poniedziałek, 14 lutego 2011

Cztery opowiadania lutową porą

Post obwieszczający ów ładunek Czarnego Humoru materializuje się z poślizgiem na skórce bananowej (ekwadorskiej). Miał go zamieścić Operator, ale nie wydostał się na czas z kokonu. Zatem, Drodzy Goście, pojawiają się następujące opowiastki:
Żart... o tym, że warto mieć, cenić i kochać żonę. Bo odpłaci ona oddaniem i umili życie słodkim wariactwem...
Czy jednak na pewno?

Pompon czasu... dla miłośników historii, husarii polskiej i marzycieli zaprzątniętych podróżami w czasie. Podróże takie nie są jednak pozbawione konsekwencji...
Tę historię polecam także Paniom szczególnie wrażliwym. Dawka makabry minimalna. Dominuje humor jadalniowo-salonowy.

Patologia 2... cóż, jestem przerażony... chyba rozumiecie, że to nie ja, lecz życie napisało tę historię? To opowiadanie dla Czytelników o nerwach mocnych jak postronki stosowane przez korsarzy na jeńcach brytyjskich.
Jakkolwiek i siła mięśni brzucha nie pozostaje bez znaczenia.

Chatka czarownicy... krzepiąca opowieść o tym, że wciąż są na świecie ludzie, którzy idą w heroiczny sukurs nie bacząc na siły przeciwnika.





Żart


    Prysznic zawsze brałem dwa razy dziennie. Po bieganiu, leśnym zresztą, i przed pójściem do łóżka, które szczęśliwie dzieliłem z seksowną ponad trzeźwość umysłu żoną Amandą. Prysznic zawsze zimny. Nie macie pojęcia, jak odmładza ten pilnie przestrzegany rytuał.
    Właśnie brałem taki prysznic, ten po treningu, dumając przyjemnie o brązowym samochodzie, który postanowiłem kupić. Miało to być szczególne wydarzenie, nie tylko dlatego, że zdecydowałem, przy oczywistej akceptacji Amandy, kupić auto amerykańskie. Samochody amerykańskie, zwłaszcza z przełomu lat 70. i 80., kojarzą mi się z siłą, majestatem i równowagą, szykiem i nawet niezłomnością – zwłaszcza takie jak cadillac, buick, czy mercury. Zwróćcie uwagę, co dzieje się z konstrukcjami europejskimi. Jakieś bryły nieomal kubistyczne, płazio obłe, nieforemne, reflektory groteskowo powiększone, wybałuszone bez charakteru i wpełzające już prawie do drzwi...
    Tymczasem wóz musi podkreślać charakter mężczyzny. Prostokątnym kształtem, ciężką, masywną sylwetką, niezmożonym silnikiem – oddaje charyzmę i twardość swego kierowcy.
    Jak taki buick właśnie. Albo ford Thunderbird.
    A najbardziej chevrolet Caprice. Nigdy nie widziałem auta bardziej dostojnego, silniej wyrażającego potęgę, moc i piękno stworzone przez istotę technologiczną. Dlatego zamówiłem właśnie to auto.
    Co jednak czyniło rzecz ekscytującą  - zamówiłem sobie wóz brązowy. Tak jest. Ciekawe, że niespecjalnie przepadam za tym kolorem, na przykład odrzuca mnie od brązowych ubiorów.
    Czasem nawet od ludzi w takowych.
    Ale czy może być piękniejszy kolor dla auta, które ma odbijać pozycję i osobowość mężczyzny, niż brąz właśnie?
    Oczywiście lakier metalik podwaja wdzięk i rangę takiego wozu.
    I tu następuje niecodzienne me zafrapowanie. Kilka dni wcześniej stanąłem na dwie godziny w centrum miasta, by wypatrzyć jakiekolwiek, choć jedno-jedyne auto lakierowane brązem.
    Nie udało mi się. Mimo prób powtarzanych przez kolejne dwa dni. Nie ma w Polsce aut brązowych!
    Mam dziwne wrażenie, że nikomu z was się nie uda, czy założy punkt obserwacyjny w Gdańsku, czy w Hanowerze, czy w takiej Barcelonie. Co innego w Ameryce... Tam pięknie wyczuwają pojęcie KLASY SAMOCHODOWEJ...
    Takie właśnie kwestie zaprzątały mój zrelaksowany umysł, gdy masowałem ciało silnym strumieniem zimnej wody. Czasem, znikając pod natryskiem niczym w wodospadzie odcinającym od świata – nie myślę o niczym. Tym razem myślałem, i to tak optymistycznie, że nawet śpiewać odruchowo zacząłem, co jednak prędko zdławiła zimna struga.
    Myślałem o metalicznie brązowym chevrolecie Caprice z 1980 roku, którym miałem podjechać pod dom już za trzy tygodnie.
    Relaks zaczął być wypierany przez falę euforii, i zacząłem nawet marzyć o jakichś swawolach z żoną, by nadchodzący dzień radości już ze szczodrym wyprzedzeniem uczcić. Kocha się za różne rzeczy. Ja kochałem żonę za poczucie humoru, gotowość do niekonwencjonalnych dowcipów, ujmujących szaleństw. Często robiliśmy sobie nawzajem psikusy, które zadziwiały naszych przyjaciół.
    Teraz jednak skupiony byłem myślą bardziej na czułościach niż kawałach małżeńskich.
    Lodowata woda stymuluje zresztą arsenał witalności, wbrew herezjom szerzonym przez zwolenników odparzania skóry gorącymi natryskami.
    Zakręciłem wodę i wyskoczyłem żywo z kabiny, w myślach – bardzo wilczych myślach - zrywając z Amandy sukienkę. Sięgnąłem po swój biały ręcznik i zamarłem. 
    Wazon krwi ulanej szokowałby nawet na ręczniku różowym, który należał do mojej żony. Ale krew na bieli zawsze uderza silniej i na kilka sekund skamieniałem zamroczony. Bezrozumnie patrzyłem na uwalony krwią ręcznik, w końcu rozum i duch mobilizacji męża-wojownika wróciły w przeznaczone sobie przestrzenie.
    - Jezu... Amando!! - skoczyłem ku drzwiom, uderzając w wyniku poślizgu biodrem o framugę. Zaraz też przewróciłem się w wyjątkowo niezdarny, żałosny sposób, niczym odyniec, na którego spadło w zasadzce australopiteków pięć maczug jednocześnie.
    Serce tłukło się w mej piersi w sposób nieprzystający mężczyźnie, który dla podkreślenia posiadanych jakoby cech równowagi i charyzmy zamówił chevroleta. Natychmiast poderwałem się... i zamarłem ponownie.
    Wstrząśnięty patrzyłem na moją żonę, która stała na wprost łazienki, filuternie uśmiechnięta.
    Na pozór – bardzo ulotny pozór – wyglądała normalnie. Ot, śliczna, szarooka blondynka w zwiewnej, turkusowej sukience, sposobnej na wilcze rozerwanie.
    Tyle tylko, że tam, gdzie zazwyczaj znajdowała się jej lewa dłoń, dostrzegłem obficie krwawiący kikut. Amanda nieporadnie tamowała krwotok serdakiem.
    - Zobacz! - zawołała wesoło, odsuwając serdak od rany.
    Ciemna krew trysnęła w posadzkę z dźwiękiem, od którego zmiękły mi nogi.
    - Odcięłam sobie rękę, żeby cię nastraszyć, dzióbku! Widzisz? Tu jest kość promieniowa. A to...? Łokciowa chyba, co? A tu jakaś rurka śmieszna...Ops! Chyba kręci mi się trochę w głowie!...
    - Ale gdzie dłoń?! - wybełkotałem.
    Moje serce naparło na krtań.
    - Leży w kuchni na stole. Albo może upadła na podłogę?... No przecież nie wyrzuciłam! - zachichotała. - Nie spodziewałeś się, dzióbku, prawda? Przyznaj się... - Żona zachwiała się, a jej twarz nabrała bieli, która skazała mój ręcznik na wieczny grafit.  - Słabo mi... Straciłam dużo krwi, prawda? Ale udał mi się żart? Hm? Zaskoczony? Umfff – radosny uśmiech przeszedł w grymas wiedźmy rozciąganej na kole.
    - Chryste panie – wykrztusiłem. - Prędko, bo się wykrwawisz!
    Zatamowałem krew i wezwałem ambulans.
    Dłoń udało się ocalić. Blizny raczej rzucają się w oczy, lecz Amanda szydełkuje jak dawniej.
    Chevroleta kupiłem. Brązowego. Wzrosło moje poczucie rangi i charyzmy. W przeciwieństwie do spokoju i ufności.
    I skłonności do żartów.
    Nie muszę chyba dodawać, że zacząłem bać się mojej żony.

___________________________________________________________





Pompon czasu


    Profesor Chór-Brzozowski był moim wieloletnim przyjacielem. Zawdzięczałem tę wspaniałą więź ojcu, który poznał profesora Chóra- na płaskowyżu Nazca w Peru. Profesor, badał słynne geoglify pięć lat, po czym ogłosił, że nie są one dziełem żadnych kosmitów, lecz rodzajem tarczy odstraszającej przeciw najeźdźcom europejskim. Rysunki na postrach konkwistadorom-rabusiom złota wykonali Indianie po zapoznaniu się z przepowiedniami Majów. Niestety, fatalna interpretacja sprawiła, że tarczę umiejscowiono w zupełnie innym obszarze, a co najgorsze: spodziewano się inwazji z powietrza, ze sterowców i balonów. Gdy tymczasem, jak wszyscy wiemy, Kolumb i podobni mu ingerenci nie wyskoczyli z ze sterowca, lecz wysiedli sobie z okrętu. 
    Żaden konkwistador nigdy nie ujrzał Rysunków z Nazca. Efekty znamy.     
    Teorię profesora Chóra-Brzozowskiego serdecznie wyśmiano tak w Ameryce Łacińskiej jak każdej innej. Nie był jednak skłonny się tym przejmować jako niepowstrzymany badacz i optymista. Dwa lata po wydaniu zakazu wstępu dla profesora do Peru, Grecji, Norwegii i Iranu, wybrał się on wraz z moim ojcem,  zapalonym jak i on historykiem-wędrowcem, do Egiptu. Profesor Chór- zamierzał wejść na trzy tygodnie do piramidy Cheopsa, by ustalić, co „Chryste panie, wystraszyło Napoleona w roku 1798 w jej wnętrzu tak bardzo, że zmarnotrawił nam najlepszych ułanów”. Badania nigdy nie zostały ukończone. Profesor wszedł do Wielkiej Piramidy z moim ojcem, ale wyszedł już sam, i to po tygodniu. Co prawda o winie jego nie mogło być mowy – ojciec zwyczajnie umarł ze starości. A że w piramidzie? Ot, figiel losu. Niektórzy umierają w kiosku przysypani magazynami wędkarskimi, inni w piramidzie.
    Ten unikalny incydent oraz zła sława – bardzo niezasłużona – ciągnąca się za naukowcem sprawiły, że Egipcjanie natychmiast wydali dlań zakaz wstępu, a co ciekawe, w ciągu doby poszły w ich histeryczne ślady Tunezja, Maroko i Czechy.   
    Od piramidalnej śmierci ojca więzi z sędziwym, acz niezmiennie energetycznym profesorem historii zacieśniły się i niejednokrotnie byliśmy sobie nawzajem gośćmi. Naukowiec zapraszał mnie zazwyczaj w celu zaprezentowania swej najnowszej teorii – zawsze stojącej opancerzonym, rogatym okoniem wobec oficjalnych podręczników – albo wynalazku, bo i tym się z zamiłowaniem parał. Ja byłem biologiem, ale ani profesorem, ani wynalazcą. Nie mając się za bardzo czym popisać, regularnie zapraszałem starego druha na tosty z brokułami. Pokochał je!
    Szczyciłem się tym, że jako pierwszy – a często jako jedyny – oglądałem wynalazki profesora. A potrafił stworzyć rzeczy niebezpieczne. Bursztynowo-smardzowy eliksir na dozgonną miłość kobiety zniszczył nazajutrz po jego uzyskaniu. Przyznaję, że ręka mi wtedy drgnęła, by go powstrzymać. Co gorsza, drgnęła mi ona osiem razy z rzędu, a zaraz po tym zaczęły drgać obie stopy, naprędce więc zerwałem się z fotela i wykonałem taniec dla kamuflażu.
    - Czy ty się dobrze czujesz, Eryku? - zmarszczył brwi zaniepokojony naukowiec. - Powietrze u mnie morowe, bo odtwarzałem ostatnio wirusy średniowieczne na podstawie rycin wykradzionych z bibliotek.
    - Czuję się wybornie – zapewniłem pospiesznie, trochę zmieszany brakiem kontroli nad ciałem... i umysłem. - To tylko radość życia mnie rozpiera, jak zawsze, gdy goszczę u pana, profesorze kochany!
    Towarzystwo profesora -Brzozowskiego było mi jedną z tych kilku zaledwie esencji, które sprawiają, że życie chwyta się głębokimi haustami entuzjazmu. Jedną z kilku; miałem przecież i swoją własną pasję: biologię.
    Przede wszystkim miałem jednak żonę. Taka esencja przebija wszystkie inne. Nawet, jeśli podsuwają szanse na eliksir bursztynowo-smardzowy.
    Co prawda zdarzają się zawirowania. Na miarę śmierci w piramidzie.
    Dżdżystego 14 października wieczór miałem już zaplanowany. Obchodziliśmy z żoną trzecią rocznicę ślubu i zamierzaliśmy pójść na dyskotekę z muzyką z lat 80. Niektórzy celebrują swoje małe święta przemowami, które pasowałyby bardziej do generała artylerii opłakującego śmierć stu kanonierów. My uznaliśmy, że lepiej celebrować tak, by nie stronić przy tym od uciech i swawoli.
    I prawie się udało z tym celebrowaniem. Prawie. Udałoby się, gdyby profesor zadzwonił dziesięć minut wcześniej lub dziesięć minut później.
    - Oo, to pan, kochany profesorze! - zawołałem uradowany do słuchawki.
    - Eryku, co robisz? - zapytał gorączkowo naukowiec. - Czy jesteś bardzo zajęty?
    - Noo, niby mocno nie – odrzekłem trochę zaskoczony i zmieszany, bo wiedziałem już, że stary przyjaciel zechce wyciągnąć mnie z domu. - Jednakowoż... mamy rocznicę ślubu. Mieliśmy iść na kolację do Restauracji Stepowej, prowadzonej ponoć przez prawdziwych Mangudai, no, a potem potańczyć...
    - A gdzie jest Alicja? - spytał niespokojnie profesor.
    - Kąpie się.
    - No to uciekaj.
    - Tak po prostu? - zdziwiłem się.
    - Jasne. Zwiewaj, synu. Czekam na ciebie w laboratorium.
    Laboratorium profesora nie do końca zasługiwało na tę pompatyczną nazwę. Na pierwszy rzut oka, a nawet, niestety, drugi i trzeci, przypominało bardziej piwnicę, której nie sprzątnięto po bombardowaniu powstańczej Warszawy. Zawsze miałem tam odruch rozglądania się za niewypałami.
    I powstańcami-maruderami.
    - No nie wiem – zawahałem się. - Chciałbym szczerze wpaść, ale to jednak rocznica.... Obiecałem Ali...
    - Eryku!! - nie wytrzymał mój druh. - Wynalazłem Pompon Czasu!
    - Już pędzę, profesorze! - rzuciłem słuchawkę z łoskotem.
    Wyszedłem na chwilę w sprawie pomponu – napisałem w pośpiechu na kartce i wybiegłem z domu.
    Dynamicznie wybiegłem – bo tak jak kocham w mojej żonie czułość i namiętność, tak panicznie boję się jej wybuchów gniewu.
    Oczy naukowca błyszczały jak rozświetlone w wodzie parzydełkowce.
    - Udało się! - huknął na mój widok. - Możemy podróżować w czasie, mój chłopcze. Chcesz świeżych kartofli z koperkiem?
    - Może nie – machnąłem ręką. - Gdzie ów Pompon?
    - Ha! Chodź za mną w me podziemne progi.
    Żwawym truchtem udaliśmy się do jednego z licznych loszków, które mój historyk nie do końca legalnie wybudował pod willą dzieloną z dwiema rodzinami. Laboratorium osiągnęliśmy w osiem sekund, co okazało się rekordem.  Rekord ten profesor Chór-Brzozowski bezzwłocznie odnotował na ścianie przy pomocy rylca.  
    Aparaturę i gabloty z kilkoma niezniszczonymi wynalazkami tradycyjnie rozświetlały dwie lampy jarzeniowe i sześćdziesiąt kaganków, w których oliwę uzupełniała z ujmującą cierpliwością służąca profesora, Albertyna. Pompon Czasu spoczywał nieruchomo na posadzce. W gruncie rzeczy nie wzbudził mego zaufania, jeśli miał być wehikułem czasu odpornym na pociski z Messerschmitta Bf 109 czy choćby włócznie łowców amazońskich. Okazał się być wielką na pół furgonu kulą o świecącej jasnym fioletem, przejrzystej powłoce. W środku dostrzegłem dwa karłowate krzesełka i niewielki pulpit wyposażony w...
    - ...cekiny?  - uniosłem brwi.
    - I owszem – zaśmiał się radośnie profesor Chór-Brzozowski. - Trzeba tylko umiejętnie za nie pociągnąć!...
    - I wtedy? - wstrzymałem oddech.
    - I wtedy Pompon pofrunie wraz z nami na dwór Bolesława Chrobrego...albo w każde inne miejsce! Możemy na przykład zawitać przed kolegiatę świętego Jana w Warszawie w dniu 15 listopada 1620 roku...
    - Na modły? - wszedłem naukowcowi w słowo. Nie było to grzeczne, zważywszy, że serce rwało mi się do podróży w przeszłość, jednak msza święta, nawet historyczna, królewska, nie była moim priorytetowym marzeniem.    
    - Ależ tam, Eryku drogi! - uniósł dłonie profesor. - 15 listopada 1620 szlachcic kalwinista Piekarski zaatakował króla Zygmunta III Wazę czekanem! Planuję kurs badawczy, by ostatecznie ustalić, czy był Piekarski wariatem, czy też go z wyrafinowaniem wrobiono, co od dziewięciu lat podejrzewam.
    - To... niewiarygodne!! Czy możemy zmienić historię?
    - Absolutnie nie – spoważniał historyk. - Pompon nie będzie widoczny dla ludzi z przeszłości. A gdybyśmy z niego wysiedli, powiedzmy, w roku 996, pękłby z hukiem jak papierowa torebka po landrynkach, ot, basta!
    W kieszeni profesora zadźwięczał telefon. Poczułem w sercu zimne ostrze uczynionej zdrady i pozyskanego w zamian strachu i wyrzutów.
    - Tak? O, dobry wieczór, Alicjo – zawołał wesoło stary druh, po czym zmarszczył brwi. - Nie, nie wiem, gdzie jest błękitna gąbka w kształcie kormorana... Tak, daję Eryka.
    Sięgnąłem po słuchawkę niczym po detonator.
    Którym sam siebie miałem wysadzić.
    - Przecież my nie mamy gąbki w kształcie kormorana – wymamrotałem.
    Głos Alicji nie był głosem. Był koncerzem, zmyślną i okrutną bronią husarza w potrzebie eliminacji. Koncerz ten wbił się w moją głowę, zachodząc przez krtań aż do płuc.
    - Żywię nadzieję, że gdy raczysz już wrócić do domu, to nie wejdziesz przypadkiem do mojego łóżka. Zresztą mógłbyś zostać wypchnięty przez Frytkina.
    Frytkin był potworem. Dwumetrową, czarną maskotką, którą przywiozłem Alicji z Mazur kilka lat temu. W trudnych naszego pożycia chwilach Frytkin stawał się moim rywalem. Zawsze stawał po stronie mojej żony. Czy może raczej: był stawiany. Możecie sobie chyba wyobrazić, co czułem, gdy po odświeżającym,  stymulującym nastrój konkwisty prysznicu,  wbiegałem do sypialni, po czym stawałem jak wryty na widok Frytkina, który w tej konkwiście mnie ubiegł. W łóżku, w które wciągnięto Frytkina, przestrzeni dla mnie w istocie już brakowało. Alicja zazwyczaj zajmowała lewą stronę, obojętnie zaczytana w górniczym bądź hydrologicznym magazynie, pluszowa zaś kreatura stronę prawą. Frytkin nie mógł naturalnie robić nic innego niż spoczywać nieruchomo, sam jednak fakt, że zawładnął moim terytorium i unicestwił plany konkwisty, był dostatecznie bolesny. Toteż jego wyłupiaste, pomarańczowe oczy oraz wyszczerzone kły wydawały mi się w takich chwilach klęski wyjątkowo szydercze, co nasilało uczucie upokorzenia i złości.
    Tak, mężczyzna odcięty od konkwisty będzie zawsze mężczyzną złym...
    Zamiast taką czynić, żegnałem smętnym spojrzeniem znacząco odsłonięte ciało żony, po czym uchodziłem w sromotnym odwrocie do salonu. Na całą telewizyjną noc.
    A ponieważ wieczorem dżdżystego 14 października stanąłem przy Pomponie Czasu, zaś niebacząca na ograniczenia telefonii Alicja przebiła mi czaszkę koncerzem, jasnym się stało, że konkwistadorem znów będzie cholerny zdrajca Frytkin.
    Zdrajca – wszak opłaciłem mu bilet, by emigrował z Mazur do Ziemi Lubuskiej.
    Zaraz po tym, gdy uniosłem go z nysy rozbitej w rowie pod Ełkiem.
    Zdrajca.
    - Kochanie, to coś diabelnie ważnego – wybełkotałem. - To przełom... Nie uwierzysz.
    - Z pewnością – wycedziła Alicja. - I nie zaprzątajmy sobie głowy jakimiś tam rocznicami.
    - Ależ...
    - Ależ dobranoc, pyszczku.
    - Skarbie i koteczku, wieczór jeszcze nie skończony, właściwie ledwie się zaczął, a zatem...
    - Eryku – przerwał mi profesor łagodnie. - Ala chyba zawsze odkłada słuchawkę po „Dobranoc, pyszczku”?
    - To by się zgadzało – przyznałem. I też odłożyłem słuchawkę.
    Kłopotliwe milczenie przerwało brzęczenie cekinów z Pomponu.
    - Oho, ładują się – profesor Chór-Brzozowski zatarł ręce w ekscytacji. - Żałuję, mój drogi, że zdradziłem Alusi twoją obecność tutaj, lecz sam wiesz, jak brzydzę się fałszem – usprawiedliwiał się. - Gdybyż jeszcze chodziło o dobro Korony...
    - Nie ma sprawy – uspokoiłem go słabym uśmiechem. - Frytkin godnie mnie zastąpi. Czy udamy się na przejażdżkę?
    - I to bez zbędnej zwłoki. Nie zamierzam nawet wołać Albertyny o jakieś kanapki z ogórkiem czy syfon na drogę. Do ciebie należy wybór miejsca i daty. Z Piekarskim mi się nie spieszy, w gruncie rzeczy mam już listę 117 pozycji, które pachną mi zafałszowaniem historycznym, co muszę osobiście zweryfikować... Czy wiesz, że dziś dzwonił do mnie ambasador Kanady? Zabronili mi wjazdu z ziemi, wody i powietrza przez najbliższe dwadzieścia lat, a wszystko to przez artykuł o sasqutchach, które podejrzewam o utajniony pakt z władzami Kolumbii Brytyjskiej i w rezultacie tegoż eksperymenty na obywatelach francuskojęzycznych... No dobrze, nie marnujmy już czasu. - Uczynił krok w kierunku Pomponu. - Niestety, tym Pomponem w przyszłość nurka jeszcze nie damy. Ale nil desperandum*, kochany chłopcze...
    Nie zastanawiałem się zbyt długo. Miałem ogromną słabość do kawalerii, a jej kwintesencją planetarnej rangi była przecież rodzima husaria; niepowtarzalne połączenie szyku, snobizmu, kunsztu i mocy bojowej.
    - Wciąż nie mogę pojąć tego fenomenu zwycięstw husarii – wymruczałem. - Rozumiem: wyborowe konie, pasja, trening, pancerze, skrzydła na postrach i duchowe upokorzenie wroga.... Ale jak można wygrywać bitwy w stosunku liczebnym 1:3 czy wręcz 1:5?! Czy to po prostu ten polski duch wojownika i polot kawalerzysty, których to uzdolnień inni mogą nam zazdrościć?
    - Ci, co strzelają z haubic, może nie zazdroszczą aż tak bardzo – uśmiechnął się pobłażliwie naukowiec. - Mówiąc szczerze, znakomity wybór, synu. Sam dotąd husarzy nie widziałem na żywo.
    - Trzeba na żywo – nieomal podskoczyłem w podnieceniu. - Filmy tylko piękno husarii oddają, zaś technik i siły gromiącej właściwie wcale. Takie „Ogniem i mieczem” nie pokazało nic, co oddałoby klasę i unikalne techniki szarży. Tylko baty sromotne zobaczył świat, jakby husaria była zbieraniną gajowych, a nie wykwintnych jeźdźców – pożaliłem się. - Ostatnio jakiś profesor Zdubar ogłosił, że skrzydła husarskie to mit i choroba zadufania polskiego...
    - Kiedy nowy historyk, archeolog albo taki urolog szuka rozgłosu, często obala teorie poprzedników. To najszybszy sposób na wtargnięcie w lobby upajające się odszukiwaniem swego nazwiska w mediach i międzynarodowych periodykach. - Osądził naukowiec, który wszak sam obalał skrzętnie większość obowiązujących teorii, a nawet faktów historycznych. - Wkrótce kolejny narybek będzie gryzł Zdubara, a stosowanie polowe skrzydeł na przerażenie nieprzyjaciela potwierdza przecież listem oficjalnym sam król Batory... - To mówiąc sięgnął na półkę i wyciągnął stamtąd książkę, z której zbiegł tuzin pająków południowoamerykańskich.
    - Radosław Sikora, Fenomen husarii** – odczytałem wzruszonym głosem.
    Profesor Chór-Brzozowski uśmiechnął się tajemniczo.
    - Udamy się zatem pod Kircholm – zdecydował. - Lecz to, co zobaczysz, zachowaj dla siebie. Inaczej możesz otrzymać zakaz wjazdu do Inflant – zachichotał, bardziej jak sowa niż człowiek. - Jedynie psychiatrzy mogliby okazać tobie atencję podczas odczytów.
    - To pan wie, profesorze?... Pan już wie, co tam zobaczymy?
    - Od dawna. Będzie lat siedemnaście. Pompony Pomponami, a na dojrzałe lata wypada czasem odrobina jasnowidzenia. Czy nazwisko Edgar Cayce coś ci mówi, paniczu?
    - Czy to ten irlandzki kucharz z programu Gudgeons on the pan?
    - A toś mnie ubawił, mój chłopcze! - pokiwał głową profesor. - Widzę, że sfera ezoteryczna jest tobie tak samo obca jak mi sfera sztuki pozłotnictwa w epoce brązu... Czy może się mylę? Czy wiesz, czym jest, na przykład, taka eksterioryzacja?
    - Hmm... czy może strategią ekspansji terytorialnej królów pruskich? - strzeliłem cokolwiek bezradnie.
    Naukowiec uniósł brew, patrząc na mnie z namysłem.
    - Zjesz kartofle przed lotem? - spytał.
    - Nie sądzę. Jestem zbyt ożywiony, aby coś konsumować, profesorze.
    - No to siup! - Naukowiec wskoczył zwinnie do zachęcająco bzyczącej kuli i zgrabnym ruchem wstrzelił się w fotelik. Pomponem zatrzęsło, a cekiny rozdzwoniły się kolędowo.
    - Profesorze, pan jest atletycznie ujmujący! - wyraziłem podziw.
    - Ho, ho, synku, ja jeszcze biegałem z Kusocińskim... Za mną, crusaders!
    Wskoczyłem więc za mym druhem, z ulgą odkrywając, że pozbawione materii, świetliste dno zachowuje stabilność.
    - Dieu le veit*** – oświadczył Chór-Brzozowski nie bez wzruszenia.
    Rozejrzałem się po wnętrzu nieco nieufnie.
    - Czy to jest bezpieczne? - zapytałem niepotrzebnie.
    - Niekoniecznie – przyznał profesor beztrosko.
    Przez głowę przemknęła mi myśl o dyskotece z muzyką z lat 80. Czy tam groziłyby mi jakieś niebezpieczeństwa? Wyobraźnia nie podpowiedziała mi żadnych.
    - Coś się może zepsuć? Chwilowa awaria datownika? Utrata przyspieszenia?
    - Skądże! - wynalazca machnął ręką uspokajająco. - Co najwyżej wybuchniemy wraz z Pomponem i opadniemy na jakąś kartę w postaci wiórków kokosowych.
    Znieruchomiałem cokolwiek skonfundowany.
    - Ależ, profesorze, mógłby pan cokolwiek oszczędzić mi...
    - Brzydzę się fałszem – przypomniał historyk. - O ile nie ma on znaczenia dla interesu Korony. Zresztą jeżeli nas rozniesie... Spójrz na to filozoficznie, Eryku. Każda ścieżka życia kiedyś się kończy.
    Taktownie przemilczałem, że ścieżka profesora była o dobre czterdzieści lat dłuższa od mojej. A ponieważ i tak nie zrezygnowałbym z okazji ujrzenia ukochanej husarii na własne oczy, zamilkłem i wygodnie rozparłem się w niewygodnym foteliku.
    - Fotele są niedopracowane – wymruczał Chór- skupiony na cekinach. - Wykradłem je z huśtawek z ochronki, którą zamknięto w zeszłym roku z powodu wyrżnięcia zakonnic przez mleczarza-szaleńca.
    Z rosnącym urzeczeniem wpatrywałem się w cekiny, pociągane wprawnie i z przyjemnym dla ucha brzękiem przez mojego sędziwego przyjaciela.
    Pompon Czasu zachybotał łagodnie, po czym obraz otoczenia rozmył się i przepadł. Nagle dostrzegłem daleko w dole wielką toń złocącej się wody.
    - Czy to Biebrza? - zażartowałem radośnie.
    - Daugawa! - Profesor zwrócił do mnie twarz, która przejawiała ekscytację nieustępującą mojej. - Jesteśmy nad Inflantami, a konkretnie, paniczu drogi, nad rzeką Daugawą. Obniżam lot, by cel osiągnąć. Zauważ desant szwedzki pod miastem. Karol IX popełnia właśnie śmiertelny błąd, wysyłając żołnierzy w pościg za jazdą Dąbrowy, który jedynie plan pułapki realizuje... Czy wiesz, jaką mamy właśnie datę?
    - Wiem, bo jestem umiłowany w bitwach kawaleryjskich – pochwaliłem się. - 27 września 1605!
    - Nie inaczej, synu, nie inaczej!...
    Oczarowani i szczęśliwi obserwowaliśmy starcie. Widzieć je z wysokości piętnastu metrów, słyszeć krzyk, i szczęk, chłonąć unikalną energię tej wiktorii – doznanie, którego z niczym nie mogłem porównać.
    Już nie myślałem o dyskotece.
    Co nie znaczy, że koncerz wbity przez Alicję zniknął tak do końca.
    Chłonąłem jednak widok, który nie miał sobie równych. Sceny oglądane dotąd w kinie stały się nagle marną, bezbarwną, nieznośnie sztuczną namiastką widowiska, które umożliwił wynalazek Chór-Brzozowskiego.
    Dowódcy polscy okazywali niepodważalny kunszt polowej strategii, a ich żołnierze dyscyplinę i werwę, co sprawiało, że zrywałem się w gorączce z fotelika. Wciąż jednak nie uzasadniało to aż tak bardzo gromienia przeważających sił wroga. Gdzie tkwiła siła husarii?
    - Decydujący moment, Eryku! - zawołał nagle profesor żywo. - Hetman Chodkiewicz rzuca właśnie husarzy rotmistrza Lackiego... Patrz!
    Pewnie, że patrzyłem. Rozpłomienionym wzrokiem patrzyłem i na ten moment zapomniałem o koncerzu, o Frytkinie, o nocach w salonie... może nawet zapomniałem o żonie... co wszak należy zrozumieć.
    Podniosłością chwili.
    A nade wszystko wstrząsem, którego przyczyn spodziewać się nie mogłem.
    - Patrz, synku, patrz!! - krzyczał mój stary druh, to obniżając, to wznosząc Pompon.
    Kiedy twarze husarzy ujrzałem z bliska, żadna nie zdradziła strachu czy choćby zrozumiałego stresu. Wszystkie emanowały poczuciem mocy i rodowej, a przy tym kawaleryjskiej rangi. Co więcej: zdawały się zdradzać pychę nieuniknionych zwycięzców. Wcale mnie to nie raziło u rodzimych wojowników, bynajmniej.
    Huknęły bezładnie raczej oddane strzały z rozchwianych linii szwedzkich. Husaria pędziła na nie z hukiem obiecującym zmiażdżenie. Co było na tyle jasne, że wielu najeźdźców, zwłaszcza piechurów, zmykało już zajęczymi susami w stronę morza.
    I wtedy właśnie nadszedł wspomniany wstrząs. Stało się coś nieprawdopodobnego... Przechodzący w cwał husarze poczęli wznosić się na swych koniach w powietrze!... Niczym latający herosi z amerykańskich komiksów, Polacy wznieśli się ponad przerażonych przeciwników, by uderzyć kopiami z góry, pod kątem 45°. Ani pikinierzy, ani rajtarzy Gustawa IX nie mieli najmniejszych szans odparcia takiej szarży. Dziesiątki zginęły natychmiast, nie popisując się oporem większym, niż objawiłyby na ich miejscu jenoty chronione kolczugami z żołędzi. Większość ocalałych rzuciło się do chaotycznej, zdobionej bezrozumnym wrzaskiem ucieczki.
    - Profesorze... - wykrztusiłem oszołomiony. - Ja... nie wierzę! To niemożliwe!!
    - Widzisz fakty – rzekł naukowiec spokojnie. Owszem, jego twarz zdradzała euforię, ale na pewno nie zdziwienie.
    - No przecież... Oni fruwają! Jak jacyś... batmani.
    - Jak husarze – sprostował łagodnie, lecz stanowczo historyk.
    Niewielu Szwedów dotarło do łodzi. Zwłaszcza piechurów los był marny, bardzo marny. Tych, którzy mieli fart wymknąć się kawalerii i piechocie polskiej, dopadli wściekli za gwałty i rabunki chłopi łotewscy, zadając barbarzyńskie rany barbarzyńską bronią, a potem czyniąc na zwłokach rytuały, które upiększenia nie przyniosły.
    Husarze, najwyraźniej dobrze się bawiąc, podfruwali co i rusz do upatrzonej ofiary i cięli ją szablą niczym porcję baraniny zdjętą z rusztu. Tylko kilkunastu Szwedów miało dość sił psychicznych – lub było na tyle oszalałych – by oddać strzały do latających wrogów. Nie mieli oczywiście żadnych szans na sprostanie takiej konfrontacji. Słowiańskie smoki zgotowały im straszną śmierć.
    - Nie mam aparatu – pożaliłem się dziecięcym głosem.
    - Wrócimy tu innego 27 września 1605 – obiecał profesor -Brzozowski wesoło. Pociągnął za cekiny, po czym Pompon Czasu zadrżał i cicho zakwilił, a po sekundzie znowu znajdowaliśmy się laboratorium.
    - Żałuję, że nie możemy wprosić się na ucztę zwycięską do Chodkiewicza – westchnął profesor, wyskoczywszy zgrabnie z Pomponu. - Jest pewnym, że na stole znalazłoby się coś więcej niż gruszki i esencja z trzciny cukrowej!
    - Cukrowej? - wygramoliłem się za nim na drżących nogach, co niezwykłe przeżycie sprawiło nie mniej od fotelików sposobnych na narzędzia tortur.
    Na przykład dla Piekarskiego.
    - To było niezwykłe, niesamowite i... brak słów, by oddać sprawę – oświadczyłem z wdzięcznością. - Chyba jednak zjadłbym trochę tych kartofli.
    - Ani chybi – zgodził się Chór- skwapliwie.
    W jadalni na górze Albertyna przygotowała suto zastawiony stół, na którym nie dostrzegłem gruszek i wyciągu z trzciny. Były tam natomiast liczne półmiski i patery srebrno-złote z kartoflami, pierogami, kartaczami, roladami śląskimi i porcją dziczyzny akuratną na całą chorągiew rotmistrza Lackiego. Służąca doniosła też sześć różnych sosów.
    - Husarski, spieszony, le charge, koncerski, kapiszonowy, kolubrynowo-brygantynowy – zachęcała z uśmiechem.
    Polałem mięso i kartofle kolubrynowo-brygantynowym.
    - Wyborny – przyznałem. Następnie zwróciłem się z namysłem do Chóra-Brzozowskiego: - Hm, profesorze drogi, nie widziałem dotąd tych naczyń wykwintnych u pana...
    Albertyna wywróciła oczami, a naukowiec chrząknął.
    - To pamiątka z lotu próbnego, który odbyłem przed twoim przyjściem.
    - Rozumiem – pokiwałem głową.
    Być może Szwedów z okresu Potopu obwinia się o grabieże w zawyżonym rachunku.
    Co pomogłoby ustalić przeszukanie lochów profesora Chóra-Brzozowskiego.
    - Nie rozumiem tylko – mruknąłem po uporaniu się z porcją, której niekoniecznie sprostałoby trzech husarzy -  jak taka powietrzna jazda pancerna mogła dostać baty pod Żółtymi Wodami i w innych bitwach?
    - Historycy mówią o błędach dowodzenia, co mnie śmieszy i każe felczera wzywać. Prawda jest inna, nie do przyjęcia w czasach usztywnień i tak zwanego racjonalizmu. Otóż zawiódł system energo-mechaniczny, opracowany dla husarii przez polskiego alchemika Michała Sędziwoja. Niewykluczone, że pomógł mu tym sam John Dee, okultysta Elżbiety I. Akurat i jego zamierzam sprawdzić, bo jeśli faktycznie otruł nam Batorego, Brytyjczykom nie popuszczę! - Profesor pogroził Brytyjczykom palcem, a ja pomyślałem, że policzone są już dni, kiedy może on podróżować do Anglii, Walii, Szkocji i Irlandii Północnej. - Owszem, system był świetny – Chór-Brzozowski z łomotem przebił widelcem ziemniaka. - To hetmani zaczęli ignorować zalecenia Sędziwoja dotyczące medytacji i wchłaniania energii kosmicznej w tak zwanym kręgu husarskim. Odrzucili też istotne energetycznie kompozyty z miedzi, gdyż złoto bardziej czyniło ich karaceny bardziej pysznymi. Upojeni łatwymi zwycięstwami hetmani poczęli zawierzać tylko technice szarży i kondycji wysmakowanych koni... Nawiasem mówiąc podobne błędy czynią ludzie i w naszej epoce, czyż nie, Eryku?
    - Niezaprzeczalnie – wyciągnąłem rękę po dzban z maślanką. - To straszne, co za możliwości zmarnowano! Kręg husarski, energia z kosmosu... Cała wiedza przepadła, jak się domyślam.
    - Niestety. Nie pierwszy raz i nie ostatni. Zdajesz sobie sprawę, że oficjalna nauka musiała pogrzebać tajemnicę husarii. Watykan.... Albertyno, sos le charge uznaję za wyborowy i ogłaszam zwycięzcą wieczerzy.
    Służąca, która stała nieopodal w gotowości kulinarnej, wyszczerzyła zęby, ja zaś z namaszczeniem przyjrzałem się jej czepcowi.
    - Profesorze – chrząknąłem. - Azali ten czepiec nie jest zbytnio strzelisty?
    - To czepiec-lewitant, mój synu.
    - Lewitant?
    - Tak. Albertyna źle znosi kontakt ze szczurami i diabłami tasmańskimi, których nie brak w lochach. Dzięki temu czepcowi czyni samoobronne uskoki lewitacyjne nad gryzoniami. Czepiec jest spory, ale mechanizm zabrał nieco przestrzeni – rozłożył ręce historyk.
    - Rozumiem. Oczywiście podziwiam czepiec.
    - Dziękuję. Jest niczym wobec karmnika czasoprzestrzennego, nad którym zaczynam jutro pracę.
    - Karmnika czasoprzestrzennego? - zaciekawiłem się.
    - Tak jest! - zamrugał oczami profesor. - To karmnik dla argusów malajskich, bażantów tajwańskich, dzioborożców filipińskich i frankolinów indyjskich. Wyposażenie karmnika: trapez - sztuk jeden, kostka słoniny – sztuk jeden. Każdy ptak wchodzący za kostką słoniny dzięki zakrzywieniu czasoprzestrzeni wejdzie do środka zawsze o minutę wcześniej od poprzednika. W ten sposób kostką słoniny wykarmię milion ptaków jednej zimy.
    - Ale czy mamy w Polsce argusy malajskie i frankoliny indyjskie? - zmarszczyłem brwi zafrapowany.
    - To zagadnienie poboczne. Nic mnie nie zatrzyma. – Chór-Brzozowski uniósł dłonie w górę i zacisnął je w pięści niczym Rocky Balboa. - Albertyno, przepyszna uczta! Hetmańska!
    - Ależ, panie profesorze! - zaśmiała się radośnie kobieta. - Ot, pyrki ze dwie i klopsik na ząbek!... A rogale z jagodami czarnymi jak krzyże teutońskie moje pany hetmany zjedzą?
    - Ale potem chyba! - krzyknął nagle naukowiec i zerwał się tak gwałtownie, że przewrócił sosjerkę i sos kapiszonowy został zmarnowany. - Eryku! Czy pogramy trochę w piłę?
    - W piłę? - znieruchomiałem z roladą nabitą na srebrny widelec, który nieznana siła zrabowała może i samemu hetmanowi Chodkiewiczowi. - Owszem, chętnie, no ale... Trochę później, profesorze. Najlepiej jutro. Szkoda tej mocy husarskiej – powtórzyłem.
    Chór- opadł zwiotczały na krzesło. Z odległego loszku dobiegł pisk szczurów przekomarzających się z diabłami tasmańskimi.
    - A mogliśmy mieć nawet Bornholm – mruknął smętnie. - I Karl-Marx-Stadt. I Madagaskar. O Haiti nie wspominając. I Antarktydę, bo ponoć hetman Żółkiewski przeglądał słynną mapę Piri Reisa, lecz za herezję uznał i Turczyna przegnał...
    - Profesorze kochany! - zawołałem wesoło. - Istniejemy! Silni i niezależni. Przetrwaliśmy te wszystkie cięgi!
    Albertyna podała rogale i wynalazca rozchmurzył się.
    - Rzeczywiście, martwić się nie trzeba. Ale i ty, paniczu, oczy masz coś markotne?
    - Bo jednak trochę szkoda – przyznałem.
    Profesor chrząknął. Co prawda trochę głośno, właściwie prosięco – tak jednak zwykł objawiać uroczysty nastrój i przemowy.
    - Biorąc pod uwagę, że francuscy kirasjerzy młócili oponentów w polu aż do XX wieku, niepełne wykorzystanie husarii, nawet odartej z magii, w istocie jest poza dyskusją. Lecz husaria nie umarła – ogłosił, na co oboje z Albertyną zamarliśmy. - Powiem wam to dzieci, już dziś: husaria powróci i będzie liczyła się jak dawniej!
    - Ale przy obecnej technice... - zacząłem z biciem serca.
    - Zobaczycie husarię mocną i budzącą respekt – Chór-Brzozowski uderzył pięścią w stół, co poddało anihilacji kartofel utrącony wcześniej z patery. - A teraz, proszę dostojeństwa, zaatakujemy rogale, które wszak pik na obronę swą nie mają!
    Dziesięć minut później Albertyna stwierdziła:
    - Jesteście żarłaczami.
    Spojrzeliśmy po sobie zmieszani.
    - Czy aby na pewno? - nie dowierzał stary wynalazca.
    - Och, myślę, że to prawda – stęknąłem skruszony.  - Napęczniałem tak wielce, że upodobniłem się pewnie do Pomponu Czasu. Profesorze, czy ja mogę eksplodować?
    - Zawsze grozi nam eksplozja – orzekł filozoficznie mój przyjaciel. - No pasaran!**** - krzyknął niespodziewanie.
    - Jezus Maria Ezechiel – przeżegnała się służąca.
    - Słucham? - zmarszczyłem brwi na profesora.
    - A co powiedziałem? - zmarszczył brwi profesor na mnie.
    - No pasaran! - wrzasnąłem. Nie miałem pojęcia, co to słowo znaczy, ale w krzyku brzmiało fascynująco.
    - To mija się z sensem – przyznał historyk uczciwie. - Albertyno, podaj mi kawę, proszę, a potem pościel mój hamak w najgłębszym lochu. Uważaj na minę przeciwczołgową.
    - Ścielić igliwiem? - upewniła się służąca.
    - Najzupełniej.
    Po kawie, którą lurą nazwałby jedynie czeski golem, profesor Chór-Brzozowski zaproponował mi szampana i „świeżo wywieziony rocznik 1770, co po prawdzie czyni go, niestety, rocznikiem 2011”. A ponieważ to już nie był na tyle magiczny i porywający moment, by udawać, że nie pamiętam o najważniejszej esencji mego życia, odmówiłem.
    - Muszę zmykać. Tęskno mi do żony. Ale... - zawahałem się.
    - Mów śmiało!
    - Profesorze... Ja zawsze chciałem o to zapytać, lecz przez wzgląd na dokonania pańskie, cóż, krępowałem się...
    - Pytaj – Chór- wyprężył się jak oficer otrzymujący szablę.
    - Otóż... - przełknąłem ślinę. - Dlaczego pańska broda, profesorze, jest zielona?
    Patrzyliśmy sobie prosto w przekrwione oczy.
    - Problemy z mchem – wycharczał naukowiec, który zawsze mówił prawdę.
    Przynajmniej taką, w którą wierzył.
    - Dziękuję – uściskałem go serdecznie.
    Byłem tak uniesiony, że zostawiłem trabanta pod willą profesora i – mimo przejedzenia – do domu oddalonego o trzy kilometry po prostu pobiegłem. Byłem w przeszłości! Co więcej, proroctwa Chóra-Brzozowskiego zawsze się spełniały. Tak mnie to wszystko uskrzydliło, że sam czułem się – a może i wyglądałem – jak husarz Chodkiewicza.
    Dopiero, gdy dobiegłem pod dom, utraciłem nieco zapału. Nie spodziewałem się co prawda żony u progu z wzniesioną piką czy choćby tym koncerzem, lecz potężny interwent Frytkin z pewnością spoczywał tam, gdzie spoczywał.
    Czyli nie w szafie lipowej pośród słowackich kombinezonów narciarskich z lat 70.
    Niespecjalnie czułem się już husarzem, raczej szwedzkim piechurem pokąsanym przez smoki. Mimo to poszedłem do sypialni. Na co liczyłem? Na nic. Chciałem jedynie zerknąć na moją śliczną żonę i ocenić wysokość poniesionej straty.
    Raport był taki, jak zawsze. Strata była dokuczliwa. Alicja, moja piękna Alicja, spała z przejmująco czułą, słodką twarzą, a jej smukłe nogi wysunięte były znacznie spod złotej, satynowej kołdry.
    Wysoka strata. Z trudem powstrzymałem się, by nie zaatakować Frytkina, który bezczelnie, arogancko, grabieżczo, tak szwedzko po prostu, przytulał się do mojej żony. Zamiast tego złożyłem delikatny pocałunek na ustach żony, zaś na nocnym stoliku ułożyłem przygotowany w południe prezent: bukiet róż holenderskich i diamentową kolię, którą profesor przywiózł w tym romantycznym celu z Arabii Saudyjskiej.
    W innych okolicznościach byłoby to znakomitą forpocztą do konkwisty.
    Prezent rocznicowy od Alicji leżał na kanapie w salonie. Nie był kolią, co ma swoje uzasadnienie. Jego widok omal mnie nie powalił, gdy niczego się nie spodziewając – niespecjalnie zasłużyłem na podarki – zapaliłem światło. Żona najwyraźniej postanowiła zrewanżować mi się za Frytkina równie wielką, pluszową maskotką. Tyle – że jeszcze bardziej osobliwą.
     Wprawnym okiem biologa zidentyfikowałem w dziwnym tym stworze tchawkodysznego stawonoga zwanego dwuparcem. Wszelkie wątpliwości rozwiała analiza żuwaczek i segmentów. Pluszowy dwuparzec był rażąco zielony i sprawiał wrażenie dość upiorne, mimo doczepionej kartki w serca, na której odczytałem: Dla mojego Pyszczka – na III Rocznicę, Aluśka.
    Przez chwilę wpatrywałem się w maskotkę z fascynacją. I nagle zaświtała mi w głowie myśl diabelska.
    Los Frytkina właśnie został przesądzony.
    Profesor Chór-Brzozowski nie był aż tak bardzo zaskoczony moim błyskawicznym powrotem.
    - Chodzi o rogale, synu? - zaskrzeczał radośnie przez domofon.
    Widok potężnego stwora w moich ramionach zdziwił go już trochę bardziej.
    - To chyba przeprowadzka? - zmartwił się.
    - Nie moja, kochany profesorze – wyszczerzyłem zęby. - Nie moja...
    Bitwa pod Płowcami cieszyła się opinią niejednoznacznie rozstrzygniętej. Część historyków opiewała triumf polskiego rycerstwa, część wiktorię teutońską, inni zaś względny remis. Postanowiłem rozstrzygnąć sprawę raz na zawsze, by wszelkie wątpliwości odeszły.
    Dlatego wszedłem do Pomponu Czasu z profesorem, po czym obaj wciągnęliśmy za sobą zwaliste ciało Frytkina.
    Pół godziny później znów byłem w domu. Wziąłem prysznic, a następnie wepchnąłem dwuparca do szafy na kombinezony słowackie.
    Po tym byłem gotowy. Wszedłem cicho po schodach i uchyliłem drzwi sypialni. Porwanie Frytkina uszło bezkarnie. Alicja wciąż spała, nadal znacząco odsłonięta, co przydało rozczulenia. Wysunąłem rękę do wyłącznika światła, ale w ostatniej chwili zmieniłem zamiar i z mysim chichotem uczyniłem sus do regału z książkami. Historia Polski była na wierzchu – nie mogło być inaczej, gdyż mój stary druh Chór- za każdym razem zaznaczał, że źródło takiej wiedzy musi pozostawać w „zasięgu błyskawicznym”.
    Cóż, właśnie przyznałem mu rację.
    Obnażone, smukło muskularne nogi żony ściągały mój wzrok i serce, więc wertując w pośpiechu książkę, podarłem ze dwie kartki. Ale szybko znalazłem fragment, który mnie zainteresował.

Bitwa pod Płowcami rozegrała się 27 września 1331 roku pomiędzy oddziałami Władysława Łokietka, a braćmi zakonnymi pod wodzą komtura Otto von Lauter-berga, marszałka Dietricha von Altenburga i wielkiego komtura Otto von Bons-dorfa. Rozbicie wyizolowanego oddziału von Altenburga zapowiadało gładkie zwycięstwo Polaków. Wtedy jednak nadciągnęły główne siły krzyżackie, prędko osiągając przewagę. Kiedy już zanosiło się na poważne straty polskie i niepyszny odwrót, doszło do zdarzenia, które zadziwiło kronikarzy. Otóż, jak zgodnie        podają takowi z obu stron konfliktu, z nieba spadł nagle wielki czarny bazyliszek obierając za cel tabor krzyżacki, a dokładniej stanowisko chorągwi. Powietrzny atak  potwora załamał natychmiast ducha teutońskiego. Król polski okazał refleks, rzucając wszystkie siły do pościgu i gromienia zbiegających w panice nieprzyjaciół.Bitwa okazała się pierwszym z serii wielkich zwycięstw nad Zakonem.Losy samego bazyliszka pozostały nieznane. Czescy kronikarze utrzymają, że padł w boju, a król Łokietek urządził mu uroczysty pogrzeb.

    Zamknąłem z trzaskiem książkę, znów chichocząc jak mysz zasypana camembertami. Zgasiłem światło i wsunąłem się do łóżka, natychmiast odczuwając falę endorfin, wywołaną wtuleniem w ciepłe, gładkie i delikatne ciało ukochanej kobiety.
    Która obudziła się, zamruczała słodko i ponętnie, po czym oplotła mnie dłońmi i półprzytomnie spytała: 
    - Gdzie byłeś, Pysiu?
    - U profesora, kochanie...
    - Żona już zdrowa?
    - Żona... czyja??
    - Żona profesora, misiu. - Mimo półmroku dostrzegłem, jak Alicji opadają powieki, gdy z trudem opierała się napływającej fali snu.
    - Alusiu... profesor nie ma żony.
    - No przecież ma...
    Pokręciłem głową z uśmiechem, po czym pocałowałem żonę w czoło. Tak to już jest, że świat snów wykrzywia rzeczywistość. Jutro moja żona nawet nie będzie pamiętać tej rozmowy.
    Ale może będzie pamiętać coś więcej... W końcu to trzecia rocznica. Nie wypadało tak po prostu paść w poduszki, jak sobie ochoczo przypuściłem.
    Minutę później Alicja nie była już tak bardzo senna. Na szczęście – nadąsana i zła także nie.
    - Ale walizkę spakowałeś? - spytała, odrywając się na chwilę od pieszczot.
    Oto są kobiety! Kiedy ty, mężczyzno, zatracisz się w karesach tak bardzo, że zmieniony w półzwierza-półjaskiniowca będziesz skłonny poświęcić w takiej chwili całe swe mienie, bank, którym zarządzasz i los kilku narodów – twoja ukochana nawet w upojeniu zachowa ten jeden przytomny sektor, który skanować będzie nieprzerwanie pięć szaf, kredens, sypialnię dziecka, budżet na pół roku, a nawet porządek w najbliższych dzielnicach...
    - Walizkę? - wykrztusiłem. - Jaką walizkę??
    Alicja szeroko otworzyła oczy.
    - Zapomniałeś? - spytała z wyrzutem. - Jutro rano jedziemy do Kircholmu, do twego brata.
    - Do Kircholmu?! Do... mego... - Chryste panie, ja nie miałem brata!!
    - Wygrał wybory na burmistrza, zapomniałeś? Piłeś coś u profesora, misiu? Twój brat Elegiusz został burmistrzem Kircholmu, zaprosił nas na imprezę, a za rok zamierza ubiegać się o stanowisko wojewody!
    - Jakiego województwa? - spytałem z bijącym sercem.
    - Och, Eryczku! No chyba, że nie czarnomorskiego! WENDEŃSKIEGO. Ze stolicą w Kiesi. Ty chyba zaspany jesteś?
    Przeciwnie. Było pewnym, że nie zasnę do świtu. Przeżycia całego wieczora wlały mi wiadro kofeiny w serce i tętnice. Nieomal trzęsłem się z nadmiaru wrażeń, których wszak spodziewać się nie mogłem.
    Po raz pierwszy w życiu zastygłem nad ciałem żony. Po raz pierwszy ja, półzwierz-półjaskiniowiec w szczęśliwych karesach, ochłonąłem z pożądania, a nawet myślą uciekłem na chwilę od Alicji.
    Frytkin. Zdrajca pochopnie sprowadzony z Mazur, spadł z nieba pod Płowcami, a skutki tego niepozornego jakoby incydentu zaczęły nagle zdawać się wręcz nieograniczone. Nieprzewidywalne.
    Tak. To ja go wypchnąłem. Tym samym ożeniłem profesora, przydałem sobie brata – co więcej uczyniłem go burmistrzem! - odzyskałem dla Polski Inflanty... i jakieś tam nawet czarnomorskie województwo jako bonus?
    Kto wie: może ten Bornholm, Karl-Marx-Stadt, Madagaskar i Haiti też anektowałem dla Rzeczpospolitej?
    A raczej: anektowaliśmy. Ja i Frytkin. Jego udział w historii jest niepodważalny.
    Tak... wydaje się, że jeden kamień przesunięty podczas podróży w przeszłość może uczynić teraźniejszość nierozpoznawalną. Obcą. Miałem szczęście. Ingerencje nie muszą prowadzić do zmian pomyślnych. Mnie się udało. Wszystkim zapewniłem zyski. Przynajmniej po stronie polskiej.
    I najważniejsze: nie pozbawiłem się Esencji. Mojej żony.
    - Śpisz, misiu? - dobiegł mnie jej szept.
    Wyszczerzyłem w mroku zęby. Nie zasnę już tej nocy.
    Była to noc niezwykła. Noc rocznicowa i noc triumfalna.
    Należało uświęcić taką konkwistą.
    Dokonałem jej!
   

 *nil desperandum (łac.) - nie należy rozpaczać.
 ** Radosław Sikora jest rzeczywistym autorem rzeczywistej książki, która husarię traktuje i analizuje zupełnie serio, w przeciwieństwie do profesora Chóra-Brzozowskiego, któremu podobno Rzeczpospolita grozi zakazem wjazdu. Autor Fenomen husarii posiada, i to dedykowany!
 ***Dieu le veit (fr.) - Bóg tak chce; hasło wypraw krzyżowych. Bardzo wygodne hasło...
 ****No pasaran! (hiszp.) - Nie przejdą! (z hiszpańskiej wojny domowej 1936).

___________________________________________________________







Patologia 2


    Lucjan siedział przed monitorem komputera ATARI i nie wierzył własnym, dość gekonowo osadzonym oczom. Czy ona naprawdę się zgodziła? Bo dotąd nigdy nikt...
    LUCIANO: to napraw/de sie spotkamy/?
    ERIKA17: Takkotku
    LUCIANO: umie
    LUCIANO: ?
    ERIKA17: ???
    LUCIANO: U MIE
    LUCIANO: W DOMU
    ERIKA17: A NIC MI NIE ZROBIZS?
    ERIKA17: ZLEGO?
    ERIKA17:
    LUCIANO: IE
    LUCIANO: NIE
    LUCIANO:
    ERIKA17: WIEM MILY JESETS
    ERIKA17: JESTES
    LUCIANO: WIEM
    ERIKA17: ☺☺
    LUCIANO: ☺☺☺☺
    ERIKA17: A CO LUBIZS?
    LUCIANO: KIEDY?
    LUCIANO: A
    LUCIANO: W SEKSIE? TAK
    ERIKA17: NIEE WGOLE
    ERIKA17: WOGOLE TAK
    LUCIANO: FURY
    LUCIANO: BMW AUDI FERARI JAMACHA
    ERIKA17: A BLADYNKI
    LUCIANO: NO BARDZO
    ERIKA17: A JA JESTEM
    LUCIANO: AHA
    LUCIANO:
    ERIKA17: TO PAPA
    ERIKA17: PAPATKI
    LUCIANO: NO HEJ BLONDI/ E
    ERIKA17: CMMOKKKKKKK
    ERIKA17: ♥♥♥
    Lucjan wyłączył komputer i przez chwilę tkwił nieruchomo, zastygły w dziwnej, złamanej formie, jak ten gekon właśnie, z tym, że zalany lawiną morskiego betonu.
    Potem wystrzelił nagle w górę, naprawdę błyskawicznie i wysoko.
    - O jeju, jeju! Zgodziła się! Przyjdzie!! Kwa! Kwa!
    Nikt dotąd nie zgodził się na randkę z Lucjanem.
    A miał 22 lata i 46 kilogramów bladego męskiego ciała, które pragnęło namiętności.
    Uściski wuja Fauna to nie było to samo.
    Nigdy nikogo nie poderwał.
    No, raz, na koloniach letnich w Jeleśni, dawno temu... Podryw ułatwiła figurka E.T. ukradziona na zimowisku. Emilka miała 14 lat i ładne piersi, niestety, była niedorozwinięta i trudno się szczycić.
    Gdy ściągał jej stanik, chichotała na cały korytarz i oddawała stolec. To było żenujące i musiał często uciekać.
    Teraz Lucjan miał ze sobą poważny problem. Dobrze, że rodziców akurat nie było w domu, a taki brat Augiasz pracował w Szwajcarii, przy słupach sieci trakcyjnej.
    Kradł kable.
    Bo teraz Lucjan musiał odreagować.
    Z rumorem zbiegł na dół po schodach, zmiatając w przelocie wszystkie obrazy zdobiące ścianę łączącą piętro z parterem.
    Wszystkie dwanaście stacji Jezusa.
    No tak, rodzice byli fanatykami.
    On nie. Nie był ministrantem jak Augiasz.
    W kuchni z pasją otworzył lodówkę, takiego tam dwumetrowego whirlpoola. Z pasją – to znaczy, że wszystkie magnesy, widokówki, rachunki, notatki i inne duperele odpadły od drzwi jak woda z otrząsającego się nowofunlanda. Potem wyrzucił ze środka wszystko. Od jajek po kefiry. Od wędlin po mrożonki. Napoje, twaróg, galart. Wódkę ojca. I półki.
    Skakał po tym kwadrans,, sprężyście, stanowczo, w surowym transie egzekutora inkwizycji. Miał skupioną twarz i wyobrażał sobie, że jest agentem japońskiego wywiadu.
    Potem, względnie wygaszony i zrelaksowany, wyszedł z domu. Chciał się przejść.
    Chodził po okolicy ponad godzinę. Już nawet myślał, że ochłonął. Że potrafi sobie powiedzieć głosem rutynowego zdobywcy:
    - Stary, poluzuj cumę. Randka jak każda inna. Ziewamy.
    Tyle, że nie ziewnął. I nie ochłonął tak zupełnie.
    Przechodził właśnie obok sklepu spożywczego. Przez otwarte drzwi zobaczył mężczyznę, który niezbyt zadowolonym, ale też nie wzburzonym głosem mówił do ekspedientki:
    - No ale miła pani, ten banan sczerniał. Jest już zepsuty. Chyba nie wezmę nawet za te 40 groszy. Ja jestem, droga pani, archiwariuszem, a nie jakimś tam żółtozębym socjopatą z podgrodzia. Proszę mi zważyć banany ładne, żółte, okazałe, wyprężone. No, wie pani...
    - Ale co pan – zaczerwieniła się sprzedawczyni.
    Lucjan  - to się stało tak nagle, on też nie wiedział jak – wpłynął do sklepu bezszelestnie, a nade wszystko błyskawicznie, jak poltergeist ściągnięty śluzą otwartą na zło i krzywdę.
    A potem... Wszystko zabrało sekundy.
    Dziesięć. Dwanaście. Piętnaście na pewno nie.
    Kapryśny pan od bananów otrzymał taki cios w szczękę, że Lucjan ujrzał, jak w się w potworny, hybrydowy sposób wystawia. I usłyszał.
    Robiło to wrażenie zjawiska nadnaturalnego.
    Bananowy pan runął z nieprzyjemną dla estetów i filozofów dynamiką, wgniatając swoje zamroczone, odessane z energii i roszczeń ciało w stos skrzynek z piwem. Powstał rumor, lecz w tym samym czasie drugi cios – tym razem dość nożny – wymierzony został w brzuch ekspedientki. Kobieta huknęła z antylopim wierzgnięciem w półki z napojami w kartonach.
    Przysypały ją, przydając bólu i stłuczeń.
    Lucjan z zaskakująco prawdziwie oddanym rykiem lwa-furiata zakręcił stelażem wypchanym gazetami. Konstrukcja runęła z trzaskiem.
    Wtedy wskoczył na ladę i skopał kasę na podłogę. Przebiegł po ladzie we frapującej pozie przygarbionego, chorego umysłowo i kręgowo krasnoluda, wgniatając omszałymi, obłożonymi torfem trampkami szyby.
    Trzy sekundy później szedł do domu energicznym, jednakże całkiem zrównoważonym krokiem gwardzisty. Serce aż tłukło mu boleśnie płuca, jakby zmaterializował się tam upiór z młotkiem w ręku, ale raczej nikt nie rozpoznałby w nim szaleńca.
    Ani żółtozębego socjopaty z podgrodzia.
    Tym bardziej, że gorliwie ścierał pianę z ust.
    Czarnym bananem, który wyjął z dłoni powalonego archiwariusza.
    Zdążył się schronić w domu, nim usłyszał syrenę policyjną.
    - Ale szopa, ale szopa – bełkotał, usiłując trzęsącymi się rękami zaparzyć sobie mniszek lekarski.
    Nie zasnął do 4.00.
    Myślał o pissingu z Eriką, która przyznała się, że ma na imię Karolina.
    - Pissing... Pissing... - mruczał tępo z poduszką na twarzy.
    O 3.00 miał kryzys. Pobudzenie omal nie wypchnęło go do szaleńczego biegu przez ulice, co groziło kolejnym atakiem na ludzi i miejsca użyteczności publicznej.
    Jakoś zasnął, doliczywszy się sześciuset pissingów.
    Wstał o 8.00, w nie najlepszej formie. Nie był w stanie zrobić sobie śniadania. Wszystko leciało mu z rąk: chleb, jajka, pasztetowa, fasola, kakao w dzbanku na kwiaty, butla z tranem, termofor z wódką ojca.
    Karolina miała przyjść o 12.00. To dawało wielką sposobność realizacji. Miał pusty dom. Augiasz nadal siedział w areszcie, podejrzewany o wykolejenie pociągu z bydłem. Rodzice przebywali na pięciodniowym zlocie Antyezoterian – odłamu religijnego odrzucającego pojęcia i praktyki energoterapii, ziołolecznictwa, homeopatii i medytacji. Jako narzędzi szatańskich podsuwanych ludziom przez upadłe anioły, eksmitowane przez Pana na pierścienie Saturna.
    Był sam. Cudownie.
    Wypadało zmienić ubranie wymęczone dwutygodniowymi falami frustracji i agresji.
    I nieodświeżanym ciałem użytkownika.
    Czy założyć getry? Żabot?
    Pierwsza randka. Pierwsza!
    Zrezygnował z telefonu do wuja Fauna. Raczej odmówiłby mu porady. Wciąż nosił 24 śruby w kościach po tym, jak Lucjan pobił go kandelabrem.
    Poradzi sobie!
    Chciało mu się śpiewać. I śpiewał. Zapewne ściągnąłby setki orek, gdyby tylko robił to nad oceanem.
    Gdy zdał sobie sprawę, że zawodzi, grubszym głosem zaczął śpiewać pieśni sowieckich czołgistów.
    Kolorowymi kokardami ozdobił dom; obwiesił lampy, poręcze, meble. Potem na kartkach od bloku namalował wielkie oraz w rażących kolorach. Sapiąc z euforii i osobliwego, pacholęcego podniecenia, oklejał tymi tworami ściany w salonie, łazience na parterze i w kuchni.
    I schowek na stuły i sutanny ojca w sypialni.
    Żyłką zerwaną z wędki wuja Fauna obwiązał bardzo artystycznie poręcze schodków na ganku.
    Artyzm bywa frapującym odzwierciedleniem rozmontowanej duszy.
    Byłoby lepiej dla świata, gdyby tę duszę zamknięto w ciele jenota.
    Lucjan świętował.
    A było co. Obsiusiamy się – myślał szczerząc zęby w sposób, który większość kultur planety uznałoby za argument do przebicia kołkiem. - Naraz, społem, na okrzyk, na hasło, falami, kaskadami.... śśśśśśśśś...
    Prawie tańczył w obłędnej radości.
    - Pissing in the rain! - zaintonował, sam sobie imponując artystycznym przebłyskiem.
    Potem chichotał godzinę.
    Kolejną przespał, zwinięty pod drzwiami w kłębek, niczym spaniel ukojony pieszczotami.
    Wstał sprężystym susem i od razu zniszczył kilka lamp uderzeniami miotły.
    - Chyba cię kocham, Erika – powiedział donośnie.
    Pocałował najbliższe .
    O 12.00 usłyszał dzwonek. Pomknął otworzyć dębowe drzwi, zdobione witrażami proroków.
    Karolina nie była jakoś tam słowiańsko piękna.
    Ale całkiem germańsko niebrzydka.
    - Lubisz pissing? - wybełkotał Lucjan, któremu brakowało już trochę cierpliwości na zwodzące kroki szarmanckiego zdobywcy.
    - Piercing? - otworzyła szeroko oczy. - Mam trochę tam i tam...
    - WŁAŹ – wycharczał poltergeist, który wdarł się przez śluzę.
    Wyciągnął po nią dłonie, na których przekrwionymi oczami widział błękitne, metalicznie połyskujące szpony.
    Nigdy jej nie dosięgnął.
    Upiory wyrosły nagle. Po prostu: sekundę wcześniej nie było ich – a teraz stały tuż za Karoliną.
    Aż trzy. Wielkie, białe, ze spiczastymi głowami.
    Czarne oczy patrzyły na Lucjana z surowością obiecującą koszmary.
    Lucjan rozwarł szczękę tak bardzo, że prawie upodobnił się do hybrydy człowieka z maszkarą. Zupełnie jak ten pan od zgniłych bananów.
    Jeden z upiorów przekrzywił spiczastą głowę i przeniósł wzrok na dziewczynę. Uciekła z wyciem jędzy katowanej prętem.
    Upiór, który ją przeraził, wrócił oczami – studniami mrocznej stęchlizny – do Lucjana.
    Wszystkie trzy zrobiły krok do przodu.
    Lucjan zrobił więc trzy rzeczy, co w pewien sposób podkreślało jego człowieczeństwo.
    Po pierwsze: spienił się. Bardzo. Wyglądał jakby brodą proroka obrósł.
    Po drugie: zrealizował w końcu ten pissing.
    Po trzecie: uczynił w tył kilka nieporadnych stąpnięć, stracił w progu równowagę i grzmotnął czaszką w posadzkę z hukiem, który zwrócił uwagę kilku przechodniów.
    Nie podeszli jednak. Nie po tym, gdy spiczaste głowy zawiesiły na nich ostrzegawcze spojrzenia.
    Potem upiory błyskawicznie weszły na ganek i wciągnęły ciało Lucjana do wnętrza.
    Drzwi zostały zatrzaśnięte. Upiory kucnęły nad nieruchomym ciałem, ściągając kaptury z głów.
    - Nie żyje? - spytała matka Lucjana.
    - Żyje – zawyrokował ojciec, sprawdziwszy puls.
    - Zakopmy go w ogrodzie – zaproponował Augiasz. - To tłuk i zboczeniec. Nie przyda nam się.
    Ojciec spojrzał na niego surowo. Trochę przez te studnie stęchlizny.
    - Synu. Wiernych przybywa. A kapłanów wciąż mamy za mało. Lucjan musi być gotów na jutro, by poprowadzić swoją pierwszą mszę.

___________________________________________________________





Chatka czarownicy

 
   Bernadetta myślała, że śni. Nawet koszyk, do którego miała nazbierać borówek, upuściła z wrażenia pod nogi. Zrozumiała nagle, że samotna wędrówka przez knieję najlepszym pomysłem nie była.
    Wprost przed nią stała czekoladowa chatka czarownicy. 
    To było straszne. W pierwszej chwili Bernadetta zamierzała rzucić się do ucieczki. Jednak ciekawość okazała się silniejsza od lęku. Stąpając ostrożnie po miękkim mchu, zbliżyła się do chatki.
    - Czarownica mnie zje... - wyszeptała.
    Mimo to odważyła się skosztować czekolady, z której zrobiony był prawie cały domek. Tylko dach wyglądał na biszkoptowy, rynny zaś na laseczki lukrowe.
    Ku jej rozczarowaniu czekolada okazała się stwardniała i właściwie bez smaku.
    - Kwaśne deszcze – domyśliła się.
    Przypływ odwagi był rozsądnie krótkotrwałym i Bernadetta odwróciła się, by czym prędzej zniknąć w gąszczu leśnym. Fakt, że czarownice i ich groteskowe upodobania do czekoladowych siedzib były czymś więcej, niż historiami rodziców do terroryzowania i zatapiania dzieci w traumie, wstrząsnął nią.
    Ale niespecjalnie zdziwił. W telewizji przybywało programów obnażających archaicznie ściśnięte umysły naukowców. Pojawiali się nowi, prężni, odważni, elastyczni rozumem poszukiwacze. Jak niejaki profesor Fugart, który głosił w swoim programie:
    - Nauka, którą ludzie od tysięcy lat mają za bożka niepodważalnych ustaleń, w gruncie rzeczy zamyka autonomię mas ludzkich na samodzielne myślenie i analizę praw życia. Czas oderżnąć od nauki obciążający ją tłusty płat hipokryzji i manipulacji. Weźmy takie mity, na przykład. Wystarczy trochę pogrzebać w źródłach, I POMYŚLEĆ, by zrozumieć, że z nieba się nie wzięły. Babilon wzmacniał armię pułkiem hybryd, a indyjskie imperia używały statków powietrznych i broni jądrowej. Nie pytajmy z histerią zrodzoną z lęku przed myśleniem o dowody. Jakie państwo chcą dowody? Proszę zadawać sobie pytania. Najlepsze odpowiedzi, jedynie prawdziwe – płyną od nas samych. Śmieszy mnie argumentacja nobliwych, ściśniętych głów naukowych, że takie smoki nie istniały, a jeśli istniały, to nie ziały, bo by im krtań i płuca wypaliło. Ha! To, że dzisiejsza nauka nie potrafi jeszcze takiego mechanizmu uzasadnić, nie znaczy, że cudowna przyroda nie stworzyła smoka ziejącego ogniem! Czytajcie mity i podania, drodzy państwo, i myślcie...
    Właśnie. Bernadetta była od dawna przekonana, że potwory, którymi straszyli ją rodzice, istniały i czyniły te wszystkie potworności. Oczywiście czarownice także. Szkoda, że zapomniała o tym, wychodząc z domu po borówki. Jeszcze kilka kroków i będzie bezpieczna...
    Naraz włos zjeżył się jej na głowie. Z wnętrza chatki czarownicy dobiegły dziecięce okrzyki przerażenia. Dało się słyszeć także piskliwy, złowieszczy chichot. Bernadetta zamarła, w połowie skryta już w chaszczach. Bała się śmiertelnie, nie mniej niż wtedy, gdy miała pięć lat, a ojciec przebrany za Czarnego Pana, wypadł z szafy i przewrócił łóżko, na którym spała.
    Nie mogła jednak zostawić dzieci. Kochała dzieci i zawsze była dla nich dobra.
    Nigdy nie chodziła po ulicach przebrana za Czarnego Pana.
    Przełamała paraliż i zbliżywszy się ponownie do chatki, zajrzała przez małe, kwadratowe okienko. Jej wytrzeszczonym oczom ukazała się odrażająca starucha, zagarniająca szuflą dwoje dzieci w stronę pieca. Wyglądało na to, że zamierzała je spalić oboje za jednym razem.
    Nie zastanawiała się długo. Mimo strachu i łez powracających wspomnień, nie mogła pozwolić wyrządzić maluchom krzywdy. Dysząc w determinacji, pobiegła szukać wejścia.
    Czarownica właśnie zaskrzeczała:
    - Zjem was, moje pierniczki!
    - Nigdy, ty wstrętna wiedźmo! - wrzasnęła histerycznie Bernadetta, wpadając do izby.
    Nim czarownica zdołała otrząsnąć się z zaskoczenia, otrzymała serię uderzeń w twarz, po czym została wepchnięta do pieca. Lichy i zwiewny ubiór błyskawicznie zajął się ogniem, a głowa usiłująca opuścić piec została wgnieciona potężnym ciosem szufli. Po chatce rozszedł się niezbyt miły swąd, kojarzący się z przypalonym prosięciem.
    - Chodźcie w moje objęcia, dzieciątka! - zwróciła się Bernadetta do ocalonej od zguby pary.
    Ku jej nieprzyjemnemu zdziwieniu dzieci z krzykiem wybiegły na zewnątrz.
    - Na miłość boską, co pani zrobiła?! - rozdarł się reżyser reklamy.
    A myślała, że to lalka z marcepanu ustawiona w kącie.
    Ekipa filmowa rzuciła się na nią, by ją obezwładnić, ale zdołała się wymknąć.
    Bardzo pomógł w tym nóż, który wyszarpnęła z kieszeni i wbiła w krtań najszybszego z operatorów. To sprawiło, że filmowcy poprzewracali się bezładnie w podrygujący mackami stos.
    - Straszydła! Maszkarony! - krzyczała Bernadetta, wybiegając z chatki.
    Za drzwiami stanęła, odwróciła się i wyciągnęła z kieszeni butelkę z benzyną.
    Dzieciństwo nauczyło ją, że zagrożenie czyha wszędzie i należy zawsze nosić przy sobie kilka przedmiotów, które pomogą odegnać zło. Była wdzięczna rodzicom, że uświadomili ją tak szybko i uczciwie.
    Rozległ się wybuch i głośny szum rozlewającego się żarłocznie ognia. Przebił się jednak ponad te dźwięki porażający krzyk płonących ludzi.
    Bernadetta rozejrzała się. Dzieci zniknęły. Przez kilka sekund patrzyła na ogień zafrapowana. Nie przypuszczała, że czekolada jest tak łatwopalna.
    Kolejny wrzask diabelski spłoszył ją i rzuciła się do ucieczki. Biegła na oślep, nieprzerwanie, aż wreszcie mrożący krew w żyłach skowyt ucichł. Rzeżąc i poruszając szyją niczym łabędź ciśnięty sznurem, stanęła przy wielkiej tablicy.

Właśnie opuszczasz park miejski.
Zapraszamy ponownie!
   
    Po tygodniu błądzenia Bernadetta trafiła w końcu do domu. Wiedziała wszak, że znajdował się gdzieś blisko tej niebezpiecznej puszczy. Owszem, dokuczały jej zaniki pamięci, zaburzenia wzroku, słuchu, równowagi... Ale szła przez życie pełne potworów samodzielnie, co więcej – niosąc wsparcie innym.
    Jednego była pewna. Zabiła złą czarownicę! I spaliła jej chatkę. A wraz z nią wszystko, co w tej chatce próbowało ją osaczyć: demony, czerwie, langusty, beduinów...
    Tak, pewnie przyjdą w nocy jakieś inne maszkarony. Po zemstę. Czarny Pan wskaże im drzwi.
    Ale przecież zaraz napełni kieszenie. Będzie gotowa.
   
    ___________________________________________________________

7 komentarzy:

  1. hmmm.. jeszcze przedemna te cztery opowiadania, tytułami kuszą-zreszta jak każde. chyba zaczne od patologii bo ostatnia podobała mi sie,chatka czarownicy będzie następna:) jak przeczytam to skomentuje-może pochwale,a może zkrytykuje...zobaczymy:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Marcelu - w przypadku bardzo ostrej krytyki napiszę "Patologię 3". O sobie, oczywiście:).
    Trochę się boję Marcela...

    OdpowiedzUsuń
  3. Marcel wydaje werdykt!!
    Jak narazie, za najlepsze opowiadanie z nowych dodanych ostatnio uważam Chatke czarownicy- zakończenie zbijające z nóg , trochę kojarzy mi sie z opowiadaniem Dziad Siekierowy, bo w obu czytelnik zostaje drastycznie zaskoczony obrotem sprawy.
    drugie miejsce przyznaje Patologii,ale jest rownie dobra jak Chatka, Żart dostał u marcela tylko trzecie miejsce,choc żart naprawde straszliwy a poczucie humoru i odwaga żony wielka:) to jednak brakowalo mi tego ZASKOCZENIA które spotkały mnie w wyżej wymienionych opowiadaniach-a to Marcel lubi najbardziej.
    No ale jeszcze wszystko może sie zmienić bo przed Marcelem jeszcze jedno opowiadanie i top lista może rysować sie inaczej. pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  4. Klawo, Marcelu:). Dziękuję!
    Też lubię zaskoczenia...

    OdpowiedzUsuń
  5. moja top lista jest podobna do kolegi Marcela.
    też najbardziej podobala mi sie chatka czarownicy.

    OdpowiedzUsuń
  6. Fajne nowe opowiadanka, akurat na niedzielny wieczór, szkoda tylko że tak szybko sie przeczytały....

    OdpowiedzUsuń
  7. Nie pozostaje mi nic innego jak przygotowywać kolejną porcję...

    OdpowiedzUsuń