sobota, 2 lipca 2011

W obronie macierzy

Każdy Polak wie, a przynajmniej z lekcji historii powinien tę wiedzę wynieść, że nie raz i nie dwa nasi praojcowie musieli walczyć o niepodległość ojczyzny. Przeganialiśmy z Rzeczypospolitej Niemców, Turków, Szwedów, ba nawet bolszewików.
W dniu dzisiejszym Autor serwuje nam 2 opowiadania nawiązujące do wspomnianych wydarzeń. Pierwsze w mikroskali, ponieważ macierz stanowi posesja, to Chirurgiczne skutki czujności.
Drugie z kolei w makroskali, ponieważ ważą się losy całej planety. W roli głównej występuje ponownie nieobliczalny Kapitan Kavior, a opowiadanie dostępne tutaj Kapitan Kavior odpiera inwazję.

A poniżej opis dla nieznających języka polskiego. Po rumuńsku (tłumaczenie google tłumacz).

Fiecare Polul ştie, sau cel puţin din lecţiile istoriei trebuie să fie la această cunoştinţă de faptul că nu o dată, nu de două ori, strămoşii noştri au trebuit să lupte pentru independenţa patriei lor. Przeganialiśmy al Republicii de germani, turci, suedezi, ba chiar şi bolşevici.
Astazi, autorul ne oferă două poveşti legate de aceste evenimente. Primul micro-scară, deoarece matricea este un imobil, o implicaţii chirurgicale de vigilenţă.
Al doilea rind pe scara macro, ca acestea să cântărească soarta întregii planete. , Rolurile principale din nou neregulat Kavior căpitane, şi povestea disponibile aici respinge invazia Kavior căpitane.





Chirurgiczne skutki czujności 


Robert rozparł się wygodnie w fotelu. W ręku trzymał książkę w "Studium w szkarłacie" Conana Doyle'a, lecz po prawdzie do czytania aż tak bardzo mu się nie spieszyło. Spojrzeniem odprężonego człowieka potoczył po tym, co w życiu kochał najbardziej – zaraz po żonie, oczywiście.
Po salonie.
- Salon to serce domu – powtarzał mu ojciec. – To generator mocy. Upewnij się, by wyglądał tak, jak sobie wymarzysz. Wtedy możesz wracać do domu z kopalni srebra lub z wojny z bolszewikami, a salon taki, ów rozrusznik znużonego ducha i ciała, ukoi cię natychmiast.
I tak właśnie było. Szczęśliwie Ariadna, żona Roberta, podzielała jego gust co do urządzenia domu. Obyło się bez swarów i negocjowania. Oboje uważali powszechną modę na podłogi pozbawione przytulnych dywanów i wykładzin za fason godny prosektorium, lecz nie domu, tego gniazda rodzinnego. Panele i terakota? To nie dawało poczucia ciepła i przytulności, jeśli oznaczało rozbrat z dywanami. Nie dla Roberta, który był tradycjonalistą i z rezerwą podchodził do kwestii „co jest modne w tej dekadzie”.
- Niech ludzie urządzają swój zamek według swych preferencji, a nie katalogów – rzekł Ariadnie w dniu, w którym kupili okazałą rezydencję.
- Oczywiście – poparła go żona. - Zresztą skoro mamy w planach czwórkę szkrabów, to nie wyobrażam sobie pokojów i korytarzy bez wykładziny.
Szkrabów jeszcze nie było. To jest – jeden był, owszem, w drodze. Ariadna miała już wyraźnie wzdęty brzuch i wyglądała przeuroczo.
Robert przesuwał ciepłym spojrzeniem po podłodze i ścianach. Było wprost idealnie. Drewniana podłoga pokryta potężnym irackim dywanem, a trzy ściany były po prostu jednymi, wielkimi regałami, dźwigającymi tysiące książek. Otaczało do drewno i ciepłe barwy brązu i beżu. Nic tak nie czyni relaksu ciała i wyciszenia myśli, jak salon przypominający bibliotekę. Robert jeszcze jako nastolatek marzył o tym, by jego salon kojarzył się gościom z rezydencjami amerykańskich plantatorów, jeśli nie kongresmanów.
I udało się.
Było idealnie.
No, prawie.
Coś rzucało mały cień na tę konstrukcję spełnienia.
A raczej ktoś. Ariadna. We wszystkim była podobna do swego męża i stanowiliby idealną, harmonijną parę, gdyby nie... jej zdumiewająca nonszalancja wobec kwestii bezpieczeństwa. To Robert podłączył dom do czterech niezależnych systemów alarmowych, z których jeden – jak zapewniał producent – namierzy i zneutralizuje nawet chrząszcza. To on otoczył posesję zasiekami przeciwczołgowymi, maskując je winoroślami, bluszczem i... agrestem. To on nosił przy sobie mały mosiężny toporek, zaś Ariadnę zmusił do trzymania w torebce iperytu w spreju.
- Niestety, szumowin nie brak na tym świecie – pouczał mniej lub bardziej cierpliwie żonę. - Musisz zachować czujność. Stałą czujność. Jesteś piękną, zgrabną kobietą. To przyciąga szumowiny. Pamiętaj, Ariadno, stała czujność.
Jego żona była rzeczywiście piękna i uderzająco zgrabna. Trzy treningi aerobiku w tygodniu nie pozostawały tu bez znaczenia. Niestety – z wielu wracała pieszo i samotnie. Późnymi wieczorami. Robert nie zawsze mógł po nią pojechać, a sugestie, by dzwoniła po taxi, były traktowane z lekceważeniem.
- A co mi się może stać? - powtarzała beztrosko. - Dlaczego właśnie mi?
Były to koszmarnie rozbrajające słowa, właściwie najgłupsze, jakie tylko kobieta może wymówić w świecie, w którym szumowiny grasują i szczerzą zęby na piękności z gustownych domów.
Robert rwał włosy z głowy, lecz skutki były mizerne.
Co gorsza, z braku służby Ariadna sama sprzątała cały dom. To samo w sobie było raczej ujmujące i pożyteczne, ale nieco mniej, gdy Robert był poza domem. Ariadna miała zwyczaj odkurzać ze słuchawkami MP3 w uszach, po uprzednim otwarciu na oścież drzwi i okien.
Dla Roberta zajętego pracą adwokata, oznaczało to dramatyczne odpieranie potworów wychylających się z wyobraźni.
Dopóki nie odetchnął, wróciwszy do domu i ujrzawszy ukochaną całą, zdrową i szczęśliwie beztroską.
- Nigdy więcej tak nie rób – mówił, obejmując ją. - Każdy zbój wedrze się bezkarnie. Ty w tych słuchawkach nie usłyszysz nawet włamania słonia.
- Wiem, wiem – kiwała głową. - ę zachować czujność.
I znów robiła swoje.
Robert zabronił jej chodzić do ginekologa-mężczyzny, po tym, gdy przeczytał o seksualnym maniaku usypiającym pacjentki w czasie badania. Niestety, został zignorowany.
- Przecież to lekarz, głuptasku.
- ORAZ wciąż mężczyzna. Hormonalnie niepewny osobnik.
Nic nie wskórał.
Wkrótce po tym zatrudnił dla Ariadny ochroniarza. Zwolnił go jeszcze tego samego dnia; pędem wrócił z pracy i wywalił oszołomionego olbrzyma z domu.
Godzinę wcześniej, w kancelarii, w obecności klientki, ze zgrozą uświadomił sobie, że zatrudniając ochroniarza, wpuścił do domu niepewnego osobnika.
Więc jego żona nadal była zagrożona, a on dławiony strachem.
Grozę powiększał fakt, że w gminie były dwa szpitale psychiatryczne, z których co najmniej raz w miesiącu czmychał jakiś pacjent o mózgu szaleńca-zabójcy. Chodziły ponure plotki, że tak częste ucieczki stymulowały straszne, bezprawne eksperymenty i tortury, czynione jakoby na pacjentach przez personel. Podobno zmuszano nawet samych pacjentów, by zadawali sobie męki...
Czy rozpaczliwe ucieczki mogły zatem dziwić?
W chwilach, gdy samochody pościgowe krążyły po okolicy, Robert dosłownie barykadował dom. Przez okna, skulony jak Gollum, obserwował stalowe furgony sanitariuszy, przejeżdżające – to doprawdy paraliżowało – bardzo powoli i nieomal bezgłośnie. W dodatku same w sobie były jakieś surowe, mroczne, złowróżbne. Stalowe citroëny H z lat 50. Dziwny widok, zważywszy dekadę. Dziwny widok, zważywszy rejon, bardzo słowiański, i nie bardzo frankijski.
Te furgony kojarzyły się mu – trochę absurdalnie, ale nic na to nie mógł poradzić – z więźniarkami Gestapo i garnizonów francuskich w Algierii.
Z porwaniami.
I zabijaniem. Wszystkich pojmanych nieszczęśników.
Nie dawało mu spokoju, że te niespiesznie krążące ambulansy zawsze miały szeroko rozsunięte boczne drzwi. Zawsze.
W oczywistym celu. By porwać w biegu uciekiniera. Wciągnąć i odjechać. Wrócić w mury z pruskich cegieł...
Ariadna śmiała się oczywiście z tych wszystkich historii.
Ano tak. Piękny dom, ogród i salon-generator. Tylko ta niefrasobliwość żony i sąsiedztwo tych szpitali...
Robert westchnął, odkładając książkę. Przygody Sherlocka Holmesa będą musiały zaczekać. Lepiej wstać i rozmówić się z Ariadną. W końcu kiedyś zdoła chyba przeprogramować jej mózg i ujrzy ją rozsądniejszą i – o to wszak szło – mniej zagrożoną. Bezpieczniejszą.
A pretekst był akuratny; znów odkurzała pokoje – ściśle: kuchnię i jadalnię – z muzyką w uszach, beztrosko oderwana od życia i jego mrocznej strony.
ła czujność.
Znów westchnął, pokręcił głową i powoli wstał z fotela. Potoczył ponownie nieco przygaszonym wzrokiem po wystroju salonu. Gdybyż jeszcze tylko Ariadna była ostrożna, przezorna, zdyscyplinowana... Wtedy miałby poczucie kontroli nad wszystkim, a jego życie byłoby rajem.
Powoli ruszył do jadalni. Gdy znalazł się w holu, któremu czerwone luksfery nadawały niezwykły klimat, rzucił okiem na otwarte w stronę ulicy frontowe drzwi. Przystanął i zmarszczył brwi. A potem zrobił ku nim kilka kroków, myśląc o żonie z odrobiną złości.
Kochał ją i właśnie dlatego jej całkowity brak poszanowania własnego bezpieczeństwa oraz – tym bardziej – zrozumienia jego lęku i zatroskania – były wprost nie do zniesienia.
ść. Stała czujność.
Przystanął w wejściu i wyciągnął dłoń do mosiężnej klamki w kształcie pawianiej głowy. Ale nie zamknął drzwi.
Z rozszerzonymi oczami patrzył na dziwną, doprawdy przerażającą postać, która biegła z ulicy wprost ku niemu.
Był to mały... tak, raczej gnom niż człowiek. Skarlały, koślawo biegnący, o łysej, jakby obtłuczonej ciosami pałek głowie gnom. Już sama postura i uroda oddalone od norm śródmiejskich o jakiś tysiąc lat napawały przestrachem. Acz nie tylko.
Gnom wydawał dźwięki. Coś jakby piskliwy skrzekot jenota podtapianego w rynnie.
Zaś jedyny ubiór stanowiła przydługa, sposobna na salę porodową biała koszula, uwalana ciemną krwią.
A w dłoni... No tak, nic pomyślnie rokującego – małą, zębatą piłkę, splamioną czymś, co na pewno nie było sokiem z buraków.
No i biegł naprawdę szybko.
Robert wydał z siebie osobliwe gulgnięcie godne berbecia, po czym, chaotycznie rzucając się ku drzwiom, stracił równowagę i runął w dół ganku po marmurowych schodkach.
Zerwał się błyskawicznie, lecz przerażający gnom w zakrwawionej koszuli już stał nad nim. Robert ujrzał przeszywające go wytrzeszczone, poczerwieniałe oczy.
- Oniii oniii oniii niii iii oniii! - zaskrzeczał gnom, unosząc w górę rękę z piłą.
Robert krzyknął z trwogą i niezdarnie – acz bardzo silnie – pchnął strasznego człowieczka. Całkiem skutecznie. Gnom pisnął i w półobrocie zwalił się w trawę.
Robert poderwał się z wrzaskiem.
- Ariadno!! Ariadno!!
Oczywiście nie mogła go słyszeć. Odkurzała jadalnię ze słuchawkami na uszach.
Tymczasem gnom zapiszczał i zaczął się podnosić. Robert z rozpaczą pomyślał o swoim toporku, który został w marynarce, na wieszaku...
I nagle usłyszał krzyki. Od ulicy, z leciwego ambulansu – klasycznej stalowej furgonetki citroën H - biegło dwóch zaaferowanych sanitariuszy.
Bardzo zaaferowanych. Jednoznacznie. Biegli, krzycząc i wymachując rękami, w których trzymali sieć i paralizatory. Nie było wątpliwości. Znów z któregoś ze szpitali uciekł pacjent.
Szaleniec-zabójca.
Gnom z piłą do metalu.
Z pewnością rżnęła kości bez mozołu.
Sanitariusze byli w połowie drogi, kiedy pacjent wstał i spojrzał na Roberta strasznym wzrokiem.
- Oniiii oniii oii!!! - znów zaczął wznosić rękę do ciosu.
Półprzytomny ze zgrozy Robert pchnął go z całych zdeterminowanych sił. Gnom zdołał tylko otworzyć szerzej oczy, zamachać rękami, wypuszczając piłę – i runął z dynamizmem, uderzając czaszką w marmurową krawędź jednego ze schodów. Chrupot pękającego czerepu był tak niemiły jak jednoznaczny.
Gnom umarł, gdy zziajani sanitariusze dopadli ganku.
- O, Jezu, no!! - jęknął ten, który trzymał sieć.
Drugi, który zaciskał dłoń na paralizatorze, w ponurym milczeniu patrzył na nieruchome ciało zbiega.
Podobnie jak Robert zresztą. Oszołomienie sprawiło, że nieomal sam stał się kawałkiem marmuru, zawieszonym nad trupem.
- No i coś pan narobił! - wybuchnął sanitariusz z siecią.
Robert drgnął i podniósł na niego wstrząśnięte oczy.
- Ten pacjent... on... ja nie chciałem... zabiłby mnie... żona...
- Psiakrew, człowieku! Dlaczego pan go popchnął! Wołaliśmy, żeby pan czekał spokojnie! Do cholery, doktor Ropuszek chciał tylko poprosić o łyk wody! Upał jest.
- Doktor... ?
- ...Ropuszek. Nasz najlepszy chirurg.
- Którego pan zabił – dokończył chłodno sanitariusz z paralizatorem.
- Doktor?? - bełkotał porażony Robert. - Ropuszek?? Ale on...
- Psiakrew! - krzyczał sanitariusz z siecią. - Najlepszy chirurg, jakiego mieliśmy!! Otwierał dwunastu chorych dziennie! Co my teraz zrobimy?!
Robert utracił zdolność pojmowania – a także – niestety – samoobrony. Zbyt długo żył w napięciu i niezrozumieniu, zbyt wielki szok przypieczętował tę przeciągniętą w czasie udrękę.
Stał przygarbiony, kiwając dziwnie głową i wodząc tępym spojrzeniem od zwłok do sanitariuszy.
- Cholera, cholera – mamrotał załamany sanitariusz z siecią.
- Zaraz – zmarszczył brwi jego towarzysz. - A borować pan umie? - spytał Roberta, mierząc go dziwnym, niepokojąco badawczym wzrokiem.
- Zęby??...
- Ściany!
- Ta... tak...
- No to bierzemy go – człowiek z paralizatorem zwrócił się do kolegi z błyskiem w oku. - Nadaje się.
- Nadaję się? - wybełkotał tępo Robert. - Ale do czego?
- Na chirurga – odparł swobodnie sanitariusz. - Zabił nam pan chirurga. Teraz pan będziesz borować chorym w czaszkach i kościach, by odzyskali radość życia.
Sanitariusz z siecią zachichotał.
- Jak to? - Robert próbował bronić się strzępami rozumu, lecz młot otumanienia był zbyt ciężki. - Ja nie mogę operować... Ja mam salon...
Sieć sfrunęła mu na głowę, splotła się silnie, jakby żywo, kalmarowo - i runął bezwładnie w trawę, nieomal twarzą w twarz z gnomem-chirurgiem.
Ręka z paralizatorem zawisła nad nim w osobliwej formie kolejowego semafora.
- Ja nie mogę być lekarzem – bełkotał. Spojrzał w okno i nagle ujrzał przez szyby jadalni Ariadnę, tańczącą z odkurzaczem i niewątpliwie rozśpiewaną. - POMOCY!!!
Policzek był surowy i bolesny.
- Proszę się opanować – usłyszał potępiający głos. - Pan jest lekarzem. Chirurgii.
Spojrzał po sobie zrozpaczony. W sieci niespecjalnie wyglądał jak lekarz.
- Przecież ja wyglądam jak... Jestem pacjentem! - zaprotestował żałośnie.
Paralizator plunął błękitnym jęzorem, wgniatając mu twarz w mokrą trawę.
- Wszystko w porządku – usłyszał ciepły, kojący głos. - „Doktor” Ropuszek też był.
___________________________________________________________





Kapitan Kavior odpiera inwazję


     Planeta Kapium słynęła z armii tak potężnej i agresywnej, że w zupełności bimbającej na strategię. Dowództwo pełne było pławiących się w nonszalancji i zuchwalstwie herosów, z których największą sławę zdobył nie kto inny, jak kapitan Kavior - as lotnictwa i czynów masowych.

   Pod czyny masowe należy wciągnąć poligamię, egzekucje na jeńcach i straty w sterowcach - bowiem kapitan pławił się w ryzykownych popisach, zwłaszcza w korkociągach.
   No właśnie - sterowce. Flota Kapium posiadała najlepsze sterowce w galaktyce.
   Całkiem też zresztą jedyne.
   I może to sprowokowało Naturków do inwazji? Może pomysł z wysyłaniem zeppelinów w kosmos uznali Naturkowie za fanaberię nie do przyjęcia?
   Choć może jednak decydującym był fakt, że Kapiumijczycy atakowali ich system już sześciokrotnie, karbonizując dwie planety, i rozbijając w obłoki gazowe trzy kolejne.    
   Otwarcie też zapowiadali plany podbicia planety stołecznej systemu – Naturalinu.
   Naturkowie mieli przewagę w stosunku 4 brygantyny do 1 zeppelina. Było to dość obiecujące, mimo to, kiedy weszli całą sprężoną flotą na orbitę Kapium, miny mieli nietęgie.
   Bali się spotkania z szaleńcem - kapitanem Kaviorem.
   Właściwie to tylko tego się bali.
   I słusznie. Ledwie obrali kurs na wiodący kontynent planety, a już dostrzegli flotę przeciwnika.
   Raptem pięć sterowców! Cała reszta floty ani nie drgnęła do konfrontacji, ani bąka wodorowego w lekceważeniu swym nie puściła.
   To przerażało. Potwierdzało krążące po kosmosie opinie o szaleństwie kapiumijskich żołnierzy.
   Co gorsza - pięć sterowców wystawionych przeciw 400 brygantynom potwierdzało rzecz jeszcze gorszą.
   Że - ani chybi - sam Kavior wyszedł im naprzeciw. Mistrz walki powietrznej, największy szaleniec we flocie Kapium. Kto inny ryzykowałby aż tak zuchwale?
   Zresztą to właśnie Kavior – wszyscy o tym wiedzieli - posiadał lśniący, czarny sterowiec, który wyraźnie wysforował się przed pozostałe, błękitne jednostki.
   20 brygantyn Naturków rzuciło się do ucieczki. Pozostałe załogi z ciężkim sercem i nerwowym świergotem (Naturkowie byli rasą ptasią) skierowali statki do starcia z obrońcami orbity.
   - Do ataku wszystkimi siłami! – zaskrzeczał naczelny dowódca floty inwazyjnej, podkondor Duklodok.
   Brygantyny wystrzeliły wprzód. Zeppeliny także – w adekwatnie odwrotnym kierunku.
   I nagle – gdy czarny sterowiec kapitana Kaviora rozpędził się chciwie ku armadzie Naturków – całą przestrzeń za nim wypełnił rosnący kłąb eksplodującego gazu. To rozleciały się wszystkie cztery błękitne sterowce.
   O dziwo – w statkach najeźdźców nie zapanowała radość i tańce folklorystyczne. Przeciwnie – wyhamowano silniki, a oficerowie wymienili spojrzenia pełne zgrozy.
   Nie było żadnych wątpliwości.
   To Kavior. Kapitan Kavior podłożył wcześniej bomby w jednostkach swej eskadry, a teraz je zdetonował – żeby pokazać obcym swoją odwagę i udowodnić im, że sam zwycięży na ojczystej orbicie!
   Brygantyny znieruchomiały jak ociężałe wieloryby na mieliźnie, a czarny sterowiec bohatera Kapium szedł ku nim niczym niepowstrzymany rekin żarłacz. Wśród dowódców Naturków zapanowało zamieszanie bliskie trwogi. Podkondor Duklodok wypił dwie łyżeczki wody mineralnej, co było dla przeciętnego Naturka porcją wystarczającą na trzy miesiące. Zaraz też przewrócił się i stracił przytomność na skutek utopienia narządów wewnętrznych.
   Kolejne 25 brygantyn w panice rozpoczęło odwrót.
   Albowiem takie zuchwalstwo przerastało rozum Naturków, którzy definiowali potęgę, przewagę i poczucie mocy ściśle matematycznie: jeden statek zawsze przegra z dwoma, a 5 zawsze skapituluje przed czterystoma.
   A taki Kavior sam zniszczył swoją eskadrę, a teraz szedł ku nim sam. Najwyraźniej nie lubił dzielić się wiktorią.
   Najwyraźniej pokpiwał z matematyki.
   Naturkowie zastygli ze zgrozy. Ledwie kilku strzelców nie opuściło wieżyczek, kurczowo namierzając cel…
   I nagle – to było do reszty wstrząsające – czarny zeppelin rozerwał wielki, oślepiający wybuch.
   Reanimowany podkondor zemdlał po raz drugi. Tym razem śmiertelnie.
   Kapitan Kavior był tak szalony, że sam się wysadził!!...
   Taki akt obłędu i zuchwalstwa był już ponad siły wrażliwie konwencjonalnych Naturków. Cała flota rzuciła się do haniebnej, bezładnej ucieczki. Towarzyszył temu płacz, wycie, świergot żalu, wyrywanie piór z ogonów i skrzydeł, a także fala samobójstw i mnóstwo fatalnych w skutkach zderzeń jednostek.
   Do domu wróciło ledwie 207 brygantyn. Rozgromieni Naturkowie wysiedli w oniemiałej z niedowierzania stolicy Naturalinu, a fala samobójstw wysiadła wraz z nimi.
   Tymczasem na lądowisku sterowców kapiumijskich trwała feta. Kapitana Kaviora podrzucano do góry i nachalnie wręczano dyplomy z nominacją na generała, admirała, feldmarszałka i kalifa. Wszystkie te oferty swoim zwyczajem Kavior podarł.
   Był najlepszym kapitanem w kosmosie i to mu w pełni wystarczało.
   A jak to się stało, że przeżył w ogóle bitwę?
   No cóż, po prostu nie wsiadł do swego startującego zeppelina. Nie zdążył. Kiedy ogłoszono alarm bojowy, pierwszy wybiegł z kantyny, dopijając w drodze kawę. Kochał walkę i wyzwania – nikt nie rwał do boju prędzej od niego.
   Zwłaszcza, że zdarzało mu się przebijać kordelasem plecy takim arogantom, co miejsca swego w szeregu nie znali.
   Ale i tak nie zdążył. Po drodze zboczył do kuchni polowej, by zdławić bunt rasy służebnej Vidłaków.
   Fakt, że sam go wywołał – gdy stanąwszy w drzwiach krzyknął, że każdego, kto się nie postawi, ubije i powiesi na haku z miedzi. Co mówiąc, zdążył już czterech zastrzelić z pistoletu skałkowego. Zdesperowani – a dotąd wzruszająco oddani – Vidłakowie w uniformach kucharzy, stewardów i pocztowych runęli ławą na kapitana.
   Zakłuł wszystkich, a ciała zdrajców w chwili zagrożenia ojczyzny porąbał dla przykładu.
   Potem znów uczynił sus w stronę czarnego sterowca, lecz mu nagle pomachano z wieży spadochronowej. Skręcił więc tam, po czym uwiódł dziewięć pań z odpowiedzialnej obsługi, a trzech zatrudnionych przy reflektorze Vidłaków pobił, skłuł i zepchnął, bo przeszpiegów na przedwojniu nie toleruje.
   Żegnany płaczem zakochanych rodaczek zdążył jeszcze obiec sterowce, obłożyć je ładunkami – w tym i swój dla potwierdzenia odwagi – i już-już but zdobiony platynową ostrogą na schodku swej maszyny ogromnej stawiał – gdy pewni jego obecności oficerowie wyskoczyli w górę.
   Kavior spadł i trochę omdlał. Gdy oczy otworzył, natychmiast włączył się do bitwy.
   Odpalił wszystkie ładunki.
   Feta trwała dwa dni na lotnisku, a potem dwa tygodnie wszędzie indziej. Tańczono folklorystycznie, a w przerwach wyrzynano rasę Vidłaków za zdradę w chwili próby.
   Kapitan Kavior też nie próżnował. Działem jonowym zgładził dwa tysiące Vidłaków, drugie tyle kordelasem, jeszcze więcej pięścią, a ofiar platynowych ostróg do dziś nie zliczono.
   Co zaś uwiódł i rozkochał, to jego.
   Wszak nie ma większego śmiałka, bohatera i mistrza strategii w całym kosmosie.        
   Pięcioma sterowcami zaatakował 400 brygantyn. Wszystkie sterowce dla ogłupienia wroga wysadził.
   Mimo to zdołał zniszczyć 193 jednostki wroga.
   Powstanie zdusił.
   I dziewięciu pilotów spłodził.
   A wszystko to uczynił, nie opuszczając lotniska!
___________________________________________________________

10 komentarzy:

  1. Szacowny przewielce Strony Operatorze!
    A to Ci tlumacz Google niespodzianke zrobil
    ..."Przeganialiśmy al Republicii de germani[...].
    Wobec powyzszego zlecam wykonanie lobotomii...Doktorowi Ropuszkowi!

    OdpowiedzUsuń
  2. Cred că Partidul are nevoie de un tratament operator de mic. Lobotomie. Şi os trepanare casca. Am posibilitatea de a elimina una dintre emisfere, de anurii şi să pună în locul său, cu castane şi ghinde. Pentru echilibru. Şi de tratament psihiatric de manuale din secolul al XVIII-lea. Şi psihoterapie la castelul lui Dracula. Şi pe lângă toate acest om minunat, un războinic şi frate. L-am în inima ta!

    OdpowiedzUsuń
  3. Wobec powyzszego...dla unikniecia zwapnienia kosci od bezruchu...slowianskie duszy zapewne porwie w dowolnym rozumieniu ów tekst:
    Zezwalaj na pisanie fonetyczne
    Tłumaczenie (serbski > arabski)
    أعتقد أن الحزب يحتاج الى القليل من العلاج بالتشغيل. عملية جراحية دقيقة. خوذة العظام نقب. يمكننا إزالة واحدة من الكرة الأرضية، anurii ووضعها في مكانها ، مع الكستناء والبلوط. لتحقيق التوازن. والمبادئ التوجيهية للعلاج النفسي من القرن الثامن عشر. والعلاج النفسي في قلعة دراكولا. على الرغم من كل هذا الرجل الرائع، وهو المحارب وشقيق. أنا في قلبي!

    OdpowiedzUsuń
  4. کے لئے دونوں آدمیوں کو ادویات، براہ مہربانی (urdu)

    OdpowiedzUsuń
  5. Użyłem translatora, ONO, i w polskim tłumaczeniu wyszło,że powiedziałaś:
    K ے Ly ے Dvnv ں Dmyv ں Advyat Koo, Bra ہ M ہ Rbany

    W tej sytuacji proponuję bańki i pijawki.

    OdpowiedzUsuń
  6. 世界を変えることができる力の単語とアイデア ;PP

    OdpowiedzUsuń
  7. ONO - już wszystko jasne, z rozpędu tłumaczyłem Twój tekst jako... perski, nie zaś urdu. Powiedziałaś zatem:
    Leki dla mężczyzn, prosimy.

    Proszę natychmiast to wyjaśnić........

    Black Ghost - powiedziałaś:
    Moc słowa i pomysły mogą zmienić świat.
    Prawda! :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Ach, Ci urdyjscy tłumacze!!! LEKI DLA OBU PANÓW miało być :) ONO SS :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Brawo Lwie!! prawie idealnie-)
    „Słowo i idea mają moc zdolną zmieniać świat.”
    z ukochanej książki "Stowarzyszenie umarłych poetów" :)
    Twoje słowa ! zmieniają świat ..... tylko czy oby nie zamienisz go w kosmiczno-makabryczną szkodliwą dla ludzkości maź i nie przerobisz ich płatów mózgowych na nemejską gulgulgul płynnokaszkę ;)))) .....

    OdpowiedzUsuń
  10. Gulgulgul płynnokaszka? Podoba mi się to danie! Wszystkim jej nawarzę!

    OdpowiedzUsuń