wtorek, 15 listopada 2011

Tunel grozy

Wakacje spędzane u babci i dziadka w Rybniku stanowią wyjątkowe miejsce w mojej pamięci. Zresztą ostatnimi laty wracam tam częściej i z innymi refleksjami...
...co jest właściwym porządkiem rzeczy.
Dzieci to specyficzne stworzenia. Łatwo je wystraszyć i wydawałoby się, że będą one unikać wszelkich sytuacji, które sprowadzają ryzyko odczucia lęku.
A niekoniecznie. Dzieci są specyficzne i zafascynowane lękiem. Ja nie byłem inny i jako berbeć też byłem skłonny sam skazać się na lęk. Właśnie w Rybniku.
Ja i brat spaliśmy na werandzie, a ściślej, w prawym jej skrzydle. Wąskim skrzydle - między łóżkiem, a przeciwległą ścianą mieścił się tylko rząd starych (acz szykownych), wycofanych już ze służby krzeseł. Krzesła, upchane w rządku, często przywalał stos narzuconych pierzyn i narzut. Taki efekt nie mógł zostać przeoczony przez moje skłonne do wyobraźni i fantazjowania oko. Powała pościelowa stała się potężną zaspą śnieżną, kryjącą pod sobą długi, miejscami kiepsko oświetlony tunel.
Tunel grozy.
Do której ciągnęła mnie nieznana siła - być może zdrowa i zwyczajna cecha małego człowieka, który nie unika konfrontacji i bierze się za bary ze strachami, bo instynktownie czuje, że później będą wyzwania jedynie trudniejsze...
Groza polegała na tym, że kiedy już wczołgałem się do tunelu, nie było żadnej możliwości opuszczenia go bocznymi ujściami, włazami ewakuacji i tym podobnymi drogami - tunel wprost ugniatał się pod zaspą. W rzeczy samej odnosiłem wrażenie, że przeciskam się pod jakąś górą, której Alpy by się nie powstydziły.
Smaku dodawało niepokojące wrażenie klaustrofobiczne. Byłem drobny, lecz miałem wrażenie, że nogi krzeseł - to jest: ściany tunelu, oczywiście - krępują mi ruchy i wręcz napierają.
Co więcej, na końcu tunelu można było wydostać się jedynie na niewielką "polanę" pod oknami, blokowaną dookoła przez zaokrągloną ścianę oraz łóżko przywalone kolejną alpejską górą pościeli.
Co oznaczało, że wolność przywróci jedynie powrót do mrocznego chodnika.
Pamiętam to uczucie. Strach, jakieś przebłyski podchodzącej paniki, mieszały się z zafascynowaniem i odczuciem satysfakcji.
Co ciekawe, nie pamiętam, czy mój brat kiedykolwiek towarzyszył mi w tych starciach z lękiem. Zdaje się, że za wyprawę do tunelu zabierałem się tylko wtedy, gdy byłem całkiem sam.
Ta konfrontacja ze strachem - wyobrażonym, lecz przecież wcale przez to nie martwym - wracała do mnie we wspomnieniach. Ostatnio postanowiłem wrócić do tunelu. Ja, stary byk, znów zmierzyłem się z klaustrofobicznym niepokojem i dziwnym lękiem, który sprowadza specyficzne uczucie zakleszczenia. Mężczyzna nie lubi mieć skrępowanych rąk. Być może stanowi o tym specjalnie poświęcona sprawie cegiełka w DNA, być może jakaś kropla w podświadomości; kropla, która nigdy nie wyschnie - bo przecież historia zatacza koło i może znów będzie trzeba szybko chwycić za włócznię, by obronić siebie i rodzinę przed gwałtownym najeźdźcą...
Nie lubię mieć wrażenia, że moje ręce tracą na znaczeniu - dlatego nie spieszy mi się do trumien, szybów wentylacji i dziupli wiewiórczych.
Spróbujcie błyskawicznie sięgnąć po włócznię w środku tunelu z krzeseł, mając 38 lat!...
Po włócznię nie sięgnąłem, lecz odniosłem oczywisty sukces. Zmuszając ciało do zapomnianych technik uwężowiania się i przemieszczania w trudnych warunkach - przeciągnąłem je przez tunel grozy.
I nawet zaspy nie zsunęły się ze szczytu góry!
Tunel okazał się niezłą zabawą dla mnie i syna, przy czym wyprawy miały charakter dzienny i nocny. Na zdjęciu powyżej: Kuba w tunelu, oświetlający mi drogę. Wyprawa wyraźnie nocna...
Jak powiedziałem, jako dziecko, do tunelu wchodziłem sam.
Wyciągam dziś z tego wnioski. Takie jak ten, że dzieci, które żyją w naszych domach, mają fantazje i własne światy, których nie znamy.
Takie jak te, że możemy nie wiedzieć, kiedy i jak - rzucają wyzwanie swoim lękom.
Że możemy nigdy nie dowiedzieć się o ich małych, a tak wielkich zwycięstwach.
O przynajmniej części z tych zwycięstw - lub porażek - które będą miały znaczenie do końca ich życia.
Wszędzie wokół widać dzieci. Nawet nie wiemy, jakie właśnie odniosły zwycięstwo, z czym zdecydowały się zmierzyć. Na wszelki wypadek - warto zawsze traktować je jak zwycięzców.
Zapraszam do trzeciego odłamka Słupników.

Słupnicy odłamek trzeci

- Proszę mi wybaczyć moją powolność w pojmowaniu sytuacji... ale czy dobrze zrozumiałem,
że k r n ą b r n i owi uczniowie więzieni są od kilku lat w podziemiach budynku?
- „Więzieni” to nie najszczęśliwsze ujęcie sprawy. Moim zdaniem to mocne i kłopotliwe słowo. Krnąbrni owi uczniowie przebywają w murach szkoły, ot, i tyle. Darmowy internat zapewnia bliższy, nieprzerwany kontakt z wiedzą i zwiększa szanse na sukces. Obu stron. Oczywiście o wyjściu na zewnątrz nie może być mowy. To nie pensjonat Rybitwa – zaśmiał się cicho.

- I inni uczniowie, inne klasy, nic nie wiedzą o... ulokowanych poniżej kolegach?

- Nie wiedzą... Jeszcze czego! - zaniepokoił się nagle Opieszalski. - Tego by brakowało! Gdyby się tylko zorientowali... Taki obraz niezłomnego buntu zaraziłby ich i stworzył niebezpieczną, prącą i ścierającą armię Spartakusów! - wzdrygnął się. - Mogliby nas pokonać i uwięzić.

- I karmić bobem – wyrwało mi się.

Dyrektor zmarszczył brwi.

- Pan ma coś przeciw bobom?

Wyssak zaśmiał się swobodnie, a ja zaprzeczyłem pospiesznie:

- Skądże! Jeszcze jedno pytanie, jeśli można.

- Proszę pytać o wszystko. Jest pan już częścią machiny. Jej macką, można rzec.

Pomyślałem ponuro, że Macka również był macką; żywym, organicznym narzędziem machiny. Macką, którą buntownicy z podziemi zdołali oderwać.

Tak więc status macki nie gwarantował niczego. Niczego poza oczywistym ryzykiem.

A przecież tacy Skorupiec czy Brontoróg też pewnie nie byli w ciemię bici...

Nabrałem powietrza.

- No a rodzice?

Opieszalski znieruchomiał. Znieruchomiał tak doskonale, że nieomal zniknął mi z oczu. Zupełnie jak patyczak. Albo kameleon. Bowiem dopiero teraz dało się zauważyć, że mój zwierzchnik był jakiś taki... mahoniowy. Podobnie jak cały gabinet.

- Rodzice? - powtórzył zaskoczony.

- No przecież kilkadziesiąt dzieciaków znikło w jednej chwili. Tego się nie na chyba zwalić na jakąś masową ucieczkę na Bornholm... Spodziewam się więc, że rodzice nachodzili, pytali... - chciałem coś jeszcze dodać, lecz nieoczekiwanie dyrektor zachichotał. Bardzo głośno i raczej płazio. Z wrażenia straciłem mowę.

Co więcej, również Wyssaka ogarnęła dziwna wesołość, i to tak nieposkromiona, że stracił równowagę i wtoczył się do szafy, wyłamując półkę. Lawina dzienników runęła na podłogę z hukiem.

Oszołomiony wodziłem spojrzeniem od jednego do drugiego. Więc jednak mnie nabrali? Jednak ta cała historia o słupnikach jest...

- To była wycieczka klasowa – przemówił pogodnie Opieszalski. - Autokarem. Sanosem. Do Malborka. Ot, zaginięcie po drodze... Nigdy nie odnaleziono ani uczniów, ani pojazdu... Pocięte jego elementy zamurowaliśmy w piwnicach. Co cenniejsze blachy darowaliśmy chorągwi rycerskiej z Gniezna, w zamian za modele okrętów słowiańskich czy botfińskich do naszych gablot. Widział pan owe modele? Nie? A warto... - zamyślił się na chwilę, po czym podjął ponurym tonem: - To był konflikt z Pleśniewskim Jako solidny nauczyciel wymagał wiele. Noga powinęła się Arakornowi. To od niego się zaczęło. Pleśniewski oznajmił, że uczeń ten nie przejdzie do następnej klasy. Za to, że bitwę z 972 roku umiejscowił pod Cukinią. Od decyzji Pleśniewskiego uchyleń nie było. Dobrze o tym wiedzieli. No i zaczął się bunt. Przestali się uczyć historii. Wszyscy. Cała klasa. Co do głowy. - Niezwykła solidarność – zauważyłem zaskoczony.

- Solidarność?! - żachnął się szef. - To bunt! Arogancka rebelia! Wężowisko!
- Kłębowisko – dodałem usłużnie, by zatrzeć złe wrażenie.
- Tak, kłębowisko! Które należy rozpłatać, bo rozplątać nie sposób...

Dyrektor rozgadał się podekscytowany, ja zaś zacząłem analizować sytuację. Czy to nie ja wpakowałem się w jakieś kłębowisko?
Nasuwały się trzy opcje.
Pierwsza była oczywista i porażająca. Mój przełożony mógł po prostu mówić czystą prawdę, co oznaczało dla mnie wstrząsające spotkanie z kilkudziesięcioma zdruzgotanymi, dogłębnie zrozpaczonymi, pozbawionymi nadziei i niekoniecznie już normalnymi młodzieńcami w piwnicach szkoły.
Bo niespecjalnie przemawiała do mnie wizja wojowniczych buntowników... Nie po takim czasie.
A może Macka, Brontoróg i inni, których zmogła nieugięta postawa słupników, także zostali wtrąceni do odizolowanych piwnic szkolnych? Może tkwią gdzieś tam, ślepi i bezrozumni, miotający się jak zaszczute gibbony?...
Dyrektor Opieszalski raczej nie życzyłby sobie tego rodzaju rozgłosu.

Druga opcja z moich rozważań stawiała władcę liceum w dość medycznym świetle. Być może Opieszalski, podobnie jak miotany osobliwymi napadami śmiechu Wyssak, był po prostu chory psychicznie – co niekoniecznie zresztą wykluczałoby wariant pierwszy.

W każdym razie choroby psychiczne się zdarzają, nawet ludziom potrafiącym zlewać się kameleonowo z mahoniowym tłem.

Może zwłaszcza im.

Zatem rzekoma klasa rebeliantów mogła istnieć tylko w umysłach dyrektora i omamionego przezeń matematyka. W podziemiach nie było nic, albo też było tam coś, co mogło stanowić odpowiednik narowistej klasy w oczach dwóch szaleńców. Co zatem pokazaliby mi ci szaleńcy? Jakieś tuczone bobem zwierzęta? Teatralne kukiełki z naszytymi nazwiskami, w tym bohatera powstania, Arakorna?...

A może Indian pościąganych z lizaków po 80 groszy.

Albo żołnierzy napoleońskich z niepalnego tworzywa.

A nawet bulwy ziemniaków, bo i w nich można przecież dostrzec jakieś rysy twarzy, jeśli się tego bardzo chce...

I znów musiałbym zwieść Opieszalskiego, rozluźnić, rozkojarzyć tudzież rozmarzyć. Po prostu okpić jakimś zaangażowaniem, by dać później dyla.

Zaangażowaniem. Takim jak skarcenie jednej bulwy, a spytanie drugiej o bitwę pod Cedynią.
A potem ten dyl, no i sprowadzenie służb medycznych, wszelkich ich sił.
Druga opcja była, rzecz jasna, znacznie mniej dramatyczna od pierwszej, ale to trzecia była tą, której szczerze pożądałem. Byłem zresztą prawie pewien, że właśnie ona stanowi rzeczywistość. Prawie. Ta wersja stawiała na żart. Zuchwałą kpinę dokonaną na nowicjuszu.
Po prostu objaw humoru. Taki tam dobroduszny figiel szefa i jego zespołu na powitanie żółtodzioba. Wskazywałoby to na specyficzne dość poczucie humoru, ale przecież takie często oznacza życzliwość, niepospolitą pogodę ducha, elastyczność, oceaniczną wręcz głębię umysłu i...- Ależ pan mnie nie słucha! - krzyknął zdenerwowany dyrektor. - Pan się chyba nie rozkleja?
- Z całą pewnością nie rozklejam się, panie dyrektorze - pospieszyłem z zapewnieniem. - Nie tylko nie rozklejam się, ale wręcz scalam.
- Scala się pan?
- Scementowuję. Zwieram karacenowe łuski. Hermetyzuję i nituję oraz wyświetlam - mamrotałem nieco nerwowo.
- Co pan wyświetla! - pogubił się Opieszalski.
- Pole energetyczne - odparłem bez zająknięcia. - Potężny kokon mocy wokół pancerza. Jeśli buntownicze obiboki zdołają nawet się przebić - acz wątpię - przez owo pole siłowe, to z całym i niezachwianym przekonaniem zaświadczam, że od karaceny odbiją się niczym ziarna bobu... - Umilkłem zmieszany. Że też akurat ten cholerny bób przyszedł mi na myśl. Mogli się przecież odbić jak strąki fasoli. Albo ziarna sezamu.
Wzmianka o bobie otrzeźwiła dyrektora.
- Kolego Turbulent, pan mnie zagaduje pompatycznym słownictwem, a uczniowie czekają na wykład. Chwileczkę... - wysunął z ostentacyjnym rumorem szufladę mahoniowego biurka i wyciągnął z niej wielki arkusz papieru zapisanego złotą czcionką i oprawionego w ramkę.- To bardzo istotne, żarty się skończyły. Oto jest Kodex Edukatorów Podziemnych. Czy przyjmuje pan brzemię odpowiedzialności i lojalności Edukatora na swoje barki?
- Oczywiście...
- A więc stało się. Teraz nie może już pan zawrócić, kolego Turbulent. To byłoby niegodne męża, który sam zgłosił się pod Termopile. To by była zwykła dezercja. U nas - zaśmiał się - na dezerterów c z y h a s i ę.
Byłem pewien obaw, że moja twarz nie kojarzyła się ze zdrowym rumianym Irlandczykiem, podkradającym w dzieciństwie kufle z piwem i opróżniającym je w stogu siana - a raczej z bladocytrynowym obliczem albinosa, któremu krew odpłynęła z twarzy na skutek zgrozy, i który to albinos pobielał, zsiniał i oszroniał.
Czyżbym był bliski paniki?
- Edukatorze Tubulent, ten Kodex to cztery święte reguły, słowa prawdy najwyższej... Powiem wprost: to nasza biblia. Gdybyż to pan Macka nie zlekceważył sobie czterech zapisanych tu praw, być może żyłby dzisiaj...
- Nie żyje?! - załopotałem rzęsami jak dwumasztowiec żaglami.
[cdn]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz