wtorek, 21 czerwca 2011

Zmagania niekoniecznie zapaśnicze

Ze zmaganiami jest tak, że są i każda istota się z czymś tam boryka. Jedni się borykają z grawitacją (w sumie to wszyscy się z nią borykamy), inni z problemem piegów na nosie, a jeszcze inni z ich brakiem.
W dniu dzisiejszym Autor uraczył nas dwoma opowiadaniami, w których także poruszany jest problem zmagania się. W Armi niezwyciężonej
żołnierze Napalonii zmagają się z najeźdźcą, natomiast w Tatuażu Belzebuba kochająca matka zmaga się z własną latoroślą.
W obu przypadkach zostały wybrane zupełnie inne metody rozwiązania ciążącego problemu.

Zastanawia mnie tylko jak Autor rozwiązuje napotkane trudności i z czym tak naprawdę się nasz Autor zmaga???






Tatuaż Belzebuba


   Malwin był dzieckiem narowistym i zbuntowanym. Miał co prawda surowego i krzepkiego ojca masarza, ale przecież zginął ów ojciec w zamachu bombowym na cukiernię oferującą pączki genetycznie modyfikowane.
   Od trzech zatem lat Malwin miał tylko matkę, a matka miała aż Malwina.
   Mając lat siedem, podpalił ten berbeć remizę w centrum miasta. Mając lat osiem, rozpylił cyklosarin w szpitalu zakonnic Kapucynek Klauzurowych Jednobosych.
   Ciężko było go z czynów urwisa wybronić, lecz nauczyć pokory i dyscypliny – znacznie trudniej.
   Matka wzdychała, Malwin rósł.
   W dniu dziewiątych urodzin chłopiec zawołał matkę do swego pokoju. Jego głos zabrzmiał znanym jej wyzwaniem – przypominał trochę histeryczny śpiew hieny nad padliną i było oczywiste, że syn znowu jakąś fanaberię lub psikus sobie umyślił.
   Z bijącym sercem stanęła w drzwiach pokoju. Malwin tkwił w dziwnej przykurczonej pozie na środku, cały skryty pod kocem.
   - Ostrzegam cię! - zagroziła drżącym głosem, gdyż gniew rósł w niej od lat i miłość poza serce i ciało z wolna wypierał.
   - Tatuaż sobie zrobiłem - oznajmił Malwin głucho spod przykrycia.
   Zakryła dłońmi twarz.
   - Kłamiesz – wykrztusiła nieomal błagalnie.
   - Ściągnij koc – nakazał syn surowym głosem.
   - Malwin...
   - Ściągnij koc.
   Podeszła z ociąganiem i znieruchomiała z ręką wzniesioną nad dzieckiem.
   - No dalej, do diabła Lucyfera! - warknął wściekle Malwin.
   Z głuchym okrzykiem zerwała koc. I zamarła uderzona strasznym widokiem.
   Jej dziewięcioletni syn, całkiem nagi, tkwił w osobliwych kuckach, z głową wygoloną i wciśniętą kurczowo pod splątane ramiona. Całe ciało obejmował tatuaż, którego nie potrafiła pojąć oszołomionym rozumem. Pokrywały je idealnie odmalowane, szczelnie złożone deski, które składały się na... coś jakby... szopę na narzędzia, sposobną dla krasnali. Nawet okna pomiędzy deskami dostrzegła, i drzwi, a wciśnięta w ramiona głowa pozwalała uczynić zadziwiający efekt dachu wieńczącego dzieło.
   Ktokolwiek tatuował jej syna, był mistrzem, może i samym Belzebubem – bo z odległości kilkunastu kroków chłopiec musiał przypominać bardziej szopę drewnianą niż istotę ludzką.
   - O Boże... - wymamrotała, opuszczając ręce.
   Syn poderwał głowę z chichotem szatańskim, po czym zawołał triumfalnie:
   - A patrz na to, matko!
   Malwin wyprostował się gwałtownie, co przydało niespodziewanego efektu wobec tatuażu, który okrywał całe ciało. Otóż deski rozpadły się nagle, jakby szopka została wysadzona w powietrze – co więcej, deski niektóre rozleciały się nawet w małe kawałki!...
   Było to oczywiście złudzenie, bo rysunki wykonane na kończynach, karku i plecach nie mogły opuścić ciała. Ale kiedy ciało się rozkładało – wielki, pełnocielesny dom-tatuaż rozkładał się wraz z nim.
   Nim porażona ową eksplozją syna-domku matka zdołała cokolwiek z siebie wydusić, jej syn znów zachichotał, po czym naprędce opadł w kucki.
   Szopka wróciła do jednego kawałka. Znikły wszelkie pęknięcia między deskami.
   Konstrukcja stała pewnie, idealnie, niczym dzieło samego da Vinci'ego.
   A raczej: Belzebuba, oczywiście.
   I znów nie zdołała słowa wypowiedzieć, bo Malwin z chichotem godnym harpii wyskoczył w górę, a domek ponownie wybuchł w kawałki. Zaraz też wrócił do kucek i szopka się odbudowała. I znowu syn się poderwał, czyniąc wybuch. Robił to coraz szybciej i szybciej, aż deski zdawały się pod sufit ulatywać...
   Lecz przecież zawsze wracały na swoje miejsce, gdy Malwin kucał, głowę kulił, ramiona wężowo splatał i szopką z drewna się stawał...
   Aż wreszcie jako ta szopka raczył znieruchomieć, być może serią popisów-wybuchów znużony.
   - Zrób mi zdjęcie!! - zażądał.
   Matka drgnęła. Półprzytomnym wzrokiem przesuwała po dachu...
   - Zdjęcie!!
   ...ścianach, oknach...
   - Won po aparat, wiedźmo!
   …i drzwiach tak dokładnie wyrysowanych, tak bardzo, bardzo dokładnie...
   - WON!!!
   Matka zerwała się i pędem zbiegła po schodach. Z góry dobiegały diabelskie ryki zniecierpliwionego dziecka.
   Pół minuty później była już z powrotem. Stanęła nad czymś, co było to ni jej synem, ni to domkiem drewnianym.
   - Aparat masz? - wycharczał Malwin, wciąż trzymający twarz pod ramionami.
   Matka bez słowa pochyliła się nad nim i namacała drzwi szopki.
   - Co ty robisz? - wydusił z niepokojem. Zaczął podrywać głowę, podnosić się cały – lecz nie zdążył.
   Matka zatrzasnęła kłódkę na skoblu.
   Malwin został uwięziony w szopie, którą był.
   I w niej też wkrótce z głodu i pragnienia zmarł.
___________________________________________________________




Armia niezwyciężona


   - Cicho teraz. Ani słowa – syknął oficer.
   Zacisnąłem usta posłusznie. Tylko serce, bijące w rosnącym podekscytowaniu, zdawało się być donośnym tarabanem.
   - Idą – mruknął oficer.
   Ostrożnie wysunęliśmy czubki głów z okopu. Tak jest. Gapulowie nadchodzili. Całe tysiące. Z niemniej tysięcznym odwodem, który, choć nieco oddalony, wyłaniał się już z porannych mgieł.
   - Zachować spokój – nakazał oficer. - Niech nikt nie strzela bez rozkazu. Spokój, zimna krew.
   - Spokój, zimna krew – powtarzaliśmy sobie szeptem.
   Napięcie – splatane ze wzruszeniem – rosło niepowstrzymanie. To była moja pierwsza bitwa, odkąd milionowe wojsko Gapulii zaatakowało nasz kraj przed miesiącem.
   Nic stosownego tej inwazji nie poprzedziło. Żadne tam burkliwe wypowiedzenia traktatów, paktów i „pokoju na dwieście lat”. Ani też dające choć cień szansy oferty w rodzaju „korytarz międzymorski odstąpcie”.
   No dobrze, to byłoby żądanie, żadna tam oferta polubowna. Ale szansa na pokój by była.
   Gapulowie chcieli wojny. Pewnie każdy na ich miejscu by chciał.
   Po tym, jak wojsko gapulijskie zmiotło w ciągu roku armie siedmiu królestw, w tym słynącą z przeciwłuczniczych zasieków Balikspansję - czy taki Hurion, którego muszkieterzy od dziesięciolecia zgarniali wszelkie puchary na turniejach i igrzyskach.
   Wszystkie armie Heuropii – kontynentu wolnego od wojny i rebelii od czterdziestu lat – padły niczym kolekcje marionetek na strzelnicy lunaparku.
   Gapulowie miażdżyli. Jeńców likwidowali na miejscu. Strzał z łuku w kolano, a potem do pala i obrzucanie strzałkami wyciętymi z leszczyny lub tarniny. Aż do agonii, którą z rozmysłem przedłużali dzięki polowym mistrzom medycyny. A jeśli poturbowany jeniec wychodził cudownie z konwulsji – co bardzo ich cieszyło - strzał w drugie kolano i znowu strzałki.
   Reputacja Gapulów nie była bez znaczenia. Na przejęte siedem królestw, broniły się tylko pierwsze trzy. Reszta wywiesiła w popłochu tyle białych flag powitania, że pierwsze zagony najeźdźców skonfundowało przekonanie, iż w środku lata zaatakowali kraje zasypane śniegiem.
   Konfuzja czasem idzie w parze z odczuciem upokorzenia, a ten ściąga gniew. Bardzo dużo jeńców zasypały tam strzałki.
   A teraz Gapulia toczyła wojnę z Napalonią.
   I bardzo się zdziwiła. Bardzo! Napalonia nie tylko nie wywiesiła białych flag – ona sprężyła się do obrony bez precedensu i nie przegrała dotąd żadnej bitwy!
   To oszołomiło nie tylko agresorów, ale też wszystkie podbite przez nich narody. Innym – następnym w kolejce – dało to nadzieję.
   Nikt nie lubi padać pod strzałkami.
   Chcę powiedzieć wam, że byłem szczęśliwy i dumny. Każdy z nas był. Przez terytorium naszej niezłomnej ojczyzny przewalało się jedenaście armii gapulijskich. My mieliśmy ich pięć.
   Mimo to nie wygrali ani jednej bitwy; raptem jedną potyczkę.
   A wszystko to – poza oczywistym męstwem i mobilizacją patriotycznego ducha – sprawiła strategia.   
   Tydzień przed wybuchem wojny król Wygasł II zebrał wszystkich generałów, w tym srebrnobrodego, czczonego ołtarzami i ofiarami z turystów Podwinoga. Jako bowiem jedyny oficer walczył on jeszcze w poprzedniej wojnie i odróżniał ranę polową od czoła przypalonego w roztargnieniu żelazkiem.
   - Wojna jest nieuchronna – oświadczył cokolwiek banalnie władca. – Radźcie.
   - Opór. Aż do zwycięstwa – orzekli dumnie generałowie.
   - Bardzo dobrze. Ale jak? Oni przeważają, no i mają rozpęd...
   - Myślę, panie – przemówił generał Podwinóg – że możliwości wiele nie mamy. Z pomocą nie przyjdzie nikt, bo tylko głupi się wystawi. Kapitulacji też nieprzyjaciel nie przyjmie, bo odebrałaby mu frajdę gromienia kolejnych wojsk, a poza tym skończyłoby się to tylko egzekucją masową na 70 000 naszych żołnierzy.
   - Nie mają tyle strzałek – chrząknął król Wygasł.
   - Mają, importują już strzałki z żywicy z Balikspansji i strzałki z porcelany saskiej. Z Sasji.
   - Co zatem radzisz? – zmarszczył brwi król.
   - No cóż – westchnął starzec, wygładzając srebrną brodę – skoro nie mamy morza, to nawet tego korytarza międzymorskiego nie możemy wrogom zaproponować. Wzięliby to za kpinę, co przydałoby więcej ofiar pod strzałkami... Proponuję zatem opór zaciekły, twardy, zacietrzewiony, a przy tym wsparty o mądrą strategię.
   I tak też się stało. Nie atakowaliśmy przeważających liczebnie najeźdźców w otwartym polu. Zaczajaliśmy się na nich w okopach, ziemiankach i bunkrach, maskowanych płaszczami z gałęzi świerkowych, liści paproci i tarniny, obrzuconych dla umocnienia skrytości mchem i krowimi plackami.
   Stamtąd wychylaliśmy nosy i lufy muszkietów. Kusze i karafki z olejem wybuchowym. I zaciśnięte pięści.
   Oczywiście przedwczesny wystrzał zdradziłby nasze ulokowanie i pogrzebał sromotnie. Gapulowie, zamiast maszerować w bezbronnej nieświadomości aż do ostatniej chwili, czym prędzej zasypaliby nasze zdradzone pozycje z łuków, muszkietów i katapult refleksyjnych, które wbrew traktatom zjednoczonej – jakoby – Heuropii, budowali tajnie jako rzekome żurawie portowe.
   I wszyscy zginęlibyśmy.
   Jak ten oddział porucznika Czapulca, który nie dochował zasady zimnej krwi „do ostatniej chwili”. Otóż któryś z muszkieterów – być może ze zmęczenia wielogodzinnym czuwaniem – nacisnął spust i wypalił zbyt wcześnie.
   Grubo zbyt wcześnie. Gapulowie runęli na Napalończyków niczym nawałnica. Połowa obrońców szańca przepadła od samych kul katapultowych. Resztę porąbano toporami i dobito strzałkami. Sam porucznik Czapulec został powieszony.
   Dziwnie wygląda z daleka ciało powieszonego dowódcy, gdy tkwi w nim 60 000 strzałek leszczynowych.
   No i wiecie już wszystko. Służyłem w armii niezwyciężonej. Gapulowie musieli już być bardzo znużeni i sfrustrowani. Stracili cały ten swój rozpęd, który wstrząsnął Heuropią.
   Omal nie zachichotałem, co naraziłoby całą załogę szańca. Aż pot mnie oblał. Dwa tysiące żołnierzy broniących trzech bunkrów i dwóch rozciągniętych na kilometr okopów zginęłoby przeze mnie!
   Wdusiłem twarz w rękaw munduru i wypuściłem powietrze.
   - Uwaga – syknął oficer. – Rozkaz z bunkru dowodzenia od generała Wygogla. – Utrzymać pozycję za wszelką cenę. Zimna krew, milczenie, bezszelestność i zakaz strzału aż do ostatniej chwili. Atak tylko na rozkaz lokalnego oficera.
   Wzruszeni obrońcy wyszeptali bezgłośne słowa umiłowania generała i króla.
   Sam rozkaz nie był oczywiście niczym nowym. Właściwie dziesiątki rozlokowanych w okopach oficerów przypominało o nim co minutę. Ale było to słuszne. Krew obrońcy trudno utrzymać w chłodzie.
   A los porucznika Czapulca i jego żołnierzy trochę nadkruszył już reputację i był pamiętny.
   Czekaliśmy spięci i nieomal poddawani trylobizacji. Zaciskałem spocone ręce na kuszy. Bardzo chciałem zabić przynajmniej stu intruzów. A może dwustu. Miałem osobiste powody.
   Wojna odwlekła mój ślub. Moja narzeczona Wiwidenia była teraz tak daleko... w stolicy... Nie widziałem jej pół roku.
   Ręce chyba trochę mi drżały, bo oficer przydzielony do naszego sektora przysunął się do mnie.
   - A ty który raz w bitwie? – usłyszałem jego szept w ucho.
   - Pierwszy, panie dowódco.
   - Tak myślałem... Będę cię pilnował. Rozkaz słyszałeś?
   - Tak, panie dowódco...
   - I tak powtórzę: utrzymać pozycję za wszelką cenę. Zimna krew, milczenie, bezszelestność i zakaz strzału aż do ostatniej chwili. Atak tylko na rozkaz lokalnego oficera. To ja.
   - Wiem...
   - Cicho, psiakrew... Dwieście metrów – stwierdził, wyglądając przez szczelinę w płaszczu maskującym. - Przygotować broń, chłopcy – rzucił półgłosem na boki.
   Żołnierze wokół byli niczym z kamienia urżnięci, ale wyczuwałem poruszenie, żądzę mordu i napięcie.
   Obrona obroną, ale Gapulowie swą renomę mieli.
   I przewagę liczebną.
   A o kolczastym wisiorku Czapulcu krążyły legendy. Mieszkańcy okolicznych wsi przynosili je obrońcom wraz z żywnością.
   - Sto pięćdziesiąt metrów – szepnął oficer. Po czym znów wrócił do mnie wzrokiem. Chyba niespecjalnie ufał w moją zimną krew, albo też los porucznika Czapulca krążył mu po głowie, bo jeszcze bliżej się przysunął. – Słuchaj, co mówię – syknął.
   - Tak je...
   - MILCZ.
   No to milczałem. A wzruszenie rosło. Strach zresztą też, nie będę ukrywał.
   Mimo to rzuciłbym się i sam na najeźdźców, gdyby wydano mi taki rozkaz.
   Czekaliśmy. Dziwne, że broń miażdżona w rękach chciwych rozprawy nie pękła zmiażdżona.
   - Sto metrów.
   Stężałem. Moje serce szalało, raz oblekał je lód – wtedy zapadało się w dół, do żołądka – raz oblewał wrzątek – wtedy wtaczało się w krtań, co odbierało oddech.
   Ale gdy spojrzałem przez zalane potem oczy na boki, dostrzegłem Napalończyków zamienionych w kamień. Więc i ja stałem się kamieniem.
   - Pięćdziesiąt metrów.
   Byłem kamieniem. Opanowałem tę piękną sztukę przyczajenia drapieżcy. Nie masz wspanialszej strategii nad napalońską!...
   - Dwadzieścia metrów.
   Mimo wszystko nie wytrzymałem. Przecież to już sposobny dystans na ostrzał, na salwę z kusz i muszkietów, a zaraz będzie za późno, by karafki wybuchowe cisnąć i... Spojrzałem osłupiały na oficera i wydusiłem przez ściśnięte zęby:
   - Wybacz, panie, ale już czas!... Zaraz będą już na nas i...!
   - CISZA.
   Zdrętwiałem jak stworzenie bezrozumne.
   Obrońcy szańca opuścili wizjery omszone, schylili się w głąb okopu jak do modłów i skulili w dziwnych pozach. Dalekich od szyku uderzenia tak samo jak od parady na urodziny króla.
   Byli jak te trylobity.
   Więc i ja – bezrozumny, ogłuszony – skuliłem się na dnie bastionu.
   Dach zatrząsł się delikatnie, gdy Gapulowie przemaszerowali nad naszymi głowami. Na głowę spadło mi trochę piasku i liści.
   Z wysiłkiem obróciłem twarz do oficera –  trylobita, wciśniętą w glinę niczym osesek w łono matki.
   - Wytrzymaj – poruszył ustami. Jego oczy błyszczały dziwnie.
   Za chwilę znów się zatrzęsło – to przechodziły odwody. Potem zapadła cisza.
   Mimo to byliśmy trylobitami jeszcze godzinę. Dopiero po tym czasie oficer powstał ostrożnie, wyczołgał się pod płaszcz maskujący i wystawił nos w stronę przeciwną do tej, z której nadszedł wróg.
   - Przeszli! – obwieścił głośno i z wyraźnym zadowoleniem. – Widzę, jak w lesie już znikają!
   I naraz zniknęły wszystkie trylobity. Żołnierze poderwali się z widocznym odprężeniem i ulgą; śmiejąc się i radośnie poklepując po ramionach. Wszelką broń odłożyli na dno okopu.
   A ja, wciąż zaciskając skamieniałe dłonie na kuszy, wodziłem po nich wstrząśniętym wzrokiem.
   Oficer wychylił się z okopu i pomachał ręką w kierunku bunkra generała Wygogla. Potem znów obniżył się do nas, szczerząc zęby.
   - Żołnierze! Pan generał gratuluje niezłomności i zaprasza na wino i wiewiórki świeże z kasztanami!
   Zapanował radosny rwetes. Moi rodacy poczęli podskakiwać i z wolna opuszczać okop.
   Patrzyłem na oficera ze ściśniętym gardłem. Chyba wciąż jeszcze byłem trochę trylobitem.
   - Nie atakujemy? – wykrztusiłem.
   Oficer podszedł do mnie z uśmiechem i położył dłoń na ramieniu.
   - Kogo? Gapulów? Przecież nas tu tysiąc, a ich było z osiem razy tyle.
   - Ale obrona... Król...
   - Mój żołnierzu dzielny! Króla już dawno nam powiesili! Dowiedziałem się wczoraj od chłopów. Podobno dwie gałęzie i cztery liny pod nim pękły, taką najeżkę z niego zrobili! – zaśmiał się z odrobiną histerii. – A my musimy opierać się najeźdźcy! Trwać. Dumnymi. Niezłomnymi. Niepokonanymi. Kraj nas potrzebuje.
   Potrząsnąłem głową niczym po uderzeniu toporem.
   - Lecz przecież... Panie, oni poszli przez las prosto na Piekarczyce! Tam szpital, fabryki, pałace... Kobiety...
   Dowódca podrapał się po brodzie, chrząknął, po czym spojrzał na mnie pobłażliwie.
   - Tak. Wszystko to prawda. Ale oni je czwarty raz już przejmą.
   - Czwarty...??
   - Jesteś znajdą z lasu, to nie wiesz. Prawie pół roku błąkałeś się po głuszy, szukając wojska rodzimego, to i nie wiesz, na czym stoi nasze królestwo. Otóż bitwy żadnej myśmy wciąż nie przegrali. To jest prawda. Choć Gapulowie przeszukują województwa po kilka razy. I nic. Znaleźć nas nie mogą. Tak. Pobrali trochę kobiet, spalili fabryki, czasem w pałacu zanocują, a rano mebel czy bibliotekę uwiozą. Lecz cóż z tego? - wzruszył ramionami.
   - Jak to? To myśmy ani strzału nigdy nie oddali... oprócz Czapulca?... NIE BILIŚMY SIĘ WCALE?! Ale kraj zajęty... rabowany... król... kobiety... – bełkotałem.
   Oficer uciszył mnie wysoko uniesioną dłonią. Z dumą popatrzył prosto w oczy.
   - Żołnierzu – rzekł uroczystym głosem. – Fabryki spalone, kobiety wzięte, a król wisi. Lecz dopóki armia niepokonana, kraj NIE UPADŁ. Każdy kronikarz ci to powie.
   I to koniec historii. Jak już wiecie, jestem żołnierzem armii Napalonii. Oficer szybko przekonał mnie do zaszczytu i celu niezwykłej strategii, „której Heuropia nie znała”.
   Owszem – raz jeszcze naszły mnie wątpliwości, bodaj po szesnastej mej „bitwie”. Otóż dostawca prowiantu ze wsi zgadał się ze mną, przy czym wyszło, że zna rodzinę mojej narzeczonej.
   - O, to już będzie trzy lata, jak Wiwidenia pana nie widziała! – ożywił się. – Ale wciąż powtarza, że tęskni i dumna jest z pańskiej służby niezłomnej.
   - Naprawdę? – wzruszyłem się.
   - Tak. I synów panu dwóch urodziła.
   Tak, jakieś mnie wtedy naszły wątpliwości. Może ze wzruszenia?
   Ale szybko przeszły. Wszak mam powody do dumy, nieprawda? Mam narzeczoną, dwóch synów, a nade wszystko – służę w armii niezwyciężonej.
   Generałowie powtarzają, że nigdy nas wróg nie pokona, a ja im wierzę.
___________________________________________________________

9 komentarzy:

  1. Autor zmaga się z Psychiatrią. Autor nie wygrywa tej wojny, ale Psychiatria też nie.
    Prawdopodobnie wszystko uzasadnia oparcie strategii na metodach Napalończyków.

    OdpowiedzUsuń
  2. Od wczoraj myślę, w co by tu się wytatuować albo innych.

    OdpowiedzUsuń
  3. Klatki, Ewo, klatki... To znaczy - tych "innych".

    OdpowiedzUsuń
  4. Sztuka bez walki armii niezwyciężonej bardzo przemawia do rozsądku. Fajna konstrukcja fabuły:)

    OdpowiedzUsuń
  5. Dziękuję za słowo uznania! :)
    Wydaje się, że istnieją jakieś powiązania między machinami wojennymi Napalonii i Czech/osłowacji/.

    OdpowiedzUsuń
  6. nareszcie cos od Autora!!!!! no, czas i pora!!!!

    OdpowiedzUsuń
  7. Na dniach będzie więcej. :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Panie autorze odnosząc się do opowiadania o tatuażu chciałem opisać swój osobliwy przypadek.....otóż posiadam tatuaż przedstawiający norweskiego złośliwego trolla.kiedy usypiam ów troll staje przed moimi oczyma i żąda abym spełniał jego chore zachcianki,przez co ja prawie wcale nie sypiam.proszę o radę bo jestem na granicy załamania nerwowego.

    pozdrawiam karaś

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pytanie brzmi: czy zachcianki trolla są rzeczywiście chore? To sprawa na plenum, bo może troll chce dobrze, tylko jest pochopnie odrzucany przez Pana Karasia - vide: przez cywilizację człowieka. Poza tym telefonowałem do konsulatu Norwegii. Oni stanowczo twierdzą, że ostatniego trolla zatłukli wiosłami w 1788 pod Troindheim, i że troll z Pańskiego tatuażu musi być duński.
      Jakby nie było, kiedy troll znów zejdzie z ciała i stanie przed Panem, proszę go zwieść fałszywym uśmiechem, komplementami, następnie otumanić jakimś naparem, po czym błyskawicznie powalić ciosem (chyba wiosło byłoby rekomendowane), związać i unieść na targ rybny, tam zaś zwyczajnie opylić jako murenę czy barakudę.
      Powodzenia!

      Usuń