piątek, 18 marca 2011

Memento mori Dr House

Autor obiecywał od jakiegoś czasu opowiadanie inspirowane paramedycznym serialem p.t. Dr House. Opowiadanie jest już dostępne. Jego tytuł to Doktor Mouse i Baron Münchhausen. Jednak w tym miejscu wszystkim fanom serialu o kontrowersyjnym lekarzu należy się ostrzeżenie. Przeczytanie tego opowiadania może spowodować nieodwracalne zmiany w postrzeganiu zachowań kluczowych postaci serialu. Co więcej może silnie wpłynąć na całkowitą percepcję czytelnika i telewidza.

Ja ostrzeżony nie zostałem i od dzisiaj seanse z Dr Housem już nigdy nie będą takie jak kiedyś. Wizyty w ogrodzie zoologicznym niestety też.



Strony Operator 



Doktor Mouse i Baron Münchhausen

    Dyrektor szpitala nie szukała Mouse'a zbyt długo. Rzadko szukał schronienia w schowku na miotły, ominęła go więc i skierowała energiczne kroki swoich idealnie zgrabnych nóg do najbardziej pewnego miejsca.
   Doktor Mouse siedział w swoim gabinecie w pozycji dziecka, które stara się o nieodwracalne skrzywienie kręgosłupa. Zafascynowanym, adekwatnie dziecinnym wzrokiem wpatrywał się w ekran telewizora, który astronauci uznaliby za monitor wykradziony ze sterowni wahadłowca.
    Candie skrzywiła usta, zamykając za sobą drzwi.
    - Widzę, że wydłużyłeś sobie czas oglądania seriali z dwóch do ośmiu godzin – zauważyła kąśliwie.
    - Nie oglądam serialu – sprostował Mouse niedbale, nie racząc spojrzeć ani na jej twarz, ani – co było dość frapujące – na jej biust i tyłek.
    Odwróciła się więc do niego przodem, wydając niezbyt ciche westchnienie rozczarowania. Specjalnie dla Mouse'a wchodziła do jego gabinetu tyłem, nawet wyeksponowanym w kapucynkowy sposób tyłem – ale ostatnio ignorował tę gimnastykę poświęcenia.
    Candie obniżyła wzrok i uniosła brwi.
    - Mouse!... Zmieniłeś wykładzinę!
    - Nie – zaprzeczył obojętnie. - Vicodin mi się rozsypał.
    Z ekranu dobiegł szalony, niejako histeryczny śmiech, i Candie przesunęła nań zaciekawione oczy.
    - To „Amadeusz” - odkryła zaskoczona. - Oglądasz „Amadeusza”!
    Powoli odszukał ją wzrokiem. Bardzo powoli – jakby rozglądał się za nią w półmrocznej pieczarze wypchanej stalaktytami, stalagmitami i szkieletami nonszalanckich grotołazów.
    - Ten ton sugeruje, że najbardziej ambitne dozwolone mi filmy to „Czarnoksiężnik z Oz” oraz „Mary Poppins” - wymruczał łagodnie, acz nie bez sarkazmu.
    Amadeusz Mozart zachichotał niczym obłąkaniec zaciągnięty nad brzeg strumienia w celu inkwizycyjnego podtopienia i Candie zmarszczyła brwi.
    - Tego nie powiedziałam – usprawiedliwiła się. - Ale... Nigdy nie myślałam, że...
    - ...mógłbym oglądać musicale? - wbił w nią to fascynujące, mocno nazistowskie spojrzenie socjopatycznych, urzekających lazurem oczu. Poczuła, że mięknie. Mouse też to poczuł i nasilił socjopatyczny urok swoich oczu, poprzez wytrzeszczenie ich w płazim natężeniu. Był w tym mistrzem.
    W gruncie rzeczy był w tym płazem.
    Może nie tylko w tym.
    Płazio-nazistowskie spojrzenie Mouse'a zawsze ją uwodziło. Mouse o tym nie wiedział, ale zazwyczaj po takim kontakcie czmychała do schowka na miotły i rozbierała się tam, łagodnie i wesoło pomrukując.
    By natychmiast ubrać się, histerycznie i w zrezygnowaniu pochlipując.
    A raczej – to ona nie wiedziała, że Mouse o tym wiedział.
    Mozart znowu zachichotał histerycznie. Tym razem jak szesnastoletnia Indianka osaczona pod wodospadem przez tuzin zdziczałych traperów, drwali i mormonów.
    - Nie oglądam filmu w rozrywkowym sensie – wyznał Mouse pobłażliwie.
    - A w jakim jeszcze sensie ogląda się filmy?
    - Medycznym. Rozpoznawczym. Diagnostycznym.
    - Diagnostycznym?  - teraz to ona szerzej otworzyła oczy. Porzuciła też tę kapucynkową pozę, prostując plecy, co natychmiast poprawiło jej wizualną rangę.
    Mouse powrócił skupionym wzrokiem do ekranu.
    - Rozpoznaję choroby Mozarta – obwieścił obojętnie.
    - Na podstawie jego tęczówek? - zakpiła.
    - Na podstawie śmiechu.
    - Co? - zagryzła wargi oszołomiona.
    - Słucham śmiechu Mozarta od 6.00 rano. Zdiagnozowałem już drugą fazę choroby dwubiegunowej, zespół Arnolda-Chiariego, uzależnienie od barbituranów, parodontozę, ukryte wole endemiczne, zapalenie tarczycy Hashimoto, kleszczowe zapalenie mózgu, a także rytifobię, odontofobię, majeutofobię, tokofobię, ichtiofobię,  amolesofobię, i amaksofobię. I pantofobię zresztą*.
    Patrzyła na niego z niedowierzaniem.
    - Ichtiofobię? A co to jest w o ogóle??
    - Paniczny lęk przed rybami.
    - I chcesz to opublikować?
    - Spodziewasz się, że ukryję ten raport w schowku na miotły?
    Spłonęła rumieńcem.
    - Nie bardzo rozumiem, skąd to zażenowanie – rzekł obłudnie Mouse. Mozart z kolei zaśmiał się jak kapucynka, której wypomniano brak bielizny i podkreślające to skrzywienie kręgosłupa.
    - Ale przecież nie jest Mozart – wycedziła.
    - Oczywiście, że nie. To najwyraźniej John Candy po chemioterapii.
    - Mouse... Przecież to....
    Popatrzył na nią ze zmarszczonymi brwiami.
    - Kaspar Hauser?
   Westchnęła ciężko.
    - Hassan ibn Sabbah, zwany Starcem z Gór? - dociekał.
    - Tom Hulce. Aktor. Który zagrał Mozarta w filmie „Amadeusz”. Nie możesz rozpoznać chorób Mozarta na podstawie śmiechu Toma Hulce'a – tłumaczyła Mouse'owi jak dziecku. - Nikt śmiechu Mozarta nie zarejestrował. Niczego nie nagrywano w czasach Mozarta.
    Zapadła krępująca cisza. Mouse był wyraźnie oszołomiony tym, co usłyszał, bo płazio wybałuszonymi oczami patrzył to na nią, to na chichoczącego w amoku Toma Hulce'a. Candy poczuła nawet wyrzuty, że zdruzgotała tę całą „przełomową” euforię Mouse'a i zaczęła rozważać, czy nie wypadało ratować jego formy przy pomocy odwrócenia się ponownie tyłem i kapucynkowego nachylenia kręgosłupa. Zanim jednak to uczyniła, Mouse przełamał zdrewnienie i z całkowitym spokojem, nieomal zadowolonym głosem obwieścił:
    - Zdiagnozowałem Toma Hulce'a. Na podstawie śmiechu. Jest chory na zespół Arnolda-Chiariego i kleszczowe zapalenie mózgu. A przynajmniej był podczas wizyty u cesarza Franciszka I w roku 1762. Jesteś głodna? Chcesz porzucać piłką? I masz ładne piersi. W życiu ich nie widziałem. Ale diagnozuję na podstawie twoich tęczówek.
    - Mouse – wykrzywiła usta, chociaż wzmianka o piersiach przywiodła miłą myśl o kwarantannie w schowku na miotły. - Potrzebuję twojej pomocy.
    - W takim razie nie wyróżniasz się w tłumie obywateli New Jersey. Przynajmniej dopóki nie ściągniesz tego gestapowsko obciągniętego kostiumu.
    Nabrała głęboko powietrza do płuc.
    - Mam kłopotliwego pacjenta.
    - Nasz przyjaciel Wilkinson zachorował? Chyba nie na raka?
    - Mamy Münchhausena, Mouse...
    - A! Zatem symulant. Lubię takich ukarać operacją.
    - On się nazywa Münchhausen, na miłość boską. To nie zespół Münchhausena, tylko sam Münchhausen. Baron Münchhausen!
    - A – Mouse uniósł jedną brew i przeszył ją bacznym spojrzeniem. - Niech do mnie natychmiast przyjdzie. Jestem u siebie – potoczył dłonią dokoła.
    - To pacjent z wypadku, Mouse – zasapała Candie.
    - W całości? Czy jeszcze zwożą części? - Mouse zmarszczył czoło, upodobniając je do Kordylierów, po czym zaczął podrzucać piłkę o ścianę, strącając obrazy.
    - W całości, bo to on przejechał kogoś.. Jest w szoku. Narzeka na silny ból w nodze. Myślę, że to problem neurologiczny. Reakcja na stres.
    - Ból w nodze? - Mouse złapał piłkę i popatrzył na nią z gwałtownym zainteresowaniem.- W której?
    - Poczułeś więzi? - Candie uśmiechnęła się krzywo. - On też ma kłopot z prawą nogą. Poza tym jest twojego wzrostu i tak samo brzydko przystojny. Ale to wszystko, co was łączy. Jest Czarny i młodszy od ciebie o dziesięć lat.
    Mouse zmarszczył brwi i przyglądał się jej w zastanowieniu. W końcu poderwał się, by wstać – ale uczynił to tak energicznie jak niezręcznie i runął jak długi. Na jego twarzy nie drgnął jednak ani jeden mięsień, jakby nie stało się nic, nad czym nie miał kontroli.
    A ponieważ nie wstawał, rozłożony nieruchomo na wykładzinie i wpatrzony pogodnie w sufit, zbita z tropu Candie wykrztusiła:
    - Mouse!... Wywróciłeś się.
    - Kiedy?
    - Mouse!
    - Wcale się nie przewróciłem – zaprzeczył z dziecinnym uporem.
    - Przecież leżysz – zasapała bezradnie.
    - Owszem. Leżę, bo położyłem się, by się zastanowić nad przypadkiem.
    - Mousssse... Przewróciłeś się.
    - Jesteś głodna?

*
    - Wasze sugestie – Mouse stanął z flamastrem przy tablicy.
    - Kropidlak – rzucił natychmiast Blackman.
    - Albo toczeń – uzupełniła Cameroon.
    Mouse przez chwilę przyglądał im się z kamienną twarzą, która nasunęła im niemiłe podejrzenie, że palnęli jakieś głupstwo.
    - Skąd te wnioski? - spytał w końcu, oglądając się za siebie. Candie stała w drzwiach z założonymi rękami, już nie wypięta, raczej nonszalancka, urażona. Jej twarz wykrzywiał osobliwy grymas dziewczynki, której ukradziono rower czterokołowy i ulubione klipsy.
    - Noo - Blackman rozłożył dłonie niczym pastor obiecujący pobłażanie na Sądzie Ostatecznym – zawsze tak wyrokujemy. Toczeń albo kropidlak. To się sprawdza.
    - Doskonale – ocenił Mouse krótko. Przesunął znudzony wzrok na pochodzącego z Tasmanii Chayse'a. - A ty co sugerujesz, milczku znaleziony w przechowalni bagażu? Podejrzewasz, że pacjent zatruł się pyłem z polskiej kopalni?
    - A co ty sądzisz?
    - Że to sarkoidoza.
    - I ja tak sądzę.
    - A tak naprawdę: że to autoagresja.
    - Doszedłem do tego samego wniosku – rzekł niezmieszany Chayse. - Objawy pasują idealnie. Operujmy.
    Popatrzyli na niego oszołomieni. Mouse zmarszczył brwi. Trochę za bardzo, ale już dawno stracił kontrolę nad własną ekspresją i personel szpitala przywykł. Tylko pacjenci czasem umykali z przychodni przestraszeni metamorfozą, którą uzasadniałby tylko Halloween.
   Część z nich wracała zresztą bardzo szybko. Ta część, która wybiegała na zewnątrz w chaosie i bez rozglądania się na boki. Ich poturbowane ambulansami i dostawczymi pick-upami ciała wnoszono z powrotem do gmachu, a Mouse znów nad nimi stawał i terroryzował socjopatyczną ekspresją twarzy, która była zdolną opisać dwa stulecia wydarzeń w Europie.
   I eksterminację Azteków.
    - Co chcesz operować? - spytała z niedowierzaniem Candie.
    - Noo, to jeszcze ustalimy – rzekł swobodnie Chayse. - Ale nie twierdzę, że nie można zacząć operować bez konkretnego celu. Nóż otwiera cel.
    Cameroon przyjrzała mu się z przerażeniem, a Blackman z rezygnacją skrył twarz w dłoniach.
    - Chayse – Mouse patrzył na tablicę. - Przynieś mi kawę.
    - Jasne, szefie!
    - I hot-doga.
    Chayse poderwał się, ale zamarł, gdy usłyszał kolejne rozszerzenie zamówienia.
    - I siedemnaście snickersów.
    - Siedemnaście??
    - Każdego kupisz w innym sklepie. Inaczej ściągniesz na siebie uwagę FBI. Są bardzo czuli na punkcie dziwaków.
    - Aha - Chayse ruszył do drzwi ogłupiały.
    - I komiks o powieszeniu Batmana – dorzucił Mouse z powagą, która zawstydziłaby grabarzy rządowych.
    Kiedy Chayse wyszedł, Blackman zwrócił na swego szefa przejęte oczy.
    - Jest taki komiks? Powiesili go?
    - Tak – potwierdził Mouse niewzruszony. - Ku-Klux-Klan. Przecież był Czarny. Rozumiem twoje odczucia. To był jedyny latający Czarny.
    - Mouse! - odezwała się karcąco Candie. - Nie ma takiego komiksu. Chciałeś pozbyć się Chayse'go. Dziwne, skoro we wszystkim cię popiera.
    - Właśnie dlatego. Przydupasy z miłością i oddaniem zadają bratobójcze ciosy nożem w okolice nerki.
    - Więc Batman żyje? - wymruczał cicho Blackman.
    Mouse przesunął na niego pusty wzrok płaza, który zapomniał się podczas wygrzewania na słońcu i wysechł z życia.
    - Oczywiście. Nie mniej niż Kuba Skoczek.
    - Kto?
    - Jeden z pierwszych terrorystów miejskich. Skakał dalej niż kangur po dachach i ludziach Londynu w drugiej połowie XIX wieku. Na piesi miał zawieszoną karbidówkę, bo był agresorem nocnym.
    - Pacjent czeka – przypomniała Candie.
    - Załóżmy białe kaptury i powieśmy go – zażartował Mouse swobodnie.
    Bardzo swobodnie. Nie zaśmiał się nikt, a Blackman pokręcił głową.
    Mouse wzruszył ramionami i odwrócił się do tablicy.
    - Przeanalizujmy objawy jeszcze raz. Mamy tu: rozjeżdżanie białoskórych przechodniów z sześciorgiem dzieci, ucieczka z miejsca wypadku o sześćdziesiąt cali, symulowanie bólu w nodze i chwytanie za tyłek samego siebie, bo pielęgniarki były poza zasięgiem.
    - Powieśmy go – zaproponował Blackman.
    Mouse przeszył go wzrokiem.
    - Jesteś rasistą – osądził z satysfakcją. - Nie lubisz Czarnych.
    - Nonsens – żachnął się Blackman.
    - Pacjent czeka. - Candie trochę zmieniła wyraz twarzy. Teraz zdawała się żywić pretensje o podpalenie domu i uwiezienie sióstr do siedlisk Szoszonów.
    Gdy tymczasem jej żaden Szoszon nie porwał...
    Nikt nigdy nie dopadł jej w tym schowku na miotły.
    - Tak – skinął głową Mouse. - Dyskusja jest jak zwykle jałowa. Bawicie się w osądzanie Czarnych, gdy to biali lekarze szczepią amerykańskie dzieci mieszaniną rtęci, aluminium, acetonu i tkanki z abortowanych płodów.
    - Skąd wiesz, u licha? - spytał z przejęciem Wilkinson, który właśnie pojawił się za plecami Candie.
    - Przecież jestem białym lekarzem. Robię, co do mnie należy.

*

    Baron Münchhausen nieufnie i z rosnącym niepokojem przyglądał się nachylonej nad nim twarzy. Twarz była skrajnie pomarszczona, waranowo stężała, a wypchnięte nieznaną i niekoniecznie kontrolowaną siłą gałki oczne świdrowały go z nieznośnym i raczej źle rokującym uporem. Nieufność została utracona minutę wcześniej – dziwny lekarz natychmiast po wejściu zablokował drzwi laską o rączce w kształcie upiornego sukkuba**, po czym zerwał gwałtownie kroplówkę uwieszoną nad łóżkiem. Niespecjalnie też ujął Münchhausena, kiedy rozchylił marynarkę i odsłonił koszulkę z wielką flagą Konfederacji.
    Czarnoskóry pacjent Münchhausen trochę już się bał i myślał o ucieczce.      
    - Czy... coś nie tak? - wykrztusił w końcu.
    - Nic poza tym, że anihilował pan całą rodzinę spieszącą po nagrodę do burmistrza. Poza tym jest problem z pańską nogą.
    - Problem? - przełknął ślinę pacjent. - Ale ja już nie czuję bólu właściwie. A tamci biedacy wbiegli mi pod auto, nic nie mogłem zrobić...
    - Mógł pan jechać na zakupy autobusem albo zostać w domu i poświęcić czas na zawieszanie portretów abolicjonistów na ścianie salonu. A noga... - Mouse odchylił kołdrę i przyjrzał się prawej nodze z namaszczeniem. - Ciekawe.
    - Co to oznacza dokładnie? - spytał z ociąganiem Münchhausen. Starał się nie patrzeć na twarz doktora, ale kiedy odwracał od niego wzrok, ściągał go natychmiast straszny sukkub zdobiący laskę.
    Mouse pokiwał głową, niespiesznie przykrył nogę, wygładził kołdrę i z odprężeniem wrócił spojrzeniem do pacjenta.
    - Wszystko jasne – orzekł.
    - Ale co? - zasapał pacjent bliski desperacji.
    - Głos panu drży.
    - Doktorze...
    - Co pan robił w Turcji? - przerwał Mouse.
    Baron Münchhausen zamilkł oszołomiony. Widocznie też wrosło jego przerażenie, bo skulił się, a nawet oddalił od doktora tak dalece, jak tylko mógł. To jakieś dwa cale.
    - W Turcji? - wybełkotał, ocierając dłonią spocone czoło. - Nigdy nie byłem w Turcji...
    - Obaj doskonale wiemy, że pan był – rzekł zimno lekarz. - I w Oczakowie.
    - W... Gdzie?!
    - W Oczakowie. Nad Dnieprem.
    Pacjent z trwogą obejrzał się na drzwi. Nie zauważył jednak żadnych przechodzących za szybami członków personelu.
    Natomiast znów zauważył sukkuba.
    Co gorsza, odniósł wrażenie, że sukkub zauważył jego.
    - Nie rozumiem, o czym pan mówi, doktorze – wykrztusił. - Czy mógłby pan wezwać...
    - Przecież walczył pan w wojnie rosyjsko-tureckiej? - uniósł brwi Mouse. - Odpalono pocisk, na którym pan drzemał, zgadza się?
    Pacjent potrząsnął głową.
    - Nie – zaprzeczył z wysiłkiem. - Nie zgadza się. Pan mnie z kimś myli, proszę sprawdzić kartę...
    Mouse uczynił rzecz straszną – znowu wykształcił na swojej twarzy pasmo Kordylierów, po czym oderwał socjopatyczny wzrok od Münchhausena, wyprostował się, odszedł na koniec łóżka i spojrzał na kartę.
    - Rzeczywiście – wymruczał z zafascynowaniem.
    - A nie mó...
    - August Dieckmann, SS-Obersturmbannführer, odznaczony Krzyżem Rycerskim Żelaznego Krzyża z Liśćmi Dębu i Mieczami.
    - Co pan...??
    Mouse ziewnął i znów pochylił się nad do reszty spanikowanym pacjentem.
    - Oczywiście żartowałem. Karta wyraźnie podaje, że nazywa się pan Münchhausen.
    - Nazywam się Münchhausen, Chryste panie, ale nigdy nie walczyłem z Rosjanami! - wykrzyknął z rozpaczą czarnoskóry pacjent.
    Zapadła cisza. Mouse przypatrywał się swojemu podopiecznemu z widocznym zaintrygowaniem.
    - Może w istocie nie jest pan tym baronem – chrząknął. - W ogóle pierwszy raz spotykam czarnego arystokratę.
    Pacjent spojrzał na niego jak na szaleńca, co zresztą miało swoje uzasadnienie.
    - Nie jestem baronem... Baron to moje imię.
    Teraz milczenie trwało dłuższą chwilę. Przez ten czas pacjent modlił się z zamkniętymi oczami o nadejście pielęgniarki, a Mouse gładził brodę ze wzrokiem utkwionym tępo w sukkubie.
    - Wracając do tematu – odezwał się wreszcie tonem człowieka pogrążonego w przyjacielskiej pogawędce. - Nogę da się uratować, ale za pewną antropologiczną cenę.
    Przez minutę Baron Münchhausen nie odzywał się, udając, że nie jest zainteresowany sprecyzowaniem określenia „antropologiczna cena”. Ale w końcu poddał się, tuż po tym, jak zobaczył pielęgniarki umykające spod drzwi i mrugające porozumiewawczo do diabolicznego lekarza.
    - To znaczy? - wyszeptał, ponownie przymykając powieki.
    - Proszę mi zaufać, baronie – wymruczał Mouse.
    Po czym huknął stołkiem w czoło pacjenta.


*

    Kilka tygodni poszukiwano doktora Mouse'a. Ponieważ nie było to pierwsze zniknięcie, alarm pozbawiony był większego hałasu medialnego i rozkuwania murów szpitala. Zresztą doktor Wilkinson, przyjaciel Mouse'a, odradził „tego rodzaju reklamę” placówki, bo Mouse i tak sam się odnajdzie, „niestety”. 
    Candie wypuściła z dłoni teczkę, gdy ujrzała Mouse'a maszerującego przez hol z miną wyrażającą  najwyższe odprężenie. 
    - Mouse! - krzyknęła. Zaraz też spłoniła się, bo ucichł gwar i wszystkie głowy zwróciły się na nich.
    Mouse podszedł do niej z uśmiechem.
    - Kochasz mnie? - spytał.
    - Brzydzę się tobą.
    - Czy dlatego siedziałaś przez tydzień w schowku? - spytał, schylając się ku ziemi. Podał jej teczkę i dodał niewinnym tonem: - Sprzątaczki mówiły.
    - Gdzie byłeś? - spytała przez zęby.
    Pokręcił głową w zafrapowaniu.
    - Wyobraź sobie, że położyłem się na chwilę w jednej z nieczynnych sal prosektorium i zapadłem w śpiączkę. Ale teraz czuję się bardzo witalny. Myślę, że wyjdziemy gdzieś wieczorem z Wilkinsonem jako drag queens. Dołączysz?
    Potrząsnęła głową z ciężkim westchnieniem.
    - Znaleźliśmy Barona Münchhausena.
    - Na Boga – popatrzył na nią wielkimi oczami wstrząśniętego dziecka. - To on też zniknął?... Gdzie był?
    - W jednej z nieczynnych sal prosektorium.
    Teraz on pokręcił głową.
    - Perwersyjne i faszystowskie – osądził.
    Candie chciała coś powiedzieć, ale otwarła tylko usta jak ogłuszona ryba, patrząc na niego bezradnie.
    - Zbyt łagodnie traktujemy pacjentów – rzekł z przyganą Mouse, patrząc na swoje buty. - Niedługo będzie im się wręczać Krzyże Rycerskie Żelaznego Krzyża z Liśćmi Dębu i Mieczami.
    Odwrócił się od niej i ruszył do wyjścia.
    - Gdzie idziesz? - spytała z żalem.
    - Pobiegać – odparł swobodnie.
    Uszedł ledwie kilka kroków, gdy zatrzymał go zaaferowany, dość spięty głos Candie.
    - Mouse!... Pacjent Münchhausen... Jego prawa noga...
    Przystanął i zwrócił na nią zaintrygowaną twarz.
    - Co z nią? - spytał.
    - Z bielała.
    Pokiwał głową w zadumie.
    - Uprzedzałem go, że wystąpią zmiany.
    - Ale... rozłożyła ręce bezradnie. - Ale jak...?
    - Powinien był siedzieć w domu i wieszać obrazy – rzekł sucho Mouse i znów ruszył przed siebie.
    - Mouse!
    Nie odwrócił się nawet.
    - Gdzie twoja laska?
    - Zgubiłem!
    Znów uszedł ze trzy kroki.
    - Mouse!
    Nie zmniejszył nawet tempa, uśmiechając się do siebie.
    - Ty nie utykasz!!
    - Utykam! - zawołał.
    Poutykał przez kilka sekund, bardziej niżby należało, po czym znów maszerował dziarskim krokiem olimpijczyka.
    Przechodząc koło kosza, z łomotem wpakował weń kilka pudełek vicodinu.
    Gdy zbliżał się już do drzwi wyjściowych, przenikliwy wrzask Candie na moment go zatrzymał, paraliżując zresztą cały pobliski personel i gości szpitala.
    - Mouse!!!
    Zrobił grymas urwisa przyłapanego na gorącym uczynku i chyżo wśliznął się w szparę otwieranych drzwi. Mimo to zdążył usłyszeć jeszcze Candie.
    - Mouse!... PODMIENIŁEŚ NOGI!!!
   

 *No to po kolei: lęk przed zmarszczkami, lęk przed leczeniem stomatologicznym, przed ciążą, przed porodem, przed rybami, pojazdami, prowadzeniem pojazdów... I lęk przed wszystkim. Wydaje się, że do Mozarta pasują zwłaszcza fobie dotyczące porodu i prowadzenia pojazdu.
 **Sukkub – demon przybierający postać obezwładniająco pięknej kobiety – zdobionej w celu pokuszenia rogami i kopytami – nawiedzający mężczyzn we śnie w celu zrabowania energii życiowej za pomocą wyszukanych technik gwałtu.
___________________________________________________________

17 komentarzy:

  1. Tam do kata! Mnie też nikt nie ostrzegał.
    Lekarza!

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Alem się uśmiał! A co najlepsze, wcale bym się nie zdziwił, gdyby House postąpił tak naprawdę w serialu;)

    OdpowiedzUsuń
  4. No i to jest doskonałe! Dowcipne i subtelne. Prześmiewcze ale nie chamsko. Uwielbiam tak.

    OdpowiedzUsuń
  5. Autor wyraźnie nie ma pisarozy, skoro pisze takie rzeczy. A kiedy Colombo?

    OdpowiedzUsuń
  6. Czy Tomcio Semik ten mały urwipłoć co w samych galotkach u ciotki Rudzi latał to Pan, bo dech mi zaparło.

    Grażynka.

    OdpowiedzUsuń
  7. opowiadanie super naprawde smieszne, choc serialu nie lubie, nie oglądam i nie bede...
    a swoją droga autor nie martw sie każdy kiedys w galotach samych latał:)

    OdpowiedzUsuń
  8. Pani Grażynko, takich sromotnych incydentów sobie nie przypominam. A cioci Rudzi też nie identyfikuję. Proszę uściślić kwadrat geograficzny poprzez zakreślenie cyrklem koła na mapie Europy.

    OdpowiedzUsuń
  9. Ewo, a jakie są objawy pisarozy?
    "Columbo", moja droga, jeszcze dni kilka - życiowe kłody zwaliły się na mnie jak na tych Germanów pod Cedynią w 972-gim. Ale prace w toku!:)
    Zresztą to będzie lawina 6-7 opowiadań...
    Lekarza!!

    OdpowiedzUsuń
  10. Pisaroza to, wg mnie, niechęć do pisania, wzmożony apetyt na czekoladę i boczek wędzony, stale powtarzające się koszmarne sny z wiewiórką i chęć nieodparta kopnięcia, Bogu ducha winnego, psa.

    OdpowiedzUsuń
  11. Chryste panie, nigdy nie dopadła mnie ta straszna choroba! No, jeden może objaw - ten z czekoladą;-)
    Bibi - pobudka!!

    OdpowiedzUsuń
  12. No to musi być objaw czego innego, czasami objawy się dublują, na pewno u Ciebie to nie pisaroza. A ja się na tym znam.
    W ostrym stadium pisarozy pomaga mi tylko Colombo, więc się spiesz.

    OdpowiedzUsuń
  13. Och, przyspieszam prace, Ewo! Columbo to lek na troski, bez wątpliwości.

    OdpowiedzUsuń
  14. No, teraz to już Bibi śpi.

    OdpowiedzUsuń