sobota, 12 listopada 2011

Odłamkowym ładuj czyli pierwsza nowela na Lwach!

Moi drodzy. Lwy to dziwne stworzenia. Nie dość, że nie jedzą ostryg, to jeszcze piszą.
Opowiadania.
Nie dość, że piszą krwawo (co im pasuje) i szyderczo (co frapuje), to jeszcze piszą nie tylko opowiadania - ale i nowele, a nawet powieści.
Dziś wprowadzamy pierwszą taką osobliwość - naturalnie: zroszoną krwią i szyderstwem. Wszak jesteśmy Lwami, a nie oposami, mimo wszystko.
Nowela Słupnicy powstała, o ile pamiętam, lat temu 11. Jako literatura kontrowersyjna, publikowana będzie w odłamkach. Odłamki - gdyby ktoś nie wiedział - tym się różnią od odcinków, że są nieco krótsze, ale twardsze, ostre i skłonne przebić nawet pancerz Tygrysów i Panter*.
Nie mylić z Lwami.
Zapraszam do lektury.
Czytelnikom pełniącym zawody edukacyjne zaleca się napar z głogu (wzmacnia serce) do każdego odłamka.

*W tym wypadku mówimy o germańskich czołgach. Zwierząt nie bylibyśmy skłonni traktować odłamkami. Absolutnie.

Słupnicy odłamek pierwszy

Pierwsze wrażenie jest ważne. Może nawet decydujące. Niektórzy moi znajomi twierdzą, że jeśli schrzani się pierwsze wrażenie, to potem można się dwoić, troić, czy choćby i pięcioić, a wizerunku już się nie podciągnie...
Tak twierdzą niektórzy moi znajomi.
Na przykład żona.
Ze zdaniem żony liczę się bardzo - dlatego postanowiłem zrobić jak najlepsze wrażenie na dyrektorze Opieszalskim podczas naszego pierwszego spotkania. Do Mahoniowego Gabinetu mojego nowego zwierzchnika wkroczyłem żwawym, obiecującym prężność krokiem rzymskiego legionisty. I byłem dobrej myśli.
W każdym razie byłem jej, zanim padły pierwsze słowa dyrektora. Ledwo bowiem stanąłem przed jego biurkiem, spojrzał na mnie nieomal zimno i bezzwłocznie skarcił:
- No i co to za pogoda ducha? Zbytnia pewność siebie niejednego już zgubiła. Na przykład, ot, pierwszy z brzegu, zgubiła ona Napoleona... Jak on mógł tak zuchwale wepchnąć armię w głąb Rosji? - pokręcił głową z dezaprobatą, jakby w wyprawie na Rosję stracił z winy cesarza kilku przodków.
- Ależ... - zmieszałem się.
- A przecież miał wizję w piramidzie!! - krzyknął dyrektor Opieszalski tak bardzo wzburzony, że nawet nieliczne jego włosy wzburzyły się i zafalowały sztormowo.

No i pogoda ducha opuściła mnie.

- Cóż, panie dyrektorze – wymamrotałem, zastanawiając się, czy tak zwane pierwsze wrażenie już się zakończyło, i czy było złe, bardzo złe, czy po prostu fatalne. - Jako, że dziś rozpoczynam pracę w pańskim renomowanym gimnazjum... Aż dwunastu absolwentów w Batalionach Chłopskich świadczy przecież o czymś... - Sam doprawdy nie wiedziałem, o czym. - To wyróżnienie, które mnie uskrzydla, ale nie tracę oczywiście opanowania. To wyróżnienie i wyzwanie. Rodzina się raduje... Toteż otarłem się o lekkie, kontrolowane uniesienie.

Na krótką chwilę twarz Opieszalskiego nabrała budzących posłuch i szacunek surowych rysów chińskiego mędrca. Z rodzaju tych, których pełno było w Chinach do roku 1949, a potem już trochę mniej.

- Będzie pan uczyć historii. To nie prace techniczne nad modelem strażackiego jelcza czy włóczką na świąteczny sweter dla mamy. To historia – podkreślił, jakbym naprawdę nie wiedział, że to jednak coś innego niż włóczka na sweter. - To przedmiot epatujący okrucieństwem i bezwzględną nieodwracalnością losów. Uniesienie jest zbędne. By nie rzec: szkodliwe.

Milczałem skonfundowany. Rozmawiałem już dwukrotnie z dyrektorem Opieszalskim, lecz takiej twarzy dotąd mi nie objawił. Trochę mnie zaskoczyła ta twarz. Jak taki desant na tyłach rozprężonej układami armii.

Byłem rozprężony, bo poprzednim razem mój zwierzchnik okazał mi wylewność i nieomal podskakiwał z radości, że nareszcie ma kogoś z kwalifikacjami, kogoś, kto „nie pomyli Kircholmu z kurhanem”.

Wypadało jednak zachować fason. Zwłaszcza, że mała konsternacja nie mogła zdominować euforii, którą odczuwałem z powodu pozyskanej pracy. Wymarzonej.

Poprzednio pracowałem w ośrodku Zagłębie Buldożyny jako masażysta. Większość moich klientów stanowili górnicy zmęczeni szychtą. Za „pomylone ruchy” spieszyli do sierpowych.

Często do nich spieszyli, bo im bardziej starałem się zachować ostrożność i minimalizm podczas masowania, tym bardziej - nie wiedzieć czemu – podpadałem.

Praca w charakterze historyka spełniała moje marzenia, bo szła ramię w ramię z pasją.

Ale to, że uwalniała od sierpowych, liczyło się nie mniej.

Zachowałem fason i pokiwałem głową z grzecznym uśmiechem.

- A zatem – rzekł dyrektor nieco życzliwszym tonem – czy będzie pan zimnym?

- Będę zimnym jak kamień nurzany w Drwęcy w połowie stycznia – oświadczyłem uroczyście.

- No proszę – uspokojony szef zerknął na zegarek. - Mamy 15 minut. Taak... Pora odsłonić tajemnicę.

- Tajemnicę? - uniosłem brwi.

- I owszem. Nie będzie pan uczyć historii żadnych klas... z wyjątkiem jednej.

- Jednej? Dlaczego?

- Panie Turbulent. Zaufaliśmy panu. Było specjalne zebranie i zaufaliśmy. Mimo swych skłonności do unoszenia potrafi pan, mniemamy, nauczać historii z kamiennym spokojem. Tak, by kamiennym grotem spokoju przebić się przez opancerzone otępienie klasy Iv. Klasa Iv jest bardzo opancerzona. I najeżona pikami. I w ogóle trudna.

- Klasa Iv? - zmarszczyłem brwi nieco borsuczo. - Przecież nie ma tu takiej.

- Ależ jest. W podziemiach – obwieścił obojętnie, po czym zrobił pauzę, zapewne oczekując z mojej strony kolejnej odsłony oszołomienia. Ale ja doszedłem do wniosku, że jeśli jeszcze raz powtórzę coś tępo za szefem, to z opinii kozła-tumana będę się gramolił przez dobre pół roku – i zachowałem milczenie. - Klasa Iv jest nieco... – chrząknął – opóźniona. A co za tym idzie, jakby trochę... - zawahał się.

- Przerośnięta? - podsunąłem.

- Tak, przerośnięta! - roześmiał się Opieszalski. - Można to chyba tak ująć.

- Ile stracili? - spytałem konkretnie. - I dlaczego... - znieruchomiałem. - No właśnie. Dlaczego muszą edukować się w podziemiach?

- Za karę! - krzyknął mój szef z nagłym rozgniewaniem. - Zasłużyli na to!... W podziemiach szkoły jest chłodno. Ziąb, pajęczyny, huby...

- Huby? - skrzywiłem się.

- Huby żywe, wędrujące! Oraz podmokłe grzybnie i porosty. Już połowa klasy ma pylicę, czy może gruźlicę – albo koklusz? Nie jest to sprecyzowane, odcięliśmy ich od higienistki. Może to ich nauczy, szczeniaki cholerne!... Tyle lat zmarnowane!

- Ile lat właściwie? - spytałem czujnie. - I czy to nie żarty jakieś? - zdobyłem się na sztuczny cokolwiek śmiech.

- Żarty? - Oburzony dyrektor patrzył na mnie twarzą, na której nie udało mi się zaobserwować najmniejszych nawet tąpnięć mimicznych, mogących zdradzać fałsz. - Pański poprzednik, pan Macka, cztery lata próbował wpoić tym szubrawcom nędzne minimum wiedzy, aby mogli przejść do następnej klasy. Bezowocnie! I przedtem próbował pan Brontoróg. A przed nim Skorupiec. I Pleśniewski... Taak – zasępił się - zaczęło się to z Pleśniewskim.

Bezwiednie załapałem się za głowę. Rude irlandzkie kosmyki przesypały mi się przez palce jak ziarna pszenicy. Fason szlag trafił.

- Co z panem? - w głosie Opieszalskiego zabrzmiało rozczarowanie. - Rozkleja się pan? Co z tym kamieniem w Drwęcy?

Zebrałem się w garść natychmiast. Z pierwszego dnia w nowej pracy złożę w domu raport. Z założenia uroczysty. Co powiem żonie i synom? Że nogi mi się ugięły, bo moi nie dość mocni poprzednicy zawiedli?

Reakcją żony aż tak bardzo bym się nie martwił. Popłacze, popiszczy, obdarzy drobiową pieszczotą i – być może – zmniejszy racje grochu. Flagowego dnia domu.

Jak to przy plantacji grochu, którą Zapaścia odziedziczyła po wuju.

Tak, żona mnie kochała, a jako kobieta nie hołdowała zasadom honoru i wojny nazbyt fanatycznie.

W przeciwieństwie do naszych synów, których w takim duchu wychowałem. „Nieugiętość”, „marsz po trupach jenieckich do stolicy wroga” i takie tam.

Było oczywiste, że Gwyndelf i Euforyk nie odpuszczą.

Jeśli im powiem, że się poddałem...

Średniowieczne topory wisiały w salonie nad kominkiem. Mogliby ich dobyć szybkimi ruchami.

Chrząknąłem.

- O mnie proszę się nie martwić – rzekłem twardo. - Poradzę sobie z tą zgrają zgnuśniałych nieuków. Natrę na ich najeżone piki niczym na sitowie. Będę nauczać z kamiennym
spokojem. Sfinksowym wręcz.
- Sfinksowym – powtórzył dyrektor urzeczony.

- Tak, sfinksowym. Ja po prostu będę Sfinksem. Twardym i nieukruszonym.

- Ale Sfinks jest ukruszony – zauważył Opieszalski przytomnie.

Zmieszałem się nieco.

- Owszem... ale tylko powłocznie.

- Powłocznie?

- Tak. Mój duch natomiast, tak jak duch Sfinksa, pozostanie jako ten pancerz granitowy, i chitynowy, i płytowy, i rogowy, i karacenowy... Nieskazitelnie nieutrącony wobec rozpaczliwych uderzeń toporów...

- Toporów? - podchwycił szef z ożywieniem.

- Topornych umysłów – sprecyzowałem natchniony. - Topornych, siekierowych, maczugowych... Wszelkich rąbiących tudzież siekących.

Patrzył na mnie rozmarzony. Po surowej twarzy chińskiego mędrca nie pozostał nawet ślad.

Jakby przecwałowała przez nią kawaleria Mao Zedonga.

- A więc jest szansa – westchnął. - Bo kiedy Macka się powiesił... Yhm, to znaczy: zawiesił... Myślałem, że już wygrali... Ale nie!! - krzyknął nagle, co mnie trochę wystraszyło.

- Czy pan się aby zbytnio nie unosi, szefie? - rozległ się drewniany głos od strony drzwi.

[...]

5 komentarzy:

  1. Jak to się rozwinie?... Ewo, zaprawdę powiadam Ci - te napary z głogu będą nieodzowne...
    Bardzo Wam dziękuję za zainteresowanie. Bardzo a bardzo. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. no... toporny to nie jestes!
    Zofia Piepiorka

    OdpowiedzUsuń
  3. Zofio droga, staram się nie być. Aczkolwiek pierwiastek wojownika zagrzebany w ciemnym kącie męskiego DNA sprawia, że słowo "topór" zawsze brzmi... kusząco i nigdy na dobre nie umyka z podświadomości.
    ;)

    OdpowiedzUsuń