi niczym jo-jo, świdrował dziwnym wzrokiem swój nadgarstek.
   - Musiałem uderzyć pod złym kątem – wybełkotał. - Albo krzesło było śliskie. Powtórzę.
   - Nie! - krzyknął reżyser przestraszony.
   - Ale ja dobrze walczę – upierał się Leń. - Ja to muszę udowodnić. Ja chcę dostać tę rolę!
   - Lecz przecież... - zaczął Rajmund Chow-chow. I znów mu przerwano.
   Brus Leń, który miał już szaleństwo w oczach, obrócił się bowiem do szafy i zadał jej serię kopnięć, które imponowały prędkością, a nawet włożoną siłą.
   Trochę mniej imponowały kawałki drewna powbijane w połamane piszczele Lenia.
   - O, Boże – wyjąkał asystent, który wcześniej omdlał, a teraz otworzył oczy na kolejny straszny widok.
   Połamany, podarty, właściwie całkiem zbrukany Brus Leń ni to leżał, ni zwisał ze zdewastowanej szafy, gulgocząc jak indor unoszony pod nóż.
   Reżyser patrzył na niego oniemiały. W pokoju przesłuchań panowała cisza.
   Wreszcie – niewiarygodnym, raczej pozaziemskiej miary wysiłkiem – Brus Leń zebrał się w stłuczonych mięśniach, zerwanych ścięgnach i połamanych kościach, wypełzł z szafy i powstał, by wesprzeć się o nią i objąć filmowców wzrokiem szaleńca.
   - Ja sobie poradzę – zaskrzeczał żałośnie. - Ja tylko mam zły dzień... To przez te hałasy z ulicy...
   W istocie, z zewnątrz dochodził narastający tumult. Ekipa filmowa nie była tego jeszcze świadoma, lecz do studia ciągnęła kolumna rozwścieczonych, ciężkozbrojnych Ko-kończyków. Ktoś rozpuścił plotkę, że Mistrza Leja na planie filmowym otruto mazutem, pchnięto kopią turniejową i ostrzelano z sowieckiego moździerza.
   - Ale zobaczcie to -wymamrotał Brus Leń. - Patrzcie teraz, to moja specjalność...
   Nikt nie miał siły, by zaprotestować; widowisko było nazbyt unikalne i oszołamiające. Kandydat zdołał więc zrobić to, co zamierzał: salto w tył.
   A raczej: podjął próbę owego salta. Bo gracja kalmara porąbanego czekanami musiała skończyć się tylko jednym. Wgnieceniem twarzy w deski podłogowe.
   Tym razem chrupot odjął przytomność połowie ekipy. Reszta patrzyła na okaleczony cielec wojownika ze zgrozą, która nie zostałaby zmarnowana przez japońskich mistrzów horroru klątwy.
   W każdym razie Brus Leń żył jeszcze. Ni to rzężąc, ni wyjąc jak ten kojot pogryziony przez warany, uniósł twarz, której żuchwa zdawała się głosić hasła secesji.
   - Nie nadaję się chyba, prawda? – zagulgotał..
   Reżyser uśmiechnął się zdziwiony.
   - A kto twierdzi, że nie? - spytał. - Proszę tylko przestać nam tu wierzgać w popisach ulicznika, O CO NIKT PANA NIE PROSIŁ, i odegrać wreszcie swoją półminutową sekwencję.
   - Półminutową??...
   Rajmund Chow-chow wzruszył ramionami.
   - Rola Brusa Leja tyle właśnie miała trwać. Był dla nas zbyt drogi. Więc jeśli chce pan go zastąpić w filmie, to proszę teraz zrobić, co mówię. Niech pan pochyli twarz. Nisko... O, tak, do podłogi. Bardzo dobrze, tak. I proszę spojrzeć między deski i udawać, że pan go widzi... Widzi go pan?
   Schylony nad deskami wrak Brusa Lenia Hyi-iy-ji wbił w szparę między deskami wzrok bezpowrotnie tracący zdolność przekazu i pojmowania.
   - Ale kogo? - wybełkotał.
   - ...a teraz proszę w końcu wypowiedzieć tę swoją kwestię: Świerszczu. Jak ty pięknie grasz.

___________________________________________________________


Kapitan Kavior, a sprawy Ziemi
   
 
   To się stało w jednym czasie. W zasadzie tego samego popołudnia. Flota planety Kapium osiągnęła gotowość inwazji na System Słoneczny, a pilot sterowca Kavior otrzymał upragniony awans na kapitana. 
   Prace nad ulepszeniem silników sterowców uderzeniowo-jasyrowych trwały 600 lat. Ostatecznie się udało. Silniki były gotowe – teraz armia Kapium potrzebowała raptem 40 lat, by osiągnąć orbitę Ziemi.
    Wzmocniono i broń stanowiącą o sile floty. Nowe działa z odlewni skolonizowanych i genetycznie upodlonych Vidłaków pozwalały emitować strumień niszczący w jednej chwili tak struktury społeczne, jak struktury skał okruchowych, ilastych oraz – to wstrząsało przełomem – wszelkie kryształy hipautomorficzne. Zwłaszcza te na wpół własnokształtne.
   To była broń przełomu.
   Kapitan Kavior był znakomitym pilotem. Potrafił wyprowadzić z korkociągu sterowiec dotknięty serią eksplozji wodoru oraz jednoczesną rebelią stewardów Vidłaków. Gdy z korkociągu wyprowadził jedenasty sterowiec, zdecydowano tak o jego awansie, jak o wprowadzeniu sterowców do armii w miejsce podejrzanie niezawodnych wahadłowców.
   Kavior słynął z poczucia humoru. Kiedy rozpadający się sterowiec opadał beznadziejnie w dół, trawiąc ogniem i gazem spanikowanych załogantów, kapitan udawał, że zasiada w bibliotece pokładowej do przeglądu prasy. Albo krzyczał, że w kawie musiał być narkotyk, przewracał się teatralnie – co wychodziło doskonale, bo okrętem rzucało jak preclem w trąbie powietrznej – i symulował śpiączkę.
   Czasem przebijał się przez obłoki gazu i płomieni, by wyszukiwać zbuntowanych, acz półprzytomnych już Vidłaków i proponować im honorowe pojedynki na kordelas lub działo jonowe, „dopóki trzymamy kurs”.
   Ale zawsze zdążył wyprowadzić sterowiec z korkociągu. Nie stracił żadnego z nich.
   Miał sześć żon i dwa tuziny adiutantek. Połowę z tego orszaku wypchnął ze sterowców, zwalając winę na Vidłaków.
   Był znany z pobłażania i dzielenia się wszelkim dobrem, zwłaszcza zdobytym na jeńcach – których tak natrętnie zmuszał do ucieczki, że w końcu nawet najbardziej niechętni w desperacji się do niej rzucali.  
   Wszystkich ich zabijał działem jonowym, z którym nie zwykł się rozstawać. Zdobyte łupy rozrzucał ze sterowca nad stolicami planety, co było szczególnie widowiskowe, gdy czynił to po eksplozji bomby w zbiornikach wodoru.
   Do łupów przywiązywał stewardów, a bombę sam podkładał.
   Był najlepszym pilotem w historii Kapium.
   Której to planety nigdy nie opuścił, gdyż, jak sam wyznał, dławienie buntowników jest mu milsze, niż rajdy po kosmosie, gdzie nikt mu nie zagwarantuje dostępu do łatwopalnych gazów.
   Jaki zatem jest związek kapitana Kaviora z Ziemią?
   Żaden. Oczywiście, że żaden. Dowódcy planety nie byli idiotami. Morale szeregowca rzecz ważna. Średnia długość życia Kapiumczyka wynosiła pół roku. Lot bojowy na Ziemię stawiałby więc pod znakiem zapytania istotne dla ducha wojennego sprawy przepustek na urlopy i kuracje w zdrojach.
   Dlatego nigdy go nie planowano.
   Czy zatem jest sens, byśmy my, Ziemianie, musieli sobie zawracać głowę kapitanem Kaviorem?

   Pewnie, że nie! I po co ten cały raban?
 
___________________________________________________________

10 komentarzy:

  1. To znaczy jego kodeksu moralnego, upodobania do ryzyka czy w ogóle opowiadania?

    OdpowiedzUsuń
  2. Opowiadania. Na czym polega dowcip? Czy miał na Ziemię lecieć, czy nie? Jakaś głupia jestem.
    Że za krótko żył?

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie, Ewo, nie Ty jesteś, Boże broń, głupia, lecz mój humor. Opowiadanie jest czystym absurdo-nonsensem. Ot, kpina z Czytelnika, który ufnie podchodzi do lektury śniadaniowej. Całe to wprowadzenie do potęgi militarno-uderzeniowej Kapium i zdolności bojowych kapitana Kaviora w atmosferze zagrożonej jakoby Ziemi prowadzi do... niczego. Czasem zdarza mi się tak nikczemnie pokpiwać, nawet nabywcy moich książek muszą się z tym liczyć...
    Oczywiście Kavior żył za krótko.
    Ale intensywnie.
    Na obmycie win obiecuję za tydzień-dwa "Sherlocka Holmesa nad Morzem Szkockim".
    Nieco poważniejszego. :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Jeszcze jedno, Ewo - barbarzysko-nazistowskim manewrem "bez ostrzeżenia" odcięto mnie od Sieci, więc na razie nie mogę wejść na blog, gdzie spodziewam się odpowiedzi od Ciebie. Teraz operuję dzięki wyłapywanym eterycznie strzępom darmowego Internetu z pobliskiej szkoły. Który jednak odcina od stron "niepewnych moralnie", w tym NK, YouTube czy niektórych blogów...
    Ciekawe, że Lwów nie zablokowano...
    Kiedy już odzyskam Internet właściwy, podejmę temat, Ewo.

    OdpowiedzUsuń
  5. To taka choroba- wszystko chcę zrozumieć. A absurdu się nie da. Jednak jestem głupia. Nie wyczułam kpiny z siebie. Dzięki za oświecenie.

    OdpowiedzUsuń
  6. Stanowczo protestuję przeciw takim samo/o/sądom! Jeśli już ktoś winny, to oczywiście Autor. Ale przyjmijmy, że to kapitan Kavior, terrorysta z Pozaprzestrzeni. Zostanie powieszony, gdy Amerykanie tam dotrą.
    Lub Saudyjczycy.
    A serio: gdybyś wiedziała, Ewo, ile dla mnie znaczy Twoja opinia i obecność, kazałabyś sobie płacić dywidendy. ;-)

    OdpowiedzUsuń
  7. Jeżeli żyje pół roku- nie zdąży:)
    Najpierw życzę w takim razie pokaźnych dochodów, żeby dywidenda warta była zachodu.

    OdpowiedzUsuń
  8. Zrobię wszystko żeby dywidenda nie przyniosła ujmy ani płacącemu, ani odbiorcy :)

    OdpowiedzUsuń
  9. mam wrażenie, że opowiadanie o Kawiorze kapitanie to najbardziej zwariowane opowiadanie jakie tu wystąpiło:) też nie zrozumiałam za pierwszym podejściem hahahah do niego widocznie trzeba paru podejść:P graa świerszczy jeszcze przxedemną.pozdrawiam. Fanka

    OdpowiedzUsuń