Na początku był Rob Roy.
Bardzo dobry film.
Pamiętam, że obejrzałem go pierwszy. Potem, jakoś wkrótce potem, poszedłem do kina na Braveheart.
Po filmie bolało mnie wszystko od krtani w górę. Cena za utrzymanie spiżowych rysów.
Niełatwe, bo w filmie Braveheart jest kilka scen, które najtwardszych z twardych ścinają.
Po prostu tną toporem po łydkach i człowiek się osuwa na kolana.
Pamiętacie ten film niezwykły? Pierwsza z tych scen: mała
dziewczynka podchodzi z kwiatkiem do Williama Wallace'a, który stracił
ojca...
No dobrze, nie popadamy w rozczulenie. Nie taki jest plan.
Wkrótce potem przyszedł do mnie mój przyjaciel, Strony Operator, mieszkający w
sąsiednim bloku. Był wzruszony, bo właśnie obejrzał na video Rob Roya.
- Jeśli Braveheart jest równie dobry, to ja chcę go obejrzeć w kinie – rzekł.
I wtedy wypowiedziałem słowa, za które Mel Gibson do dziś mi nie zapłacił:
- Rob Roy to namiastka Braveheart.
Historia Szkotów, choć nieco wyidealizowana, wpłynęła nam obydwu do
serc na trwałe. Muzyka Hornera również. W pobliskim lesie krzyżowałem z
przyjacielem rękawice, a muzyka z Braveheart była tam z nami, dzięki wysłużonemu magnetofonowi, i podwajała wysiłki.
Może i potrajała.
Słowo Celtowie zaczęło padać z naszych ust znacznie częściej niż Słowianie. Zawsze w znakomitym znaczeniu.
Jakieś dziesięć lat później nastał mój wieczór kawalerski. Tak,
panowie, wszystko jasne. Tego się nigdy nie zapomni. Ot, czas magiczny,
czas przełomu. Emocje jedyne w swoim rodzaju, czyż nie?
Patrzysz na lewo: brać kamracka, drużyna, którą zbierałeś – czy też
ona się tobie zbierała – pół życia... Patrzysz na prawo: narzeczona
(chwilowo niewidoczna). Twoja Aaricia. Valeria. MIŁOŚĆ.
I to jest to głębokie zanurzenie we władzy nad życiem i odczuwaniem świata.
Bardzo głębokie. Batyskafy wysiadają. Rozgniata je ciśnienie. A ty nurkujesz głębiej...
Wieczór kawaleryjski.
Przybyliśmy na niego Szkotami.
Takie nasze szczęśliwe Braveheart.
Zasada była prosta. Ubieramy kilty.
Wyłącznie kilty.
To frapujące, jak wiele dziewcząt pytało, czy jest pod nimi coś jakby bielizna.
Czy Szkoci noszą bieliznę?! Proszę nas z Albionami, mistrzami pończoch, nie mylić.
Po kilku stuknięciach dla krwi rozgrzania zaczęło się malowanie twarzy. Niezwykle silny rytuał.
Potrafię w pełni dziś pojąć męstwo bojowe Celtów – to jest:
szaleństwo – bo wiem już, jak wpływa na ducha wymalowanie twarzy w barwy
wojenne.
Nagle staliśmy się wszyscy Szkotami pod Stirling. Łowcami Anglików.
Po jakiejś godzinie rozgrzewki – niby niekoniecznej, bo upał był –
ruszyliśmy w dziwny obchód. Dziwny – bo, jak powiedziałem, staliśmy się
wojownikami Wallace'a. Niektórzy maszerowali z twarzą posępną. Inni z
całkiem zuchwałą, nonszalancką, sypiąc niekoniecznie salonowymi żartami w
stylu wczesnoszkockim.
Takim, jak gaz donośnie wypuszczony, kwitowany salwą donośnego śmiechu.
Bardzo wczesnoszkockie żarty.
I zupełnie niedyskretne. Na to święto moje kawalerskie
wybraliśmy tramp drewniany nad brzegiem jeziora. Wokół, na
zadrzewionych pagórkach i przy schodkach wiodących w dół, do plaży,
mnóstwo było innych trampów. Tuzin Celtów schodzących do jeziora szybko
zwrócił uwagę.
Widzów przybywało. Niektórzy okazali odwagę, na przykład pewien
mężczyzna, który szybko wydobył kamerę. Jego pech polegał na tym, że
ściągnął uwagę Bergola.
Bergol jest specyficznym kamratem. To taki templariusz, który
ubezpiecza najbardziej beznadziejne tyły. Ostatni schodzi z pola bitwy, o
ile w ogóle.
Bo woli wkraczać.
I delektować to pole.
On wczuł się w Szkota posępnego.
A tak w ogóle to zawsze był podobny goblinowi.
I z postury, i z siły, i innych spraw...
I ze spojrzenia, którym obrzucił pana z kamerą.
Pan błyskawicznie zniknął w trampie.
Gdy znaleźliśmy się na plaży, poruszenie było oczywiste. Ci, którzy
zwracali się z prośbą o zdjęcie do Szkotów Nieposępnych, osiągali
satysfakcję.
Było upalnie, beztrosko i pięknie.
Po tym pierwszym przemarszu, który pokazał, że Szkoci przejmują
polski pas brzegowy, kontynuowaliśmy rozgrzewkę. Piliśmy piwo, wódkę,
jedliśmy kiełbasę.
I nabieraliśmy apetytu na Albionów.
Może i dobrze, że żaden angielski turysta nie zbłądził owego popołudnia nad jeziora pod Gnieznem.
W nocy nastąpił wymarsz ostateczny, na dyskotekę pod nocnym niebem,
w pobliskiej wsi. Pewien jestem, że niebo to, a i wieś pewnie, nie
zapomniały tego marszu tuzina naenergetyzowanych Celtów, którzy szli
niczym na wyprawę wojenną, przez zboża polskie, grzmiąc:
- Albiony! Albiony!! Gdzie-są-Albiony!!!
mimo że jupitery oświetlające plac zabawy nocnej, niekoniecznie
przewyższały mocą reflektory ursusa C-360, nasze wejście nie zostało
przegapione. Didżej oficjalnie nas powitał.
Być może był to bardzo zmyślny akt dyplomacji.
W końcu intencje przybyszy o niebiesko umalowanych twarzach nie musiały być zupełnie jasne.
A przybysze zaczęli się bawić. Tańczyć, wałęsać się, pić.
Rozglądać za Anglikami.
Pod sklepikiem dostarczającym trunku Bergol, ów celtycko-słowiański goblin, wdał się w radosne
zapasy z innym kamratem. Pozwoliło to licznym, wyraźnie rozbawionym
świadkom, przekonać się w pełni, że Szkoci pod kiltami nic krępującego
radości życia nie noszą.
I tylko jedno mnie zawsze, i zresztą przyjaciela mego, tego od boksu leśnego i tą stroną operowania, frapowało.
Jak to można podchodzić do goblina z pytaniami pozbawionymi rozsądku?
A co z instynktem samozachowawczym?...
Oto bowiem, pod tym samym sklepikiem, do Bergola podtoczył się
niziołkowej postury imprezowicz, z pokalem w dłoni. Na Bergola też
skierowała się jego radosna, cokolwiek satyryczna mordka.
- Czy panowie jesteście może kibicami Lecha? - padło pytanie.
Kibicami Lecha.
My. Celtowie.
Chłopaki Williama.
Łowcy Albionów.
Sierpowy był dynamiczny.
Dynamika Bergola zasługuje na osobny artykuł.
Wygrałby pośród innych goblinów wyścigi z balem cedrowym na plecach.
Gdybyż tylko nie wyginęły.
Niziołek odkopyrtnął się w mroki nocy wraz ze swoim horrendalnie fauxpasowym pytaniem.
- Nie jesteśmy żadnymi, *&^%$#, kibicami – warknął rozeźlony Bergol.
Zabawa toczyła się dalej.
I tak, stopniowo, Celtowie rozdzielali się. Niektórzy udawali się na samotne łowy...
Niekoniecznie na Anglików.
Inni, nie mniej samotnie, tańczyli w szczęśliwym transie.
Jeszcze inni błąkali się po polach i lasach, kontemplując jedyną w swoim rodzaju metamorfozę.
Tuż przed świtem pierwsi Celtowie zaczęli schodzić się na kwaterze. Grill był jeszcze ciepły, a posiłek rzecz ważna.
Zwłaszcza po obławie na Albionów.
Nawet, jeśli bezowocnej.
Rankiem drużyna była już w komplecie. Żaden Szkot nie został napadnięty, ni z kiltu obrabowany.
To było nasze Stirling. Magiczna noc...
*
Na zdjęciu powyżej znajdziecie mnie, mojego przyjaciela Strony Operatora... no i Bergola. Jego powinniście rozpoznać. Tak myślę.
Mieliśmy tylko jednego goblina w drużynie.
Przy okazji tych wspomnień postanowiłem ujawnić Wam wstydliwie
skrywaną tajemnicę klęski wojsk Williama Wallace'a pod Falkirk, w roku
1298. Niektórzy historycy twierdzą, że przyczyną klęski Szkotów był łuk
angielski. Ściślej; mroczną sławą okryty długi łuk angielski (longbow).
I ci historycy mówią wprost: dzielnych Celtów rozstrzelano.
Inni przebąkują coś o braku odwagi i zdradzie szlachty...
Też coś. Brak odwagi... Poczytajcie, jak to było naprawdę.
Tylko nie konsultujcie sprawy ze znajomymi Szkotami.
Absolutnie.
Craveheart
Szkoci przestępowali niecierpliwie z nogi na nogę. Niektórzy
zresztą z nogi na rękę, co robiło złe wrażenie braku dyscypliny w
szeregach. Ale też plotki roznoszone w tych szeregach nie stymulowały
zimnej krwi. Ponoć pod Stirling, gdzie dali tak pięknego łupnia Anglikom
– jakoby stu bardów francuskich uwieczniło to pieśniami – wcale nie
powiódł ich do bitwy William Wallace, tylko jego sobowtór.
Jakiś głupek wioskowy.
Tak głupi, i tak wioskowy, że zgodził się odegrać Williama za trzy kozy i dwa snopy trawy skoszonej.
A czemu sam Wallace nie raczył nosa wystawić przeciw Anglikom? Ano
nie był pewien wyniku bitwy. Przezorność lidera. Trzeba zrozumieć.
Ale zmieszanie było niemałe.
A głupek wioskowy bardzo wczuł się w rolę. Za bardzo. Zagrzał Szkotów, porwał do natarcia, zmiażdżył wrogów.
I chciał już zostać tym Wallace'm.
Wieczorem, po zwycięstwie, gdzieś na uboczu, towarzysze Williama zatłukli go kijami.
Padł zmasakrowaną twarzą w rekonstrukcję Londynu, którą usypał ze
słomek. Plan przewidywał atak pozorowany na miasto króla Długonogiego –
od wschodu armią kobiet, od zachodu armią owiec.
I dopiero po chwili prawdziwy szturm piechoty szkockiej.
Od morza.
Głupek padł, a plan padł wraz z nim.
Co tu o Londynie, gdy walki wciąż na ziemi Celtów... Pod Falkirk
szykowały się kolejne baty nauczycielskie dla anglosaskiego, psiakrew,
żołdactwa.
Aczkolwiek mrowie tego żołdactwa wywarło na Szkotach – rozglądających się za prawdziwym Williamem - pewne wrażenie.
- Lepiej wracajmy do domu! - zawołał ktoś odważnie.
Wiwatom nie było końca.
- Tak! Uciekajmy! - rozległ się radosny okrzyk Duncana Mac Duffa,
jednego z dowódców schiltronów, najeżonych włóczniami (podejrzanie
podobnych do gałęzi) czworoboków piechoty.
Schiltrony wymyślił William Wallace. Anglicy nazwali je z przedszkolną bezradnością Jeżami, Co Nas Wykłuły.
Wersja dla Edwarda Długonogiego brzmiała: Jeżami, Co Nas Wykłuły, Panie.
Przy czym nikt złożenia takiego raportu nie przetrwał, bo król Anglii nie pobłażał klęsce i słabościom.
Niczemu zresztą nie pobłażał.
I zdaje się, że schiltrony wymyślił głupek wioskowy...
Pod Falkirk, gdzie Jeży głodnych angielskiej jazdy było już całkiem
sporo, miał przybyć prawdziwy Wallace. Wypatrywano go z napięciem i
tęsknotą, bo im bardziej był nieobecny, tym większe sukcesy odnosił.
Jak to, szczerząc 47% zębów, orzekł dowcipnie dowódca jazdy, John”Rudy” Comyn.
Wedle tej logiki, przybycie Wallace'a na pole walki musiało raczej
wieść do klęski, a nie kolejnego triumfu, nikt jednak nie zaprzątał
sobie głowy logiką. Nie leżało to w szkockim obyczaju.
W tymże obyczaju leżało z kolei poczucie szczęścia, a nic tak nie czyni Szkotami szczęśliwymi jak popadanie w obłęd.
„Rudy” Comyn, który 53% zębów zostawił pod Stirling, też był już w całkiem szczęśliwym obłędzie.
Zawsze weń wpadał. Przy okazji każdej walki. To pozwalało zmieniać
się w niebieskiego diabła, a niebieskie diabły wygrywają bitwy.
Albo zostawiają 53% zębów w zbrojach angielskich.
Póki co, Wallace był nieobecny, co budziło w armii Anglii mieszane
uczucia. Bo Wallace nieobecny to Wallace zwycięski. A obecny? Może nie.
Może jeszcze bardziej?
To mogło oznaczać 15 000 niebieskich diabłów rozgryzających zbroje na powalonych najeźdźcach.
By okrzyki o powrocie do domu nie powiodły do rzeczywistych odmarszów, „Rudy” Comyn rozsyłał żarty za pomocą gońców.
- Anglicy są dziś osłabieni! Dlaczego?... Irlandczycy walczą po ich stronie! Pffhahahahahahahahihihihihiuuuu!...
Gońcy dokładnie przekazywali żart, także ów obłędny śmiech, który miał dla morale Celtów znaczenie wysoce balsamiczne.
Aż przybył wreszcie sam William Wallace.
Ledwo zdążył, bo mimo wysiłków Comyna, 10% żołnierzy zawróciło już
do domu, „gdzie się można potłuc naprawdę, z żona czy z koniem, a nie
godzinami trzepotać rzęsami do Anglików, do licha i cholery.”
Plotki o przełożeniu bitwy pod Falkirk były już rzeczywiście żywe, a
podany powód – przelot meteoru nad katedrą w Kolonii – brzmiał dla
Szkotów całkiem do rzeczy.
Wierzchowiec Williama był sponiewierany, ale malunek na twarzy
lidera zrobił wrażenie. Cała była niebieska, przy czym na ustach dało
się zauważyć czerwony krzyż.
- Ten krzyż złożę na ustach Edwarda! - zapowiedział radośnie.
- A ty kto! - zawołał dowódca Jeża, Duncan Mac Duff.
Mac Duff, który pod Stirling
zostawił 78% zębów, rozpoznał Wallace'a i ów okrzyk wyzywający był
tylko zwyczajnym, polowym żartem z jego strony. W otoczeniu natomiast
odebrano to różnie.
Na przykład dowodzący innym schiltronem John Grahame z Dundalff
zdenerwował się i rzucił głazem. Czaszka konia Williama była po tym
całkiem do niczego.
Sam Wallace wpadł w błoto, czym się jednak w widoczny sposób nie
przejął. Może dlatego, że kiedy się podniósł, i tak był czystszy niż
połowa szlachty szkockiej.
- Kto ty!! - podchwycił do reszty rozbawiony „Rudy” Comyn.
I znów niepotrzebnie. Owszem, zaśmiał się ten i ów, lecz wielu obrzuciło lidera podejrzliwym, niegościnnym wzrokiem.
- JESTEM WILLIAM WALLACE, WOJOWNIK SZKOCJI, WRÓG ANGLII!
Okrzyk był pełen pasji – po policzku Comyna spłynęła łza.
Ale nieufność w szeregach wciąż była znaczna.
- William Wallace ma dwie pary oczu!
- A z pleców wyrastają mu miecze!
- Yyu lmmnk fiuęęe uukkoiiuuyyy eytułł! („Krowy niewydojone, martwi
mnie to, martwi, martwi, rolmopsy” - oczywiście głupków wioskowych nie
brakowało w ochotniczej armii szkockiej, tak samo jak w angielskiej).
- William jest z drewna!
- Jest Anglikiem!!
Wallace pokręcił głową, wytrzeszczając niebieskie oczy.
Zazwyczaj miał szare, ale trochę zapędził się z farbą.
Porównanie do Anglików trochę go zdenerwowało. Oni nosili pończochy, na Boga.
Wszystkiemu winna propaganda Długonogiego – pomyślał posępnie,
sięgając za plecy po miecz. Sekundę później jeden z całkiem blisko
stojących Szkotów rozjechał się na dwie zgrabne połówki, nikt jednak
tego nawet nie zauważył. Podniecenie bitwą przesłaniało nieistotne
incydenty.
Wallace ze zdumieniem przyjrzał się krwi spływającej z miecza, lecz
nie próbował dociekać jej pochodzenia. Dopóki nie czuł bólu we własnych
plecach, oznaczało to, że nikt ważny dla kraju nie padł.
- Synowie Szkocji!! - ryknął z patosem.
Nie wszystkich porwał ten ryk.
- O co ci chodzi? - zapytał życzliwie siwobrody wojownik. Pokryty
siecią licznych prastarych szram i całkiem świeżych nacięć, sprawiał
wrażenie trędowatego, co nierzadko onieśmielało przeciwników podczas
walki.
Gruchnął swobodny śmiech. „Rudy” Comyn spadł nawet z konia. Nim się
pozbierał, dowcipni piechurzy wymierzyli mu serdeczne kopniaki w głowę,
po których nie od razu doszedł do siebie.
- Walczymy z Indochinami? - upewnił się, dosiadłszy konia tyłem.
Potem rozłożył sobie ogon koński na całej twarzy i cichutko mruczał: -
Huhuhuhuhu...
Wallace westchnął ciężko. To była tak dzielna armia... Tak bardzo dzielna...
Kiedy już zdołało się nakłonić ją do biegu na wprost.
Nieoczywista sztuka.
- Dziś możemy walczyć za wolność Szkocji! - zawołał gromko.
- Nie chcę umierać za szlachtę, co palcem nie kiwnie! - zirytował się jeden z włóczników.
- Sam jesteś szlachcicem – przypomniał mu towarzysz z schiltronu.
- Aha.
- Dziś możemy walczyć za naszą ziemię piękną i dumną! - krzyczał Wallace.
- Aha.
- Dobra! Powiem wam coś teraz! - Na twarzy lidera pojawiła się
najwyższa determinacja. - Coś wam teraz powiem, a świat zapamięta te
słowa.
Zapadła cisza. Nawet szemranie po angielskiej stronie ucichło.
Napięcie było oczywiste.
Wallace zmarszczył brwi, zastanawiając się co powiedzieć, by spełnić oczekiwania.
Następny głaz mógł poszybować już w jego czaszkę.
Szkoci byli serdeczni, ale jeśli uznaliby go za głupka wioskowego...
- No? - ponaglił grzecznie dowódca schiltronu, Duncan Mac Duff.
Niezbyt uśmiechnięty.
Wallace spojrzał w niebo, a ono zesłało pozłocenie na jego błękitne oblicze.
- Każdy człowiek umiera. Nie każdy żyje naprawdę – rzekł cicho.
Jest nieodgadnioną zagadką mistyczną, dlaczego bywa, że głos cichy jest czasem tak bardzo donośny.
Panowało milczenie.
Po twarzy dowodzącego jazdą Comyna znów spłynęła łza.
- Dotarliśmy do Indochin – wyszeptał z nabożeństwem.
Wallace patrzył w niebo, nieruchomy jak posąg.
Po chwili Mac Duff chrząknął. A John Grahame z Dundalff zapytał z ociąganiem:
- Ale co by to... Czy to po walijsku coś... Czyy...
Wallace prędko oderwał wzrok od nieba i potoczył nim po
towarzyszach. Wszyscy patrzyli na niego głęboko zafrapowani. No tak.
Przemówił jak taki lord pończoszniczy. Górnolotnie, sztywno. Nikt nie
zrozumiał.
Zafrapowanie sprowadza lęki, a lęki... Dało się zauważyć, że kilku
Szkotów dyskretnie – ale nie aż tak znów bardzo dyskretnie – skierowało
na niego łuki i włócznie.
- Żartowałem! - wyrzucił, uderzając dłońmi w uda i szczerząc zęby.
Twarze Szkotów odprężyły się natychmiast.
- A tak naprawdę chciałeś powiedzieć...? - uśmiechnął się życzliwie Mac Duff.
- Eeuuueeęę uiuuyyyyfffhhhiiiiuuu ęuujiiiooyyy!!
Zapanował rwetes bojowy. Wzruszenie, radosny śmiech i porwanie Celtów do walki były już poza dyskusją.
Także dla króla Edwarda, który wykrzywił twarz z pogardą, spojrzał na dowódców i wymruczał:
- Będą walczyć. Archers do przodu.
Szkoci wiwatowali. Kilkudziesięciu roztańczyło się nawet, co było
naturalnym, trudnym do stłumienia odruchem, gdy miało się na sobie
kilty.
Tumult przywrócił już nieomal pełną przytomność dowódcy kawalerii
szkockiej. John „Rudy” Comyn wyciągnął miecz i z najwyższą surowością
popatrzył ku chorągwiom angielskim.
- „Eeuuueeęę uiuuyyyyfffhhhiiiiuuu ęuujiiiooyyy” – powtórzył twardo. - Świat zapamięta te słowa. Długonogi zapamięta Falkirk.
Wallace'owi podprowadzono konia. Gdy go dosiadał, zbliżył się Duncan Mac Duff.
- Dobrze ci to poszło, Williamie – pochwalił z powagą. - Nie
liczyłem, że utrzymamy w polu więcej, niż 60% piechoty. Mi zwykle
rozchodzi się do domów połowa. I kolejne 25% w trakcie walki. -
Przeniósł zmrużone oczy ku liniom nieprzyjaciela i dodał: - Będą
strzelać zaraz. Wystawili 1000 łuczników.
Wallace poszedł za jego wzrokiem.
- Będą, ale nie od razu – wymruczał. - Dyplomatów podsyłają.
- Pojedźmy ku nim zatem – wyszczerzył zęby Mac Duff.
Rozmowy przed walką były już tylko czystą formalnością, rodzajem
ozdobnej amfory na krew, która musiała być przelana. W rzeczy samej
królowi Edwardowi chodziło o upokorzenie „plebejuszy, gnomów i
owczarków”, jak to uczciwie wyraził. Natomiast Szkotom... Cóż, Szkoci
nie omieszkali pokazać swych cech narodowych.
Radosnego obłędu i takich tam.
Dokładnie na środku, między liniami wojsk, spotkali się dyplomaci
Szkocji i Anglii. Króla Edwarda reprezentowali marszałek Anglii i hrabia
Lincoln - Henry de Lacy, hrabiowie Norfolk i Hereford, oraz bardzo
wysoko zadzierający potrójny podbródek biskup Durham, Anthony Beck.
Wallace też zebrał elitarnych dyplomatów. Oprócz Mac Duffa, na rozmowy z Anglikami wybrali się
„Rudy” Comyn i – trzeba to, niestety, ujawnić – głupek wioskowy Fearghas.
Anglicy dotarli na środek pierwsi. Szkotom nie spieszyło się aż tak
bardzo. Dwukrotnie zawracali ku szeregom swych wojsk, bo ściągał ich
radosny taniec kamratów. Gdy w końcu dotarli, miny dyplomatów Edwarda
wyrażały upokorzenie i odrazę..
- Brak ogłady – wyrwało się z ust marszałka Anglii, de Lacy'ego. Jego twarz była czerwona jak piwonia.
Nim Wallace zdołał skwitować ten zarzut stosownym żartem, „Rudy” Comyn rzekł przepraszająco:
- Nie wińcie nas za konstytucję Indochin.
Zapanowało kłopotliwe milczenie. Ze strony angielskiej. Bo chichot
delegacji Wallace'a był swobodny i jeśli nie gwałcił konstytucji
Indochin, to kodeks brytyjskiej dyplomacji już z pewnością.
Odniesienie się do słów dowódcy jazdy szkockiej przerosło siły Anglików.
Może dlatego, że wciąż siedział tyłem na koniu i wyraźnie bimbał na kontakt wzrokowy z rozmówcami.
O ile machał do wiwatujących, roztańczonych szeregów rodaków, o tyle w kierunku posłów Edwarda posyłał całkiem sporo gazów.
Zupełnie głośno.
Teraz nie tylko marszałek był purpurowy. A biskupowi przybył czwarty podbródek.
- Jesteśmy posłami od króla Anglii i Walii – wycedził drżącym
głosem ten drugi. - Obecność króla na tej ziemi wymaga szacunku i
pokory.
- Tak? - rozszerzył zalane farbą oczy Wallace. - To niech się kłania pokornie naszym krowom i owcom, może którąś uwiedzie.
Duncan Mac Duff, który rozumiał względnie normy dyplomacji, postanowił za wszelką cenę zdławić falę śmiechu, zanim opuści krtań.
Co się udało, ale cena rzeczywiście jakaś była.
Twarz dowódcy Jeża usmarczyła się z niewytłumaczalną obfitością. Tuzin owiec nie powstydziłby się tego usmarczenia.
Jeśli nie turów.
Tymczasem jednak skupiło się ono na jednej twarzy. Mac Duff jednak,
albo miał nerwy ze stali, albo w istocie wrodzony talent dyplomatyczny,
bo mimo dundli, które zwisały z jego szczęki niczym stalaktyty,
zachował oblicze idealnie kamienne. Jego oczy patrzyły na Anglików z
niezachwianą powagą, a nawet zafrapowaniem, jakby dumał nad przyczynami
tej całej waśni między Anglią, a Szkocją.
Posłowie Edwarda popatrzyli na siebie bezradnie.
- Dzi... - zaczął marszałek de Lacy, ale urwał z wysiłkiem.
- Ukorzcie się w imię Boga – wykrztusił drżącym głosem biskup Durham.
Patrzył przy tym pod kopyta swego konia, bo groziło utratą wiary w
stworzenie boskie przyglądanie się dostojnikom szkockim, z których jeden
siedział tyłem na koniu i wyraźnie nie miał świadomości procesu
gazowniczego, drugi ledwo patrzył przez zamalowane oczy, trzeci
szczerzył z zadumą 22% zębów, a czwarty przybiegł na własnych szpotawych
nogach i właśnie robił coś w kuckach, a czego nawet owcom na polu walki
nie wypadało robić.
W zasadzie to robił kilka takich owczych czynności jednocześnie.
Anglicy byli już trochę spoceni.
Nie przeoczyli też krwi na mieczu Williama.
- Oto warunki króla – przełamał niezręczną ciszę marszałek de Lacy.
- Pan Wysp obiecuje ustąpić z wojskiem, jeśli strona szkocka przyjmie
te oto polubowne warunki:
.
1. William Wallace złoży broń i wstąpi do klasztoru w
Jorku, gdzie będzie modlił się w dybach i z łańcuchem obwiązanym wokół
pasa i nóg przez lat 45. Po tym czasie zostanie zwolniony z obowiązku
służby panu i będzie mógł ubiegać się o stanowisko dobosza w armii
Albionu.
2. Wszyscy żołnierze Szkocji zebrani pod Falkirk złożą
broń i przysięgę wierności królowi Anglii, po czym będą mogli odejść w
pokoju do swoich domów.
3. Wszyscy dowódcy szkockiego wojska obecni pod
Falkirk złożą pod topór swe dłonie, stopy i nosy jako obietnicę
lojalności wobec króla Anglii. Po tym zaprzysiężeniu będą mogli odejść
bezpiecznie do swych domów.
4. Edynburg zostanie spacyfikowany, spalony, zburzony
do piwnic i ukarany zarazą w postaci podrzuconych trędowatych z
królestwa Anglii. Po tym czasie na miejscu miasta założone zostaną dla
Edwarda sady wiśniowe i jabłkowe jako gest przeprosin i dziękczynienia
za okazane łaski.
5. Prawo pierwszej nocy zostanie rozciągnięte do prawa pierwszego tygodnia. Dla córek szlacheckich do pierwszego miesiąca.
.
Zapadła cisza. Przerywały ją tylko gazy „Rudego”
Comyna, który znów zatapiał twarz w końskim ogonie i nucił coś w
szczęśliwym odprężeniu. William i Mac Duff spojrzeli po sobie z łagodną
zadumą.
- I cóż powiesz o takich warunkach, mój towarzyszu? - spytał lider, kryjąc uśmiech.
- To wyjątkowy akt przyjaźni. Z pewnością tylko
głupiec odrzuciłby wyciągniętą w szczodrości dłoń. Jestem pewien, że
mieszkańcy Edynburga urządzą festiwal upojeni darami i protekcją króla
Edwarda.
Wódz Szkotów roześmiał się serdecznie.
- Oj, niewątpliwie, niewątpliwie! - Przeniósł
rozpromienione mimo farby oczy na marszałka. - Tak, jak zauważył Duncan
Mac Duff, tylko głupiec odrzuciłby tak szczodre warunki... Dlatego
przyjmujemy je.
- Prz... - de Lucy wytrzeszczył oczy wstrząśnięty i obejrzał się odruchowo za siebie.
- Oczywiście – rozłożył ręce Wallace. - Przecież po to owe warunki spisano, czyż nie? Według woli króla Anglii?
- Yhmmbł – potwierdził marszałek z zakłopotaniem.
Hrabia Herford pospieszył mu ze wsparciem:
- Wallace kpi z pewnością! Te warunki są nie do przyjęcia!
- O – William uniósł brwi w kpiącym wyrazie. - A więc
sami dyplomaci przyznają, że ich oferta tyle jest warta, co puklerz, do
którego wół narobił?
Piąty podbródek przybył biskupowi Durham, co
przyprawiło mu trudności z oddychaniem. Purpura spłynęła z twarzy, lecz
zastąpiło ją zsinienie.
Marszałek de Lucy to otwierał usta, by coś powiedzieć, to je zagryzał.
- Obrażono tu króla Anglii – zaznaczył na wszelki wypadek hrabia Norfolk.
- Sam się obraził, ten zagubiony w mitomanii wagabunda
– oznajmił Wallace ku zgrozie posłów Edwarda – kiedy przybył tu dziś po
swaty. Roztłuczemy dziś jego armię, a jego samego jeszcze przed nocą
ożenimy z najpiękniejszą owcą Szkocji w akcie miłosierdzia po celtycku.
Tym razem Mac Duff nie hamował już śmiechu. A że
zdobiące go stalaktyty zatrzęsły się groteskowo, śmiech porwał
wszystkich jego towarzyszy, w tym głupka Fearghasa.
Co nie przeszkadzało mu kontynuować upodobanych czynności.
- Warunki PRZYJMUJEMY – powtórzył lider Szkocji,
patrząc na Anglików jakimś zmienionym, przeszywającym jak zimny wiatr
wzrokiem – tyle że CO NIECO ZMODYFIKOWANE.
- To znaczy? - wymamrotał marszałek de Lucy.
- Oto nasze warunki (aby armii Anglii nie dotknęła zagłada, a jej samej sromota i żarty na dworach Francji):
.
1. Król Edward złoży miecz i koronę u stóp obecnego tu
dyplomaty Faerghasa, po czym odda mu tron Anglii jako dowód szczerych
intencji i miłości swej do Szkotów. Po tym przyjmie na lat sześćdziesiąt
służbę w klasztorze w Edynburgu, gdzie z trapem okrętowym do pleców
przywiązanym, będzie z radością szczerą oczyszczał sklepienia z
pajęczyn, grzybów i hub. Po ukończeniu służby odzyska tron Anglii,
Francji, Egiptu i Mezopotamii.
2. Wszyscy żołnierze wojska angielskiego zebrani pod
Falkirk złożą broń, odzież, konie, a także dwutygodniowo nieustający
ukłon królowi Anglii Fearghasowi, po czym wymaszerują do Walii, gdzie
odbudują zniszczone przez angielską przestępczość miasta i wsie. Po tym
będą mogli w pokoju wrócić do swoich domów.
3. Wszyscy dowódcy wojsk angielskich, irlandzkich i walijskich obecni pod Falkirk złożą swoje głowy pod topór jako obietnicę lojalności wobec mameluków syryjskich.
4. Londyn zostanie spacyfikowany, spalony, zburzony do
piwnic i ukarany zarazą w postaci podrzuconych trędowatych z królestwa
Francji. Po tym czasie na miejscu miasta zostaną założone sady daktylowe
i figowe dla króla Faerghasa.
5. Wszystkie kobiety angielskie będą mogły umówić się z
chłopcami Szkocji na noc pierwszą, drugą i każdą następną, bo po tej
pierwszej nie będą miały wątpliwości, że to Szkoci są prawdziwymi
mężczyznami, a nie angielskie puppety w pończochach. Angielskie
szlachcianki otrzymają obywatelstwo Szkocji, a krewne króla Edwarda
odszkodowanie za nieszczęśliwe swe pochodzenie i klucze do sypialni
Williama Wallace'a.
.
Lider Szkotów z powagą skinął głową.
- Przekażcie warunki królowi, my tymczasem rozejrzymy się za owcą godną jego pończoszniczego majestatu.
Panowała cisza, która pozwalała rozumieć niektóre
okrzyki ze szkockiej i angielskiej strony. Posłowie Długonogiego byli
całkiem powściągliwymi, doświadczonymi dyplomatami, lecz utrzymanie
spokoju po słowach lidera Szkocji ujęło im zbyt wiele energii, jeśli
zważyć, że bitwa była czymś nieuchronnym.
Ze ściśniętymi wargami i podbródkami (biskup), Anglicy
powoli zawrócili konie, by odjechać na swoje pozycje. Tylko marszałek
de Lucy obrócił jeszcze głowę i złowróżbnie wydusił:
- Wszyscy dziś zginiecie na tym polu.
Wallace uśmiechnął się pobłażliwie i zerknął na Fearghasa.
- Chyba odrzucono nasze warunki. Może ty zaproponujesz coś bardziej w guście Anglików?
Głupek wyprostował się i z marsem na czole, które pamiętało kilka ciosów młotem, rzucił za de Lucy'm:
1. Eyuiuui ęęeeuą!
2. Yyyyu ioooouuyyuuu!
3. Uiuiuiu iuiuio uu. Uuu.
4. Aaa.
5. E. E. U. U. Ue.
- Nic lepszego już wam zaproponować nie mogę – oświadczył uczciwie Wallace.
Posłowie Anglii odjechali w wymownym pośpiechu.
- I co tam? - zapytał z ciekawością John „Rudy” Comyn, niechętnie odrywając ogon od twarzy.
- Nie przyjęli naszych warunków – wymruczał pogodnie William. - Chyba mają coś do mameluków syryjskich.
- Indochińczycy...
Chwilę później dyplomaci szkoccy znaleźli się znów w szeregach swoich wojsk.
- I co? I co? - dopytywali się żołnierze w podnieceniu. - Poddają się? Przeprosili?
- Będzie bitwa. Wszyscy są?
- Tak. Do domu odeszły tylko klany Abergzombich, Andruterów,
Balfroterów, Bannergarnców, Bruceroydów, Flynnelloydów, Grunnbawaldów i
MacKindergardenów.
- Hmmm... OBELGOWI, WYSTĄP!
Skłonni do lżenia Szkoci wysunęli się wprzód. Po stronie angielskiej dało się zauważyć podobny ruch.
To był ostatni moment przed bitwą i wszystkim serca tłukły się w
piersi jak te młoty, które kiedyś zmieniły Fearghasowi kształt twarzy.
- Ja zacznę! - podskoczył John Grahame z Dundalff.
Przybrało to nieco groteskowy wyraz, gdy cały jego najeżony pikami i
włóczniami (wszystko to jakoś podejrzanie przypominało gałęzie) Jeż
poskoczył odruchowo za nim.
Grahame wychylił nasrożoną twarz w kierunku nieprzyjaciół i uczyniwszy z brudnych od twarogu dłoni trąbkę, zagrzmiał:
- Dupczyki królewskie!
Donośny śmiech Szkotów gruchnął po okolicy, co świadczyło, że dowódca schiltronu dobrze zaczął.
Ze strony angielskiej dobiegły głuche przekleństwa, aż wreszcie także i wyraźna odpowiedź:
- Ślimaki z krowiego nosa!
Zaraz po tej zniewadze doleciał angielski śmiech.
Szkoci obrzucili się szybkimi, nieco nerwowymi spojrzeniami.
- I co? I co?
- Mnie to nie obraża...
- Mnie też nie!
- He! Słabi są, zmęczeni marszem. Nasza kolej! Dawaj ktoś!
Tym razem przed szereg wystąpił konny szlachcic.
- Puppety-muppety zwerbowane na jarmarku!
Rozległy się gwizdy Anglików.
- Co tam? - zmarszczył brwi „Rudy” Comyn, zajmując właściwą pozycję na koniu.
- Ten dureń nas ośmieszył.
- Natłuc mu. Niech to wszystko... Nie jesteśmy w Indochinach. Oszukano mnie.
- Puppety-muppety! - rozkrzyczał się z fanatyzmem jeździec. Mimo że
wymierzono mu karcący cios młotem w udo i wbito kolec dębowy w plecy,
nie stracił zapału. - Puppety-muppety!
- To się rozejdzie – zmartwił się Mac Duff. - Irlandczycy nas wyśmieją. Przywalcie mu jeszcze raz.
- Pupp... - Szlachcica zdjęto z konia z dynamiką, która musiała mieć skutki uboczne.
Takie, jak cztery czy pięć złamań nóg.
Do tego w twarz wgnieciono mu dwudziestokilogramowy kamień, z
którym podbiegło dwóch ochotników. Złość musiała być jednak spora – a
może raczej troska o prestiż – bo skłuto jeszcze winowajcę tuzin razy
mieczem i włócznią.
I przejechano koniem.
- W porządku? - nachylił się ku niemu Wallace.
- Tak, choć coś mnie pobolewa tu i ówdzie – wyznał ze skruchą
szlachcic. - Wiem, że zasłużyłem. Nie mówcie żonie. Ktoś mnie wsadzi na
konia?
Nim zdołano uczynić zadość tej prośbie, dzielny, choć niezbyt utalentowany obelgowy umarł.
- Przywiązać go do konia – rozkazał wzruszony Wallace. - Poprowadzi szarżę na prawym skrzydle.
- Martwy? - wytrzeszczył oczy Mac Duff.
- Tak. Nie zawróci, choćby i demona zobaczył. Jego jazda zatem też nie.
Tymczasem po stronie Anglików, którzy nie przeoczyli kiksa wrogów,
panował nastrój festynu. Rozniesiono sok malinowy i ciasto z gruszkami.
Ich obelgowy był gruby jak grusza właśnie i mocnym głosem zawołał:
- Kuciapki wysmyrane pod pledami!
Śmiech armii króla Edwarda był zaiste potężny. Sam władca podobno
zaśmiał się pierwszy raz od urodzenia. Nim Szkoci ustalili, czy okrzyk w
ogóle i jak bardzo ich obraził, fala angielskiego śmiechu zmieszała ich
szyki do reszty.
Cios był poważny.
Szef klanu MacKikuttbrittów pofatygował się do skonsternowanego
Wallace'a, rzucił mu w twarz: „To mnie obraża. Bardzo.”, po czym
natychmiast odmaszerował do domu z całym klanem.
- Czy on miał łzy w oczach? - chciał wiedzieć Mac Duff.
- Nie ma co, przywalili nam – przyznał lider, ignorując pytanie dowódcy schiltronu.
Wokół tłoczyli się Szkoci, rzucając na Williama niespokojne
spojrzenia. Zwracał uwagę kandydat na króla Anglii, Fearghas, który pod
wrażeniem obelgi angielskiej odzyskał zdolność czytelnej mowy.
- To mnie nie obraża. To mnie nie obraża – powtarzał, z dziwnym chichotem. - Coś jest na rzeczy, mówię wam...
- W ucho mu – rozkazał zirytowany John Grahame, który miał kłopoty ze swoim schiltronem.
Takie, jak odejście do domu 68% stanu.
I tak Anglia straciła szansę na władcę rzadkiej charyzmy. Głupek wioskowy skończył jak... głupek wioskowy.
Ten czy inny.
Rozbito mu kolana, barki i miednicę i odcięto twarz.
Ale przywiązano i do konia.
- Na lewą flankę go – rozkazał Wallace. - Połóżcie piki na ziemi. Poderwiecie je na mój okrzyk, w ostatnim możliwym momencie. Tuż przed łbami koni Edwarda.
Anglicy wciąż świętowali, oczekując riposty, gdy tymczasem dowódcy
szkoccy usilnie pracowali nad przywróceniem dyscypliny i szyku.
Był to spory problem, bo i wcześniej takowych za bardzo nie było.
Ostatecznie jednak, za cenę dwudziestu trupów przywiązanych do
koni, awansowanych tym samym na niezłomnych oficerów i specjalistów od
szarży, przywrócono przynajmniej głód walki.
Z wiarą w zwycięstwo było nieco gorzej. Dlatego do rzucenia obelgi mającej złamać Anglię wystąpił sam William Wallace.
Wystąpił bardzo demonstracyjnie, dobre dziesięć kroków do przodu.
Natychmiast nabożna cisza zapadła tak w wojsku szkockim, jak w angielskim.
- Załatw ich, Williamie – wyszeptał z przymkniętymi oczami Mac Duff.
- Złam ich – zacisnął pieści „Rudy” Comyn.
Wallace, syn Szkocji, popatrzył surowo na wrogów. I krzyknął tak,
że ciarki przeszły przez twarze jego rodaków, marszcząc zaschniętą na
nich farbę:
- FRANCUZI!!!
To był wstrząs. Anglicy płakali. Irlandczycy uciekali w kierunku
Falkirk, Walijczycy szarpali się z Gaskończykami. Wielu jeźdźców spadło z
koni i mimo prób ich pokrzepiania, odmawiało powstania.
A Szkoci tańczyli w blasku słońca.
Wszyscy. Barwny rój kiltów.
Nawet klan MacKikuttbrittów, poruszony euforią, zawrócił i zajął ponownie pozycje.
Święto trwało długo. Okrzyk króla Edwarda, trzęsącego się w gniewie i upokorzeniu, ledwo przebił się przez ten zgiełk:
- AA... CZEEZ!
Wallace przestał pląsać i rzucił szybkie spojrzenie ku liniom wroga.
- ŁUCZNICY! - zaalarmował. Ale ku zdumieniu towarzyszy nie schylił
się pod osłoną tarczy – żadnej zresztą nie miał – tylko... odwrócił się
tyłem do wroga.
- Uciekamy? - wymamrotał zdezorientowany „Rudy” Comyn.
- Nigdy – błysnął wilczym okiem bohater Szkotów. - Wszyscy
umierają... Nie wszyscy żyją naprawdę. - Przez chwilę milczał,
delektując się powszechną konfuzją rodaków, po czym wybuchnął gwałtownym
śmiechem szaleńca. - Pokażmy im, jak bardzo boimy się angielskich
strzał!
To krzyknąwszy, William Wallace wypiął się w stronę Anglii i jej króla, i zadarł kilt.
Szczęśliwy amok natychmiast zatopił wszystkich Szkotów. Broń i
tarcze legły porzucone z nonszalancją, by każdy swobodnie obnażył swój
antyangielski tyłek.
Hałas był ogromny. Kolejne rozkazy Edwarda Długonogiego nie mogły już przebić się do uszu pogrążonych w euforii Celtów.
A szkoda.
Dopiero po dłuższej chwili Wallace zmarszczył brwi tknięty
zdziwieniem, że oczekiwany deszcz tysiąca strzał jakoś nie spada z
nieba.
Obrócił głowę i na jego twarzy wykwitła najgłębsza zgroza.
- PIKI!!! - wrzasnął rozdzierająco.
Bardzo rozdzierająco i przejmująco, i w ogóle dramatycznie.
Tyle - że za późno.
Nadbiegający Anglicy, całe ich rozebranych do naga tysiące, byli już zbyt blisko.
Zaprawdę zbyt blisko...
*
Tak wygląda prawda o Falkirk. Nie można się
dziwić, że sprawę zatuszowano, zarówno strona szkocka, jak i angielska.
Czy jednak nazwać to złośliwością losu, czy ironią historii, jest
oczywistym, że to nie łucznicy króla Anglii sprawili klęskę Szkotom.
Zadecydowały o niej ich cechy narodowe: męstwo, radość życia i poczucie humoru.
teraz to juz nie wiadomo co lepsze, orginał czy parodia!!! wrrrrrr..... brrrrrr.....łubudub!!! pięknie tu, tak wiosennie, wesoło i psychicznie!
OdpowiedzUsuńGłównie psychicznie.
UsuńA skoro psychicznie - to i wesoło.
A swoją drogą... co jest oryginałem, a co parodią?...
:)
waleczne seeeeeerccccceee
OdpowiedzUsuńŁadne spódniczki :)
OdpowiedzUsuńTylko spódniczki? ;)
UsuńA macie może skarpetki? Bo jeśli tak, to ładne skarpetki ;p
OdpowiedzUsuńNie nosimy, to by oznaczało lęk przed brudem, ziąbem, wężami, skorpionami i innymi głupstwami, którymi Szkot sobie głowy nie zawraca. ;)
UsuńJa to już w ogóle głowę straciłam dla tych szkockich spódniczek. ;) Ech!
OdpowiedzUsuńHmmmmm. Prawidłowo! :)
UsuńFajne! Przepraszam, że nie pisałem ale dopiero teraz wygrzebałem się z choróbska i wreszcie jestem w stanie pracować. Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńA zatem dużo, dużo zdrowia AiR i serdecznie Cię witam. :)
UsuńPrzypominam: końskie dawki witaminy C! :))
UsuńNo ale seksi ...:D
OdpowiedzUsuńFajne te kraciaste kiecunie :P
Facetów ciągnie do kiecek i nosiliby co dzień, ale zaraz się raban podniesie, że zboczeńcy i heretycy... ;)
UsuńNo cóż na Szkotów to wy nie wyglądacie....hmmm raczej przypominacie hordę pijanych chłopów spod Bojanic!
OdpowiedzUsuńNo brawo. Chociaż jeden zidentyfikował bojanicki strój ludowy. Czyżby sołtys?
UsuńPrecz z transseksualistami!!!!!!Na wyspę z nimi...na wyspę tam obnażać swoje zboczenia!!!!
OdpowiedzUsuńRudolf Twardogłowy
Wszystkie wyspy zajęte. Ale ponoć Uznam tanio dzierżawią.
UsuńPaniee nie sołtys bom ja jest Rufin Dziarski potomek Waldka zez Działynia co wszystkim nochale w knajpie rozwalał!!!!!
OdpowiedzUsuńNie, no to szacun!
Usuń