A może sztuka tak go zawiodła, że mówiąc surowo a złowróżbnie Acta est fabula zapowiadał zdjęcie tej sztuki z afisza, a może i ukrzyżowanie aktorów.
Ja w każdym razie powiem: sztuka kłamstw i manipulacji jest skończona. Gdybym był Oktawianem czy Pompejuszem, powiedziałbym to po rzymsku, bo wszak słowo acta ma u swoją specyficzną wymowę, zważywszy obecne okoliczności.
Orwellowski cień wydłuża się od dawna, zabiegi grup wysoce władczych usiłują coraz bardziej i bardziej ogłupić i kontrolować masę ludową. To właśnie w tym celu stworzono między innymi mikrochipy, których możemy doczekać w każdej chwili. Sęk uwierający biodro tudzież inny punkt grupy wysoce władczej stanowi Internet. Albowiem w Internecie ma masa ludowa dostęp do wiedzy nie preparowanej (w każdym razie na pewno w jakiejś istotnej części nie) na potrzeby ciągnących za sznurki, dzwonki i wszelkie dzyndzoły (mój syn jest specjalistą od słowa dzyndzoł i udziela telefonicznych wyjaśnień). Tych od sznurków i dzyndzołów marszczy to i fałduje, i roluje, bo nie leży w ich interesie, by prawda o matactwach wszelkich korporacji, instytucji i głów koronowanych była objawiana masom. Z pewnością nikt operujący dzyndzołami nie przymknie oczu na to, że źródło internetowe będzie uświadamiać ludzi, że wysokodochodowy lek o nazwie chimerohydroharpioleviatanol powoduje raka, podczas gdy pestki moreli go zwalczają.
Zbyt wiele dzyndzołów znajduje się w rękach korporantów farmaceutycznych.
I tak zrodziła się idea ACTA. Nie muszę rozpisywać się, czym jest i co oznacza owa machina kontroli i manipulacji, jeśli nic jej nie zatrzyma na drodze do ustanowienia. Dość powiedzieć, że jest to kolejny, a nie ostatni pomysł ludzi z dzyndzołami do stłamszenia czegoś, co daje się zauważyć od dawna, a w ostatnich kilku latach wyraźnie przyspieszyło.
Przebudzenia.
Otóż ludzkie umysły i serca budzą się z letargu zimowego (zdarzają się zimy, co 3000 lat trwają i słabo wtedy z truskawkami na wiosnę), poszukując odpowiedzi, a przede wszystkim - prawdy.
Prawdy o rzeczywistości.
Zastanawia ten pośpiech polskiego rządu do wlepiania przypisanej mu masie ludowej tych wszystkich dobrodziejstw... Najpierw GMO (odrzucone na przykład we Francji i Niemczech), teraz ACTA. Hmmm.
W każdym razie mamy to przebudzenie.
I to już jest zjawisko niepowstrzymane, choć należy czuwać i działać, bo dzyndzoły nie spoczną. Jeśli jeszcze nie głosowaliście przeciw dzyndzołom... to jest: przeciw ACTA, szybko wzuwajcie internetowe butki i biegnijcie ku linkom, podstronom, podpisać swoim nazwiskiem bardzo prawe NIE.
Ja już to zrobiłem. A ponieważ patrzę, obserwuję i widzę, jak w Polsce popularna jest wolność i jak niepopularne zaufanie do rządów, to jeszcze raz z ufnością powtórzę:
Acta est fabula!
A żeby nie zostawić Was, drodzy Goście w silnym napięciu psychicznym lubo psychotronicznym - co mogłoby objawiać się nerwowym rzucaniem oczami wokoło w celu zlokalizowania dzyndzołów - zapraszam do prawdziwie sielankowej lektury.
I nie myślcie, że ja sam ciągnę za dzyndzoły.
Słupnicy odłamek piętnasty
Wszystko, co zostało z centurii Młotów, mężnie poszło w jego ślady. Czyli pozbawiony prawego ramienia starzec, na przemian to pochlipujący, to pobekujący koźlęco dla odwagi.
Euforyk z radosną pieśnią na ustach ruszył centurii naprzeciw. Dzielny Rumgart otrzymał tak potężny cios, że jego kręgosłup wychynął przez krwawą wyrwę w ciele niczym jaszczur wypłoszony z jaskini.
Mimo tej strasznej sceny ostatni z Młotów wzniósł swą jedyną pięść do pozbawionego raczej szans na polot ataku. Kaskada krwi spłynęła z ostrza topora, które odrąbało nie tylko ramię, ale i zaskoczoną szybkością manewru głowę Młota. Korpus pozbawiony głowy usiłował niezdarnie oddalić się na bezpieczny dystans (wobec rozsierdzenia moich synów nie gwarantowałaby takiego nawet Mauretania), lecz Euforyk rozsiekał go bez politowania i cierpliwości.
- To skandal! - wykrzyknął oburzony Ryżowski, który doszedł już do siebie po uderzeniu latającą stopą w twarz. - Gdzie jest dyrekcja!
Opieszalski znów podniósł na mnie oczy. Nie emanowały zrozumieniem sytuacji. Ani opanowaniem edukatora podziemnego.
- Proszę ich odciągnąć - wybełkotał.
Westchnąłem ciężko i rozłożyłem dłonie w papieskim geście dobroduszności.
- Rozumiem pańskie rozterki, panie dyrektorze - wyrzekłem szczerze. - Jeśli jednak moich synów nie zatrzymała krotoszyńska drużyna rugby, to ja nie będę próbował. Są w transie. No cóż, przyznaję, poniosło ich trochę. Teraz zatrzymać może ich tylko... - zastanowiłem się - jakaś trzymetrowa istota, ważąca dwie albo i trzy tony, obudowana płytami ołowianymi, rażąca prądem i gazem, miotająca sieci i żel, no i odpowiednio szybka. Co najmniej jak pantera,
- Ależ... - Dyrektor zatrząsł się niczym kropidło i nawet zrosił potem moje sfatygowane ubranie. - Tu jest rzeź... i masarnia... A kolega... pokpiwa?!
- Jestem śmiertelnie poważny - zapewniłem. - Mogę tylko zaproponować ewakuację, może jest tu jakiś tajny szyb dla wyższych oficerów? Wie pan, szefie, tych, co to w kotle porzucają swoich żołnierzy i czmychają zajęczo.
Z ust Opieszalskiego wytoczyła się piana.
Wyraźnie potrzebował rutinoscorbinu i herbaty z dziewięćsiłu.
- Szaleństwo... Szaleństwo... - Dyrektor ze zgrozą przyjrzał się wprawnie wyciętej z ciała miednicy, która właśnie wylądowała u jego stóp. - Proszę oddać mi telefon! - zażądał. - Muszę wezwać policję! I karabinierów. Z Sycylii - dodał już chyba trochę w zamroczeniu.
A ponieważ był zamroczony, przyskoczyłem do stołu i porwałem zeń wafel Princessa. Dyrektor odebrał Princessę z mojej dłoni, wystukał na niej numer i zaczął domagać się w i d z e n i a .z .k o m a n d o r e m.
Nie najlepiej już było z szefem placówki. Chyba i na dziewięćsił za późno.
Nie podałem mu komórki z tej oczywistej przyczyny, że tak, jak byłem skłonny wezwać policję - a nawet karabinierów z Sycylii - na pomoc słupnikom Arakorna, tak zupełnie nie miałem zamiaru ściągać jej przeciw moim synom.
Szkoda by zresztą było tych policjantów. Gdy w mieście znika policja, rodzi się anarchia. Szyby sklepowe są tłuczone, alkohol i telewizory rabowane, a górnicy poszukują masażystów.
Pokręciłem głową z dezaprobata, po czym niezwykle błyskawicznym duszkiem - całkiem olimpijskim duszkiem - wypiłem całą zawartość butelki, którą świsnąłem ze stołu zaraz po Princessie.
Pomogło. Zacząłem wierzyć, że dyrektor Opieszalski sam sobie i innym zgotował masarski los.
Stołowa nie pierwszy raz wsparła mnie na linii działań.
Zwróciłem się do szefa wyraźnie weselszym tonem:
- No, panie dyrektorze! - Pokręciłem z dezaprobatą głową. - Pan traci fason w obliczu bitwy! Ja pana nie poznaję. Jest pan inny niż tam, w gabinecie, gdy rozmawialiśmy o słoniach pancernych. W ogóle jest pan innym niż pan z obrazu w gabinecie tam, u pana...
- Ja na obrazie? - spytał półprzytomnie Opieszalski, cudem unikając trafienia przelatującą dwunastnicą twarz. - To nie ja... To kapitan "Sołdka". Proszę nie mówić do mnie, rozmawiam z komandorem policji.
Tymczasem zwarte szeregi Rozszarpywaczy pod wodzą centuriona Trefnisia runęły z impetem na Gwyndelfa, który wywijał toporem w zawziętym milczeniu. Zdesperowana elita słupników liczyła zapewne, że tego rodzaju gromadny atak pozwoli przebić się do wyjścia przynajmniej niektórym. Nie docenili jednak siły i szybkości wrogiego ramienia. Topór ze świstem przeciął powietrze - z którego to świstu nie są topory aż tak bardzo znane - po czym odjęte jednym cięciem głowy odskoczyły od centurii niczym porzeczki z potrząsanego krzewu.
- Litości! - wrzasnął cudem ocalały Trefniś, cofając się chwiejnie o pół kroku.
W praktycznym słowniku Gwyndelfa brakowało tego rodzaju słów. Dało mu to jednak do myślenia. Szczerze zdumiony uniósł brwi i uderzył obuchem broni lekko, jakby od niechcenia, w pierś nieszczęśnika. Dało się słyszeć nieprzyjemny dla ucha trzask. Centurion osunął się z kogucim gdakaniem na ustach. Jego ciało sprawiało wrażenie, jakby z ogromnym impetem uderzyło w słup sieci trakcyjnej. Staruszek skonał w mękach, zanim jeszcze Gwyndelf powrócił, by go dobić, co uczynił przypomniawszy sobie instrukcję Jeńcy to tylko kłopoty.
- Proszę coś zrobić! - Dyrektor Opieszalski uczepił się kurczowo mego ramienia. - Proszę coś ZZROBIDŹ!!
Podrapałem się za uchem, zafrasowany nieoczekiwanym rozdwojeniem szefa szkoły. Tak, widziałem go podwójnie, przy czym jeden się na mnie uwieszał, a drugi kucał kaczęco nieopodal. Uznałem, że dialog z tym drugim nie ma już celu.
- Czy jest sens? - spytałem, siląc się na wolne i wyraźne wymawianie słów, co było o tyle trudne, że właśnie w tym momencie w moim wnętrzu zdetonowała się bomba jądrowa, którą ktoś chytrze nazwał wódką Stołową. - Większość pańskiego personsollu, to jest... personelu, panie dyrektorze, została, cóż, rozczłonkowana. W każdym razie Spiżowa Serpentyna będzie musiała poczekać z premierą Lisa i Kozła... - odetchnąłem odprężony.
Wybuch jądrowy najwyraźniej ma w sobie coś odprężającego. W każdym razie ten inicjowany natychmiastowym opróżnieniem półlitrowej butelki Stołowej. Odprężyłem się, uznawszy, że w zaistniałej sytuacji nie warto już było popadać w lament i trwogę. Edukatorzy Opieszalskiego zagrali w ryzykowną grę. Dziś kładli głowy na pieńkach.
Wolałem skupić myśli na epickim poświęceniu dwóch chłopców, które udowadniało wzruszającą miłość synowską.
- Proszę wypić dziewięćsił - wymamrotałem do dyrektora.
- Pan nas oszukał - zabulgotał. - Pan jest cyniczny i zły. Pan jest Belzebubem!
Skrzywiłem się z niesmakiem.
- Doprawdy, szefie... Powinien pan przegrupować oddziały i zrzucić konnicę ze wzgórza... Chyba nie chce pan skończyć jak Napoleon? I ten... Hannibal w Andach?... Po utracie doborowych centurii słupników reszta pańskich formacji znalazła się, cóż, w kiepskim położeniu... A może boczniaki nie odmówią wsparcia? I czy się pan aby nie czepia?
Sam się uczepiłem - teraz ja dyrektora - który roztroił się nagle, ale chwyciłem właściwego.
Ledwo złapawszy równowagę, Opieszalski stężał na chwilę, jakby jego twarz i ciało oblekła żelatyna. A potem nieoczekiwanie wybuchnął perlistym śmiechem.
- No i - ciągnąłem, cokolwiek zdezorientowany tak radością, jak ilością dyrektorów Opieszalskich - czy kolega Wyssak nie jest przypadkiem czarnoksiężnikiem czechosłowackim?
Dyrektor zagryzł abonidowo spuchnięte wargi i spojrzał na mnie przytomnymi, choć dziwnie błyszczącymi oczami. Ja również spoważniałem i wbiłem weń surowy, sędziowski wzrok.
- Kolego dyrektorze, ja to muszę wiedzieć... Czy to pan jest Pysiem?
Przez moment milczał, nie zdejmując ze mnie spojrzenia. Wreszcie nabrał powietrza i rzekł z determinacją:
- Tak. Jestem Pysiem. I Czubatkiem. Ale to dla innej...
Pokiwałem głową i nieco życzliwszym tonem upewniłem się:
- I sprofanował pan terytorium Erytrei?
- Owszem. Szczególnie region Danakil.
- Zatem wskaźnik, mapa i...?
- Maska rysia.
- Rysia?
- I bobra. Do wanny.
- Hmm. A zatem list napisała...
- Pani Ścierpło.
- Rozumiem - skwitowałem sucho. Wszystko było jasne.
Rzeczywiście wybicie centurii stanowiło właściwie ostateczne (gdyby ktokolwiek wierzył w nie przedtem) pogrzebanie szans na militarny sukces uczestników otrzęsin. Opór sprowadzał się do odosobnionych incydentów, choć te nie były pozbawione heroizmu i obserwowałem je życzliwie.
Zawsze obserwowałem świat życzliwie po Stołowej.
Wyjąca wniebogłosy pani Ścierpło, widząc zagładę Rozszarpywaczy, chwyciła naprędce wskaźnik do map i rzuciła się z desperacją na Gwyndelfa. Wyraźnie zamierzała użyć owego przyrządu jako włóczni. Zrobiło to na mnie wrażenie, a spotęgował je fakt, że tuż przed atakiem zgrabnonoga nauczycielka wydobyła z torebki maskę cietrzewia, co nadało jej wojowniczy wygląd.
Włócznikiem była jednak marnym. Choć wskaźnik był masywny i obiecywał dębową solidność, Gwyndelf niedbale sparował go trzonkiem topora jak jakąś żyłkę wędkarską. Srogo ukarał też odważną nauczycielkę geografii. Pozbawiona dłoni, stóp i wskaźnika, odesłana została w tył stanowczym pchnięciem. To rzuciło ją na mapę, wprost na Małopolskę, która uległa zdewastowaniu.
W każdym razie urocza nauczycielka skończyła żywot jako wskaźnik.
Dyrektor zaś, którego było już pięciu, znów przechodził kryzys:
- Proszę ich zatrzymać! - zapłakał, co było nieco wzruszające. - Arkanem pochwycić lub siecią rybacką z Wejherowa...
- Skąd? - zdumiałem się odruchowo.
- Z Wieliczki.
[...]
Nic dodać ni ująć ... sztuka jest skończona
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że to wszystko obróci się przeciwko imbecylom, którzy to wszystko spowodowali. Jestem zawiedziony tymi złodziejskimi rządami.
OdpowiedzUsuńZ Wejherowa..hi hi, to koło mnie...
OdpowiedzUsuńCiekawe, czy ktoś podjąłby się sfilmowania słupników :)
Tak łatwo Internetu nie oddamy :)
OdpowiedzUsuńJa to ja: w fajnych rewirach mieszkasz, znam je. :)
OdpowiedzUsuńAiR, HappyHolic: dzięki Internetowi wiedza o machlojach tego świata szeroko się rozeszła. Myślę, że już nic nie zatrzyma tej fali...
Fajne osoby mieszkają w fajnych rewirach :p
OdpowiedzUsuńFajne osoby mieszkają w fajnych rewirach :p
OdpowiedzUsuńNo tak myślałem. :) A konkretnie? Bo ja tam krążyłem kiedyś... ;)
OdpowiedzUsuńNajpiękniejsze miasteczko w Polsce, Lębork :)
OdpowiedzUsuńDobrze, zaliczamy tę rekomendację. Byłem w Lęborku i chyba gdzieś tam zjadłem obiad. Gdzie można zjeść obiad w Lęborku?
OdpowiedzUsuńU mnie w kuchni hi hi
OdpowiedzUsuńTy uważaj, co mówisz!
OdpowiedzUsuńI kogo zapraszasz. ;-p
No dobrze, że choć Twoja kuchnia coś oferuje turystom. :)
OdpowiedzUsuńA ile lat temu byłeś? Bo może niektórych jadłodajni już nie być:)
OdpowiedzUsuńHm, to był... 2004 lub 2005. Ale najlepsze obiadki były jednak w Wejherowie na rynku. Dewolaje w sosie kurkowym, mmm...
OdpowiedzUsuńŁeee, to dawno, to nie wiem. Na pewno nie u mnie...
OdpowiedzUsuńJa jednak zrobiłabym lepsze dewolaje, no i ma się rozumieć, pyszniejszy sosik hi hi :)
Będę o tym pamiętać. ;)
OdpowiedzUsuń:)
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuń