Słyszałem, że człowiek ma 206 kości. Nie wiem, kto to obliczył, ale niekoniecznie Pitagoras.
Mógł to być jakiś szanowany, wnikliwy lekarz.
Na przykład Kuba Rozpruwacz.
Należy jednak wnieść małą humanitarną poprawkę.
Człowiek ma 207 kości. Tą doliczoną jest agresja. Powiada się, że to dzięki agresji człowiek nie tylko napastuje, rabuje i podbija, ale też broni się, okoniem staje, patriotyzm objawia i... Kosmos zdobywa.
Być może to jedyna kość ludzka niezagrożona osteoporozą.
Ale agresja jest i to ona stanowi o konkwiście.
Zapraszam do lektury o kości numer 207.
Horyzont na wschodzie był sinofiołkowy, jakiś groźny i złowieszczy.
Rzadko zdarzało się, żeby niebo tak dokładnie odzwierciedlało mój nastrój.
Alistair MacLean Lalka na łańcuchu.
Wredatorzy
Generał Naveda patrzył na nas ciepło. A przynajmniej
starał się, by to spojrzenie sprawiało wrażenie ciepłego, nieomal
ojcowskiego. Jednak ja wyczułem, że kryło się za tym wnikliwe badanie...
i może jakiś niepokój.
Ten ostatni miałby nawet uzasadnienie.
Oczy generała wędrowały powoli z jednej twarzy na
drugą. Z twarzy kadeta przejętego na twarz kadeta wzruszonego, z tej na
kolejną przejętą, i znów na wzruszoną twarz... Aż przeszły na mnie i
zatrzymały się.
Natychmiast uśmiechnąłem się. Trochę za późno. Generał
Naveda zmarszczył brwi i przeszył mnie wzrokiem, który wcześniej płytko
ślizgał się po zgromadzonych w auli kadetach. A ja wcale nie byłem
zainteresowany skupieniem uwagi Navedy na sobie. Zupełnie nie.
Uśmiechnąłem się i pokiwałem głową. Generał jeszcze
sekundę czy dwie sondował mnie w niewątpliwym zaintrygowaniu, po czym
podjął wykład.
- Wredatorzy nigdy nie będą ściśle określonym rodzajem
przeciwnika. – Wyciągnął palec w stronę ekranu i emitowanym z
pierścienia promieniem czerwonego światła wskazywał istotne szczegóły na
slajdach. - Tu widzicie Szarych, którzy są wyjątkowo ciekawym
wyzwaniem. Zaatakują imponującą technologią lub sztuczkami iluzji,
takimi jak zastraszający hologram dwóch-trzech pułków pancernych – w
rzeczywistości nieistniejących - czy po prostu próba hipnotycznego
wymuszenia samobójstwa na oponentach w polu... Co im się udało na
Ziemianach raz czy dwa. - Ktoś na sali zaśmiał się cierpko, a generał
zdobył się wreszcie na krzywy uśmiech.
Krzywy, ale jednak. Pierwszy raz uśmiechnął się, odkąd
dwudziestu kadetów opuściło kanonierkę odesłaną z wahadłowca i stanęło
na powierzchni Utaurydu wczesnym mglistym świtem.
Świt na Utaurydzie zawsze był mglisty i chłodny.
Jesienny. W południe nadciągała śnieżyca i mrozy, które degenerowały
układ nerwowy i kostny człowieka w takim samym stopniu, jak układ
sterowniczy czy strzelniczy poduszkowców patrolowych. Wycofano je po
pierwszym turnusie szkoleniowym. Mróz na Utaurydzie nie był mrozem
znanym z Ziemi. Temperatura co kwadrans skakała z minus 40° na minus
120°, po tym zaś na minus 5°. Potem od początku: -40° – -120° – -5° –
-40°... Cała ta fala frapująco regularnych skoków zimowej temperatury
trwała przez dwie godziny, po czym nadchodziła burza z falą powodziową.
Przy gwałtownej odwilży. Woda niosła kryształy i krzemienne odłamki,
których pochodzenia nigdy nie ustalono. Woda tak uzbrojona uderzała z
prędkością – jej źródła nigdy nie ustalono – na wszelkie twory materii,
które miały zuchwałość stanąć na jej drodze. Drżały góry i bloki skalne,
niecki i kratery zalewał niepowstrzymany przyrodniczy najeźdźca.
Nic go nie mogło powstrzymać, lecz przecież sam
uchodził. O godzinie 18.00 woda cofała się, by oddać pole latu. Od 18.00
wieczorem do 5.00 rano na Utaurydzie trwało spokojne, łagodne lato.
Potem kolejny dzień przynosił nowy – a raczej znowu ten sam – cykl
zmiennej aury. Jesień od świtu do południa, dwugodzinną zimę,
czterogodzinną wiosnę i dłuższe – bo od 18.00 poprzez wieczór i noc
trwające – lato. Byłoby cudowną chwilą wytchnienia, gdyby nie
kilkutysięczne desanty wredatorów, tak żądnych wymordowania Ziemian, że
niejednokrotnie kłócącymi się o miejsce w ataku z aliantami...
Mgły jesienne, mrozy i zamiecie, błyskawice, potop, deszcz odłamków...
Wszystko to atakowało fort Amaunet 18 S.
A przy okazji całą jego załogę. Dwudziestu kadetów i generała – zarządcę placówki i całej niekoniecznie gościnnej planety.
Co mówię bez wahania. Już po pierwszych kilku godzinach
na jej powierzchni byłem niezachwianie przekonany, że nigdy nie zostaną
tu postawione pensjonaty i lunaparki.
Utauryd miał zresztą zupełnie inne, znacznie bardziej
istotne przeznaczenie. Utauryd kształcił oficerów Armii Ziemi,
najbardziej drapieżnej i ekspansywnej armii wszechświata.
- Walczyłem z wieloma wredatorami – zaznaczył generał
Naveda. - Ci oto, to olfaktometryci. Nieprzyjaciel interesujący, bo
atakujący zapachem. To wyjątkowo niewygodna broń, jeśli zważyć, że maski
i skafandry nie są żadnym zabezpieczeniem.
- Dlaczego, generale? - spytał niedbałym tonem siedzący
obok mnie postawny oficer. Sprawiał na mnie obiecujące wrażenie, bo
miał twardy głos, czarne wąsy, czarne oczy i barki niewiele mniejsze od
kapsuł ratunkowych, w których trenowaliśmy sztuki walki podczas fazy
niehibernacyjnej lotu.
Dobrze, jeśli oficer emanuje siłą i hardością na
granicy nonszalancji, a nie powątpiewaniem i płochliwością kurczęcia,
które podmuch wiatru zniósł z grzędy.
- W przypadku nieskuteczności emitowanych obłoków
zapachowych, olfaktometryci atakują pole elektromagnetyczne przeciwnika,
wywołując zakłócenia za pomocą emiterów energetycznych. W efekcie mózg
oponenta wytwarza sam sobie sygnał chemiczny odpartego uprzednio aromatu
i – niestety – jego efekt organiczny. Broń aromatyzująca
olfaktometrytów odurza, rozaniela, napełnia miłością i pożądaniem służby
niewolniczej. Sugeruję nie czekać na fazę bagnetu i strzelać do
olfaktometrytów z każdego dystansu, który pozwoli przenieść pocisk w ich
cielec.
Kadeci roześmiali się głośno. Ja również zresztą.
Czarny humor stanowi jeden z atrybutów charyzmatycznego i ujmującego
oficera – jak mawiał mój ojciec, admirał floty.
Tak naprawdę wszyscy zgromadzeni w auli – największym
pomieszczeniu fortu – byli już formalnie oficerami. Każdy skończył
dwuletnią akademię, w czym jeden semestr na edukacji w tubie
hibernacyjnej. Każdy był mistrzem wszelkiej broni, z którą dawały sobie
radę kończyny człowieka. Wszelkiej – w ciągu ostatnich stu lat Ziemia
prowadziła wojnę z 22 000 ras. Jeśli jedna używała haubic
dezintegrujących ciała i dusze, to druga rzucała dzidami i kulami z
gliny.
Co nie musiało oznaczać łatwiejszej przeprawy.
Byliśmy wykształconymi oficerami, jak rzekłem.
Ale nie do końca. Dwadzieścia lat temu wprowadzono
zmiany nie znające precedensu. Przez prawie sto lat machina ziemskiej
inwazji, salonowo określaną machiną eksploracji, rozpędziła się dalece.
Bardzo dalece – przy stanie przeszło 10 000 nieprzyjaciół i siedemnastu
sojuszników w jednym czasie, ujawniło to poważny problem.
Nie wystarczało oficerów. Ginęło ich zbyt wielu. Gdy ginęli oficerowie, przepadały całe powierzone im armie.
Mój ojciec był jednym z kilku, którzy przepchnęli reformę.
- Oficer jest półbogiem – rzekł na decydującej naradzie najwyższych dowódców Ziemi. - Można
zaprogramować umysł każdego szeregowca na skrajnie obłąkaną wiarę w
zwycięstwo, ale kiedy na jego oczach umrze półbóg, morale takiego
szeregowca tyle będzie warte, co kopiec kreta po szarży kirasjerów.
Energia bojowa będzie oczywiście wprost proporcjonalna do morale.
To była rewolucja, która zmieniła losy wojny. Już raczej przegrywanej.
Oficera nadal kształtowało szkolenie w akademii. Ale
doszło coś jeszcze. Ziemianie odepchnięci pod ściany własnych bunkrów
nagle przyjęli, że poza przenikliwością rozumu, geniuszem strategicznych
objawień i mistrzostwem walki wręcz i na dystans – liczy się także
FART.
- Chyba zgodzimy się wszyscy – przekonywał mój ojciec –
że Siły Wyższe rozdzielają pozycję narodzin nierównomiernie. Z fartem
jest podobnie. O niektórych powiemy, że mają fart niezwykle wielki. O
innych, że nikczemny, mikry, godny szczura umykającego przed trzonkiem
miotły. I powiem wam, panowie, że fart bardziej stanowi o zwycięstwie
niż ilość luf na stanie czy zdolność strzelecka przypisanych oddziałów.
Mój ojciec admirał miał rację. Jeśli prześledzić
historię wojen człowieka, nie da się uciec od konkluzji, że wielu
słynnych wodzów NIE MOGŁO wygrać pewnych bitew czy kampanii. Nie, kiedy
wszystko przemawiało przeciwko nim: przewaga ogniowa i liczebna
przeciwnika, znużenie wojsk rodzimych, niechętna postawa autochtonów...
A jednak ci wodzowie wygrywali. Wbrew wszelkiej logice. Wygrywali – bo mieli fart.
Teraz trzeba było tylko wyszukać uprzywilejowanych
dowódców z fartem pośród dziesiątek tysięcy formalnie wykształconych
oficerów. Jak ustalić, kto ma ów fart? Kto może wygrać bitwy nie do
wygrania? Kto może pozwolić kontynuować nieodwracalnie rozpędzony marsz
szalonej ekspansji człowieka? Kto może zapewnić swoim dowodzeniem –
swoim fartem – spokojne i sielankowe życie senatorom Ziemi tak, jak
tysiące lat wcześniej zapewniali je rzymskim elitom wodzowie geniuszu i
fartu w rodzaju Cezara, Pompejusza czy Scypiona?
To było proste. Należało kadetów wysyłać w miejsca próby najcięższej. Ekstremalnej.
Prawie beznadziejnej.
Na planety licznych rubieży podbijanej przestrzeni. Na
planety, gdzie rozdrażnione ludzką zachłannością armie wrogów, zwanych
ogólnie wredatorami, czyniły sobie przyczółki i przegrupowania – a nawet
poligony – przed wielkimi operacjami przeciw Ziemi.
Na tych planetach stały samotne forty, a takim
wielotysięcznym desantom przemierzających kosmos wrogich armii miały
postawić opór jeden czy dwa tuziny ludzi.
Tak. Wystawionych jako te prosięta pod nóż świąteczny.
Na jednej z takich planet, na Utaurydzie, wysiedliśmy dziś o 6.00 rano z wahadłowca.
Formalnie: dwudziestu oficerów. Dla generała Navedy:
dwudziestu kadetów. Dla wredatorów: dwadzieścia prosiąt wystawionych
przez własnych dowódców.
Pozostawało liczyć, że mamy ten fart.
- Spójrzcie na rasę Bokserów – rzekł z zafascynowaniem generał Naveda.
Wszystkim się ono udzieliło. Rasa Bokserów, której Ziemia wyrwała pierwszy system dziesięć lat temu, obrosła legendą.
- W gruncie rzeczy jest to rasa spokrewniona z
zauropodami. Z tą różnicą, że są Bokserzy szybsi, bardziej chętni
uśmierceniu adwersarza, i osobliwie umiłowani w boksie. Mają
wystarczający zasób inteligencji technicznej, by posługiwać się
kanonierkami z importu. Niektórzy wdziewają nawet brezenty kuloodporne.
Ale poza tym wszystkim cała ich wojenna strategia – czy może wojenna już
religia – sprowadza się do dynamicznego biegu na wroga i próbie zabicia
go boksem.
- Charakterne – wyszczerzył do mnie zęby czarnowąsy sąsiad.
Odwzajemniłem uśmiech, więc zachęcony oficer-kadet uczynił kolejny krok spoufalenia.
- Deucz – wyciągnął rękę niewiele ustępującą krzemieniom pod względem siły kruszenia.
- Gobli.
Generał Naveda był czujny, naprawdę czujny. Jego spojrzenie zawiesiło się na nas, co jednak nie przerwało mu wykładu:
- To kolejny przykład na nieprzyjaciela stosującego
techniki archaiczne, a mimo to groźne. Bokser jest najdoskonalszym
sprinterem spośród wszystkich jaszczurów w podbitych i objętych wojną
systemach. Gdy na ciebie spojrzy – ciekawe, że generał spojrzał akurat
na mnie – bądź pewien, że ruszy do biegu o prędkości 300 kilometrów na
godzinę. Bokserzy zaliczani są do przeciwników transowych. Co to
oznacza, panowie?
Podniósł się las rąk. Jedynie moje ręce nie drgnęły.
Nevada poświęcił mi już wystarczająco dużo uwagi. Nie byłem skłonny jej
pogłębiać.
Czarnowąsy Deucz o barkach mutanta też kończyną nie
ruszył. Był istotą szczęśliwie i zuchwale pławiącą się w nonszalancji
zrodzonej z poczucia siły i znaczenia.
Poczułem, że już go lubię.
Generał zmrużył szare oczy i odczytał nazwisko z naszywki munduru oficera siedzącego przede mną.
- Kadet Rubid – uśmiechnął się.
Tym razem uśmiech był nieco bardziej naturalny. Nie do końca pokrył jednak spięcie, które doskonale wyczuwałem.
Kadet Rubid miał oczy i włosy tak czerwone, że odruchowe rozejrzenie się za gaśnicą miałoby swoje uzasadnienie.
Od razu pokazał też, że czasu w akademii nie zmarnował.
- Przeciwnik transowy podwaja swoje szanse odparcia
ataku i skuteczność uderzenia własnego o 150% - wystrzelał z uśmiechem
raczej dziewczęcym. - Omawiany tu Bokser jest przeciwnikiem o tyle
niewygodnym, że wpadającym w trans nie później niż po pięciu sekundach
wszczętego biegu ku pozycjom nieprzyjaciela. Biegnącym z prędkością 300
kilometrów na godzinę Bokserom zdarza się odbijać nie tylko pociski
przeciwpancerne, ale nawet strzały z dział jonowych czy plazmowych.
Trans bojowy niezwykle bowiem zagęszcza ich pole elektromagnetyczne.
- Doskonale, Rubid – skinął głową generał. - Pan urodził się na...?
- Porucznika – kadet rozłożył ręce ze skromnym uśmiechem. - Tylko porucznika, generale.
- „Tylko porucznicy” słyną z przejmowania planet dzięki brawurowym szarżom na przeważające siły autochtonów.
- Dziękuję, generale. Taki mam plan na resztę życia.
Czerwonowłosy i czerwonooki Rubid usiadł, a generał Naveda dokończył spokojnie:
- Bokserzy pobiegną na spotkanie z wami z prędkością
300 kilometrów na godzinę, bez oglądania się na płonące żelazko i inne
głupstwa nie mające wpływu na wynik bitwy. Nie ujrzycie w ich słabo
chwytnych dłoniach ani bagnetów, ani jataganów. Trudno trzymać coś w
dłoni, która zwija się w pięść minutę jeszcze w fazie płodu, i która
pozostaje zamkniętą nawet po śmierci. Ale ta pięść uderza z prędkością
4000 metrów na sekundę, a Bokserzy zawsze – ZAWSZE - celują w serce
przeciwnika.
Przez chwilę panowała cisza. Pasowała do umierającej
wiosny. Na zewnątrz zaczynała się pierwsza śnieżyca, która na Ziemi
zabiłaby połowę świerków, ale fort Amaunet 18 S był dobrze chroniony i
zapewniał kojące wyciszenie.
Co prawda twarze niektórych kadetów pobladły. Jest już
coś takiego w istocie ludzkiej, że o swoje serce troszczy się i boi
najbardziej. Na sali nie było osób przypadkowych. Każda z nich stanęłaby
twardo i wściekle naprzeciw stukrotnie przeważającym napastnikom.
Jednak myśl o pięści wrąbującej się w tors bez względu na grubość
pancerza i wybijającej serce poza ciało musiała uczynić ponure wrażenie.
Choć nie na wszystkich. Nonszalancki Deucz ze
znudzeniem przyglądał się slajdom jaszczurowatych Bokserów, a
czerwonowłosy Rubid uśmiechał się sympatycznie.
Tak – zdecydowanie dziewczęco. Ale przecież bez lęku.
Chyba i jego zaczynałem lubić.
- Jeśli chcecie mojej rady – uniósł palec kaznodziei
generał – to będzie taka sama jak w przypadku olfaktometrytów.
Strzelajcie do Boksera, póki jeszcze kroczy. Bo wnerwiony biega szybciej
od kul.
Tuzin kadetów roześmiał się głośno. Kilku zapewne trochę cierpko.
Co miało uzasadnienie. By poligon wyłonił oficerów z
prawdziwym, niepodważalnym fartem, sprawę utrudniono maksymalnie. Na
wyposażeniu fortów brakowało nowoczesnych narzędzi walki. Z
przeważającymi liczbą i gniewem nieprzyjaciół mieliśmy brać się za bary
przy pomocy karabinów Springfield, muszkietów i broni białej. Sam
generał nosił u pasa kordelas i pistolety skałkowe.
Fart. Niezwykle istotna rzecz.
I w takiej chwili nie wszystkich pocieszyłyby słowa mojego ojca:
- Jeśli masz fart, pokonasz samotnie sto czołgów
androidalnych samymi zębami. A jeśli pokonasz sto czołgów zębami, i w
pojedynkę, to tym bardziej pokonasz wszelkie inne liczby wrogów w
przyszłości, gdy wręczą ci najnowszy oręż i kilka pułków pod komendę.
Poczułem delikatne trącenie na ramieniu. Domyśliłem
się, że czarnowąsy Deucz szczerze próbował być delikatnym. Co prawda nie
do końca mu się udało, gdy trącił mnie barkiem, który niejeden Obcy
powziąłby za satelitę krążącą wokół Deucza. Ale przecież podjął ten
życzliwy wysiłek. Dlatego nie wniosłem pretensji o ból i pogodziłem się z
tym, że będę nosił tygodniowy siniec.
Zakładając, że przeżyję ten tydzień.
- Urodziłem się na generała – wymruczał mój towarzysz. - A ty, Gobli?
- Kapitan.
Deucz uśmiechnął się z sympatią.
- Od razu pomyślałem, że szkoda by cię było na takiego dobosza – rzekł. - Masz opanowanie, które rzuca się w oczy.
No właśnie. Moje opanowanie rzucało się w oczy. A to stało okoniem moim planom.
Zupełnie też nie dziwiłem się wrodzonej randze Deucza.
Taki właśnie powinien być generał. Nieustraszony, ironiczny i
przenikliwy. Deucz urodził się generałem.
Szkoda, że nigdy nim nie zostanie.
Zwróciłem twarz na dowódcę fortu i przybrałem względnie
przejętą minę. Może nawet mój uśmiech był trochę dziewczęcy, jak u
Rubida.
- To wyjątkowo niebezpieczny typ wredatora – mówił
Naveda, obrysowując czerwonym promieniem sylwetkę kolejnego Obcego. -
Należy do morfohybryd. Broń? Przede wszystkim wiązki energii
zatrzymującej gęstą materię bez względu na jej prędkość przemieszczania.
Nigdy, ale to nigdy nie pędźcie ku tym morfohybrydom ani czołgiem ani
myśliwcem. - Jakbyśmy mieli takie na Utaurydzie. - Nawet nie biegnijcie
ku nim. Zatrzymają tak was, jak pojazd bojowy w ciągu ułamka sekundy.
Nie będzie żadnego odcinka hamowania. W momencie, gdy wiązka energii
paraliżującej dotknie ruchomego obiektu, zamiera on natychmiast.
Cokolwiek zrobi to z płynami i mózgami zawartymi w waszych ciałach,
nigdy już nie opuszczą poligonu. W przeciwieństwie do ciał, z którymi
rozstaną się na zawsze.
Deucz znowu mnie potrącił. Byłem twardy i nieskłonny do
wyrzutów z powodu byle stłuczenia. Nie przy tym, co miało mnie czekać
za kilka godzin. Spojrzałem więc na niego z ciepłym uśmiechem.
- Ujmuje mnie ten kojący ton naszego dobrodzieja – rzekł Deucz.
Rubid, który siedział przed nami, obejrzał się i uśmiechnął dziewczęco.
Obaj byli zawadiakami, którzy wzmocniliby każdą armię kosmosu.
Obu już polubiłem.
Poczułem szczery żal, że obaj mieli być martwi w ciągu kilku godzin.
*
Siedzieliśmy w kantynie. Na zewnątrz panowała zima. Od
blisko dwóch godzin. Termometr wskazywał właśnie minus 90°. Na ekranach
widzieliśmy nasz fort ujęty z antymaterialnego satelity. Amaunet 18 S
jeszcze dwie godziny temu wyglądał jak wycięty w stali blok, najeżony
blankami i kartaczami. Teraz był gigantyczną kulą śniegu, z której
wicher rozwiewał co chwilę część powały. Nie wydawało się wielce
prawdopodobnie, by takie warunki zachęcały do uderzenia większość
gatunków wredatorów, które generał Naveda wymienił podczas długiego
wykładu. Jeśli jednak tacy Bokserzy czy olfaktometryci mimo wszystko
natarliby na fort właśnie teraz, szanse na ich odparcie byłyby marne.
Spróbuj wbiec na blanki i namierzyć cel z muszkietu przy wichrze, który
skruszył osłony przeciwtorpedowe. Przy mrozie, który zabił jedenaście
pierwszych turnusów na Utaurydzie.
Rękawice i czapy zimowe wielkości igloo nie mogły tu wiele pomóc.
I pewnie dlatego nie było ich na wyposażeniu.
Nas miał chronić głównie fart. I zacietrzewienie.
Nie można tego nazwać nadmiarem luksusów, gdy pogoda unicestwia fort i jego załogę jeszcze przed przybyciem prawdziwego wroga.
Osobiście nie wierzyłem w ten atak. Spokojnie piłem
kawę zbożową, obserwując kadetów. Razem ze mną, przy stole niechlujnie
wyrżniętym ze skały wapiennej, siedzieli Deucz i Rubid. Tak to już jest.
Gdziekolwiek udasz się samotny emocjonalnie, prędzej czy później
ściągniesz ku sobie istoty o zbliżonych falach mózgowych i tej samej
temperaturze serca. Tak to już jest. Wymieniliśmy ledwie kilka spojrzeń,
uśmiechów, słów i było jasne, że w chwili walki wspieralibyśmy się z
braterskim zaangażowaniem.
Tyle, że nie będzie tej walki.
- Zadumałeś się, Gobli – uśmiechnął się nikle Deucz.
Uniosłem kubek do ust i odwzajemniwszy równie ulotny
uśmiech, rozejrzałem się. Właśnie nadchodził ten moment, którego się
obawiałem. Zresztą nie ja jeden.
Żołnierze najbardziej agresywnej armii wszechświata
posilali się chlebem orkiszowym i golonką z indyka, której 60 milionów
ton leżało zahibernowanych pod północno-zachodnią basztą fortu. Mogli
popijać kawą zbożową albo kofeinową. Ale ta pierwsza nie miała wzięcia.
Większość kadetów sięgała już po czwarty kubek, przy czym na każdy
przypadło pięć łyżek kawy o najwyższej mocy.
- Myślą, że nie zjadą – parsknął Rubid, wodząc
czerwonymi oczami ode mnie do Deucza i na odwrót. Sam ociągał się
jeszcze z drugim kubkiem. - Nic z tego. Swoje trzeba odespać. To zresztą
przyspieszy aklimatyzację.
- Ja nie zasnę – rzekł swobodnie Deucz.
Mimowolnie zawiesiłem wzrok na jego barach. Nie
przypuszczałem, by jakikolwiek szary czy żółty grizzly – a pełno ich
biegało po górach Utaurydu – był zakopanym we futrze idiotą skłonnym za
takie bary się brać. Deucz przyznał, że przeraża zwierzęta. Większość
czmychała przed nim jak przed druidem rozgniewanym leśną zbrodnią.
Tylko ja i Deucz odmówiliśmy sobie kawy. Deucz dlatego, że był ateistą odrzucającym religię własnych słabości.
Ja zaś, by przeżyć.
Gdybym wypił choć pół kubka, byłbym martwym, bezużytecznym mięsem w zmarnotrawionym mundurze już następnego ranka.
Tak, jak cała reszta.
Kadeci nie okazywali już tak zachowawczo swojego
niepokoju. Przytulna aula i wykłady o wredatorach mogły jeszcze
zneutralizować ich emocje. Takie jak strach i rozdrażnienie. Teraz już
tego nie kryli. Podrygiwali nad blatem, maszerowali wokół stołów,
zaciskali zęby, brzęczeli jak szerszenie uniesione pod lampę kwarcową.
Nadchodziła wiosna. Była niczym innym niż pierwszym starciem z wrogiem.
Była pierwszym testem na fart. Dla wielu – ostatnim. Dla wszystkich –
najtrudniejszym.
Ponieważ nie kwapiłem się do pogawędki, Deucz umilkł,
rozglądając się wokół z wydętymi wargami człowieka, którego nic w życiu
na pchnęło na kolana. Myślę jednak, że mimo wszystko czuł jakieś
napięcie, choć dalekie od strachu.
Sam czułem napięcie. Zaraz miał nastąpić decydujący
moment. Nie miałem najmniejszej niestety pewności, że uda mi się wykonać
to, co zaplanowałem, a od czego zależało wszystko, włącznie z moim
życiem.
To, co planowałem zrobić, przećwiczyłem, naturalnie, nie raz i nie dwa. Sęk w tym, że w innych warunkach elektromagnetycznych.
Żaden z placów treningowych na Ziemi i jej koloniach nie zapewnił mi warunków panujących na Utaurydzie.
Gdzie właśnie nadchodziła wiosna. Po dwugodzinnej
zimie. Nadchodziły ulewy i fale wody uderzającej z posejdonowym
rozsierdzeniem na wszystko, co nie potrafiło wpełznąć pod powierzchnię
planety na głębokość kilometra czy dwóch. Fort Amaunet 18 S nie
potrafił.
Ale bombardowanie wichru, wody i skalnych szrapneli tak
naprawdę nie martwiło nikogo. Skoro wiosna nie zmiotła fortu podczas
poprzednich czterdziestu szkoleń, prawdopodobieństwo, że zostanie
zmieciony wraz z załogantami właśnie teraz, było znikome i nikt sobie
głowy tym nie zawracał.
Co innego skoki ciśnienia. I zmiany napięcia elektromagnetycznego.
10% do 30% kadetów każdego poprzedniego turnusu padało
martwych pierwszej swojej wiosny na Utaurydzie. Skoki ciśnienia i
napięcia nie były czymś, z czym organizm Ziemianina nawykłego do
długotrwałych, łagodnych zmian klimatycznych i atmosferycznych, radził
sobie szczególnie dobrze. Żołnierze padali z pękniętym sercem, padaczką
albo szklanką krwi ulaną między półkulami mózgu.
Ale większość i tak w trakcie śpiączki, którą przynosiła pierwsza wiosna na Utaurydzie.
Organizm chciał dobrze. Organizm obniżał aktywność,
zawężał funkcje, by w nieznanym sobie cyklu dynamicznych zmian
środowiska adaptować doń ciało w trybie awaryjnym. Wyłączenie
świadomości nerwowo lub panicznie zachowującego się człowieka trzeba tu
uznać za czyn racjonalny.
Inna sprawa, że pierwszy sen na Utaurydzie okazywał się
wiecznym dla tak wielu kadetów, że nikt dobrych intencji organizmu nie
doceniał. I nikt zasnąć nie chciał.
60 milionów ton indyków spoczywało pod wieżą północno-zachodnią.
Piwnice pozostałych trzech wież kryły magazyny z kawą.
Doskonale rozumiałem ten cały pęd do kofeiny. Przy
automatach wciąż kłębili się ci, którym zabrakło kawy. Tylko ten ze
zbożową był pozostawiony sam sobie jak trędowaty wypchnięty z jarmarku. I
mnie, i Deuczowi wystarczyło po jednym kubku.
Rozumiałem kadetów, ale też podobnie jak oni zdawałem
sobie sprawę, że budowanie rozpaczliwego szańca z dziesięciokrotnej
dawki kofeiny i tak snu nie zatrzyma. Że pierwszy głębszy skok ciśnienia
powali co najmniej połowę turnusu jak kręgle na drodze rozpędzonej
kuli. Że gwałtowna zmiana natężenia w polu elektromagnetycznym planety
uśpi całą resztę.
To pompowanie kofeiny tylko zwiększało zagrożenie rozpadu ich serc.
Było beznadziejnym, idiotycznym aktem zapobieżenia czemuś, czemu zapobiec się nie da.
Ale rozumiałem ich. Byli żołnierzami. Czy było to
głupie czy nie, rękami i nogami bronili się przed śmiercią w stanie
nieświadomości.
Co innego w polu. Tam byli żółtymi niedźwiedziami
grizzly. Nieustraszonymi socjopatami ekspansji. Tam byli gotowi złożyć
głowę dla Armii i jej chwały.
Jak i ja. Nie różniłem się od nich niczym pod tym względem. I też piłbym kawę z kofeiną. Osiem, może dziesięć kubków.
Gdybym tylko mógł.
Pierwsza wiosna na Utaurydzie, powiedziałem. A przecież
szkolenie przewidywało ich 55. I tyleż zim i lat. Tylko jesień planety
nie zakłócała homeostazy i równowagi psychicznej. Lato zaś upajało
łagodnością.
Tyle, że kolejne 54 wiosny, i 54 zimy – jesienie i lata
zresztą także - program szkolenia przewidywał spędzić kadetom na
zewnątrz.
I toczyć tam walki z wredatorami, którzy do tej pory
nie byli znani z tego, że zwlekali z atakiem po wyłączeniu Całunu
Energetycznego. Atakowali wszystkie planety. Zdezintegrowali 709 fortów.
Pamiętacie, co mówiłem o farcie. Potrzebowaliśmy go każdej minuty spędzonej na Utaurydzie.
Pamiętacie, co mówiłem o półbogach. Uchodził za takiego każdy oficer, który zaliczył poligon.
Rzecz jasna, nie każdy z dowódców fortu miał szczęście
pożyć długo. Padło się niektórym na chwalebnej służbie. Zwłaszcza, gdy
chcieli cieszyć się opinią polowego grizzly, charyzmatycznego szaleńca
wojny, i gdy opuszczali mury placówki, by wraz z kadetami rzucić
wyzwanie aurze, wredatorom i udowodnić, że ich pozycja nie jest
przypadkową. Że mają fart.
Generał Naveda uchodził za tego, co go ma. Jako jedyny
dowódca fortu szkoleniowego, pełnił tę funkcję ponad dziesięć lat. To
zwracało uwagę.
Uwagę na Nevadę zwróciło zresztą coś więcej. Coś, co przywiodło mnie na Utauryd z ostatnim turnusem.
- Zaczyna się – mruknął Deucz bez przejęcia.
Tak, zaczynało się. Podekscytowanie i nerwowa
ruchliwość żołnierzy zaczęły zanikać, ustępować miejsca nowym objawom.
Takim jak popadanie w milczenie, zawieszenie ze wzrokiem utkwionym w dno
kubka czy ekran pokazujący świat pozafortowy. Wiotczenie ciał
zatopionych kofeiną jest czymś doprawdy frapującym. Tak samo jak widok
wojowników przegrywających walkę z sennością. Ziewających i szarpanych
delikatnymi, ale wyraźnie trudnymi do stłumienia drgawkami.
Nadeszła wiosna.
Oznaczała pierwsze żniwo śmierci u kadetów, pierwsze też nadzieje na fart u tych, którzy mieli ją przeżyć.
Tyle, że nie byłem przekonany, by ktokolwiek miał przeżyć.
W drzwiach kantyny stanął generał Naveda. Stanął,
wsparł się o framugę i powiódł przeszywającym spojrzeniem po tonących w
apatii żołnierzach. Gdy dostrzegł mnie, ruszył wolnym krokiem do stołu,
który zajmowałem.
- Z jakichś powodów szef zwrócił na ciebie uwagę – wymruczał niedbale Deucz.
Człowiek urodzony na generała był bardzo bystry. Być może bystrość jest cechą wprost proporcjonalną do wielkości barków.
Rubid zachichotał niczym mysz, na oczach której kot zapędzony w pościgu stoczył się w studzienkę ściekową.
Naveda stanął przy nas, wymienił z każdym z osobna
skinięcie głowy, po czym wbił we mnie badawczy, inteligentny wzrok
oficera, który nie przegapia zbyt wiele.
- Nie pijesz kawy z kofeiną – zauważył spokojnie.
- Liczę na mój fart – odrzekłem równie spokojnie.
Była to bardzo uczciwa odpowiedź. Liczyłem na ów fart
wręcz kurczowo. Gdybym się na nim zawiódł, przepadłoby wszystko.
Począwszy od tego, co krył tajny luk kanonierki na lądowisku,
skończywszy na życiu. Które ceniłem.
- Nie jesz mięsa.
- Nie mam apetytu przed pierwszym snem...
Rzeczywiście nie miałem.
Generał patrzył mi prosto w oczy.
- Jesteś... ezoterycznym? - spytał.
Kątem oka dostrzegłem, jak Rubid i Deucz potrząsają głowami, by strącić naloty senności, i zwracają ku mnie zaskoczone twarze.
- Skądże – parsknąłem. - Nie lubię ezoteryki. Urodziłem
się zresztą bez predyspozycji. Zostawmy to kuglarzom, generale. Ja –
sięgnąłem do pasa i wydobyłem z antymaterialnej kieszeni połyskujący
stalą przedmiot – ufam tylko materii. Walczę czekanem.
Moi towarzysze z sympatią przyjrzeli się broni. Naveda
również. Potem podniósł oczy znów na mnie i uśmiechnął się ciepło. Był
to pierwszy szczerze ciepły uśmiech, jaki u niego ujrzałem.
I ostatni zresztą.
- Jak się nazywasz?
Naszywka z moim nazwiskiem wtłoczyła się pod zagięcie
munduru, a obnoszenie wrodzonej rangi oficerskiej nie było mile widziane
w warunkach poligonu. Mogłem wygładzić koszulę, ale wypadało
odpowiedzieć. Pospieszyłem więc grzecznie z informacją:
- Gobli. Urodzony na kapitana.
- Goblin?
Uśmiechnąłem się. Nie on pierwszy zdeformował moje nazwisko. Nigdy też nie kwapiłem się, by kogokolwiek poprawić.
- Dobrze to brzmi u oficera – zaśmiał się cicho. Potem
wrócił spojrzeniem do czekana, który nadal trzymałem nad stołem. -
Bardzo ciekawy wybór – pochwalił. - Jesteś drugim kadetem, jaki do mnie
trafił, a który obrał sobie na broń osobistą czekan.
Ziewnąłem. Całkiem jak nieokrzesany, oddalony o kilka
pokoleń od salonów jaszczur. Niezupełnie jak dystyngowany, szanujący
przełożonego kadet. Generał nie powziął jednak tego za afront. Dookoła
ziewali wszyscy.
Oprócz generała. Jego organizm zaadoptował się do fanaberii planety dawno temu.
- Czekan – powtórzył z fascynacją. - Walczył nim kadet z
poprzedniego turnusu. Szkoda go – dodał po chwili zadumy. - Urodził się
na majora.
Ziewnąłem i pokiwałem głową smętnie. Rzeczywiście
szkoda było tego majora. Nikt nie żałował go tak jak ja. Nie tylko
dlatego, że był nie majorem, a admirałem.
Generał Naveda właśnie rozmawiał z jego synem.
- Szkoda go – powtórzył z żalem w głosie. - Wredatorzy go zatłukli. Wybili cały turnus. Nie przeżył nikt.
Patrzyłem na niego z twarzą, która przestała ziewać. Gumowe mięśnie hamują odruchy ziewania.
- Major – mruknąłem. - Jak zginął?
Naveda zagryzł wargi, obniżając wzrok na mój do połowy opróżniony kubek.
- Pięść Boksera – rzekł ponuro. Potem odwrócił się i
głośno zwrócił do wszystkich: - Kadeci! Wydaję rozkaz przejścia do
przydzielonych sypialni! Najdalej za pół godziny śpiączka ogarnie
każdego z was. Nie kłaść się mi się na podłodze i w toalecie! I
dopilnujcie zapięcia pasów. Niech każdy sprawdzi sąsiada, czy nie
zapomniał o pasach. O 6.00 rano budzę żywych. O 6.20 śniadanie. 0 6.40
wymarsz na pozycje bojowe. O 6.50 wyłączam Całun Energetyczny i
Korytarze.
- Jeśli jutro obudzę się żywy – usłyszałem twardy,
chrapliwy głos Deucza – to zaprawdę, powiadam wam, pocałuję szefa. A
potem wyjdę na zewnątrz bez broni i będę czekał tam na wredatorów trzy
dni. Powiadam wam – wycedził, odsuwając z rumorem kamienny stołek.
Nie chciało mi się odpowiadać. Polubiłem Deucza. Jak
miałem mu powiedzieć, że następnego dnia będzie martwym mięsem w
zmarnotrawionym mundurze najpotężniejszej armii kosmosu?
Generał odwrócił się i wyszedł. Kadeci ruszyli za nim,
przewracając kubki z niedopitą kawą i stołki. Byli już tak zamroczeni
zmianą ciśnienia, że nie zawracali sobie głowy ani poziomem kofeiny we
krwi, ani śpiączką.
Ostatni raz spojrzałem na ekran okienny. Horyzont na
wschodzie był sinofiołkowy, jakiś groźny i złowieszczy. Od wschodu
nadciągały smoliście czarne chmury, połykając słońce jako pierwszą
ofiarę. Z północnych stoków i wzgórz spływała woda, nabierając rozpędu
do ataku. Wysokie pasmo zasp śnieżnych topniało błyskawicznie,
przechodząc na stronę niszczycielskiej wiosny. Nie było żadnego ładu i
harmonii w widoku za oknem. Nie było nic obiecującego pomyślność.
Rzadko zdarza się, żeby widok za oknem tak dokładnie odzwierciedlał mój nastrój i postępujące rozchwianie tak ducha, jak ciała.
Wstałem ciężko, przełamując niemoc w mięśniach, która
nadeszła tak nagle, że jeszcze pięć sekund temu nie byłem jej świadom –
po czym ruszyłem za odpływającym w nieuporządkowaniu potokiem kadetów.
Ja też szedłem jak zombi uderzony pięścią Boksera.
Ogarniała mnie senność, a zwykle jest to stan, który znieczula na
wszelkie bodźce, zaś sprawy istotne czyni błahymi, a nawet każe odwracać
się do nich plecami jak do irytujących, pozbawionych znaczenia owadów.
Czego zrobić nie mogłem. Walczyłem umysłem ze
wszystkich sił, by zachować przytomność i chęć mobilizacji. Bo utrata
tych nieodzownych narzędzi oznaczała dla mnie tylko jedno. Następnego
ranka byłbym tyle wart, co indyki stłoczone pod wieżą
północno-zachodnią.
- Goblin – chichotał radośnie Rubid. - Goblin!
Deucz i Rubid nie trafili do sypialni numer 4, którą mi
przydzielono. Cóż, przydziały i rozkazy wojskowe nigdy nie były znane z
uwzględniania sympatii i sentymentu. Nie zawracałem sobie głowy
nawiązaniem kontaktu z czterema żołnierzami, którzy opadli na sąsiednie
łóżka. Nie byłem już w ogóle zainteresowany żadnymi kontaktami. Równie
dobrze mógłbym proponować przyjaźń indykom z chłodni.
Poza tym kadeci wokół mnie spadli na łóżka jak zombi, którymi byli i natychmiast odpłynęli w sen.
Był to ten najgłębszy rodzaj snu. Ten, który nigdy już nie pozwolił im otworzyć oczu i ujrzeć lata na Utaurydzie.
.
*
.
Leżałem i myślałem o wredatorach. To mój ojciec
wprowadził to groteskowe, ironiczne określenie dla wszystkich
kosmicznych ras, które powiedziały nie dla ziemskiej ekspansji.
Które z mniejszym lub większym skutkiem próbowały kontratakować, by nie
utracić przestrzeni, wyszarpywanej im przez ludzi. Nazwa przyjęła się
błyskawicznie. Określała Obcych jako istoty wredne, natrętne, prymitywne
i barbarzyńskie. To nie do końca oddawało sprawę. Ale nikt się tym nie
przejmował. Kiedy dowodzisz wojskiem zwycięskim, ostatnie, czym się
przejmujesz, to racje i honory przeciwnika.
Potem pomyślałem o moim ojcu. Był kimś, kogo kochałem
jak syn, i kogo podziwiałem jako oficer. W całym Naczelnym Dowództwie
było może trzech czy czterech ludzi, którzy mieli tak znaczący wpływ na
unowocześnianie i rozpędzanie machiny wojennej Ziemi. Reformy wojskowe
poszły dalej niż wam wcześniej wspomniałem. Kiedy już wszczęto proces
wyszukiwania wodzów obdarowanych szczęściem przetrwania i podejmowania
trafnych decyzji w polu, zdecydowano na podstawie odczytanego kodu
genetycznego i materiału inkarnacyjnego ustalać ukierunkowanie rangi
każdego kadeta. To było przekonujące. Niejeden na wskroś lojalny i
heroiczny sierżant mógłby okazać się marnym strategiem jako generał
stojący na czele wojsk uderzeniowych. Z kolei oficer z wrodzonymi
zdolnościami generała byłby często zawodnym kapitanem w przypadku pilnej
potrzeby podnoszenia morale jakiejś beznadziejnie oblężonej załogi.
Skoro Natura podzieliła zdolności, należało podzielić i stopnie
wojskowe; tak, by maksymalnie umożliwiły tych zdolności realizowanie na
polu walki.
W Armii Ziemi nie istniało już zjawisko awansu. Zostało
anihilowane jako archaiczne obciążenie, kula u nogi szarżującej machiny
podboju.
W Armii Ziemi ustalano, czy człowiek chętny karierze
wojennej urodził się na oficera. Jeśli tak – precyzowano jego rangę. Tę
rangę nosił taki wojownik do końca życia, niezależnie od tego, czy
oznaczała sierżanta, czy generała.
Nosił – o ile udowodnił, że ma fart. O ile przetrwał ostatnią fazę szkolenia: test na poligonie beznadziei.
Planet, które miały wyłonić wodza na miarę Pompejusza,
było około 1000. Na każdej stał jeden fort. Każda miała ekstremalnie
niewygodne warunki geologiczne i pogodowe. Każda leżała na rubieżach i
każda prowokowała atak Obcych, niezmiennie wściekłych i nienawidzących
Ziemian za inwazje, egzekucje i karne rozsadzanie księżyców.
Na każdej z takich planet mieszkał jeden generał.
Pozbawiony garnizonu wsparcia i robotów, żył samotnie między turnusami,
które kończyły Ostateczne Wyszkolenie, albo i nie.
Zazwyczaj nie. Od czasu reformy, która wprowadziła
Prawo Fartu, taki test przetrwało 8% kadetów. Byli elitą. Budzili
rzeczywisty respekt, podziw i żołnierze uznawali ich za półbogów.
Oficerów nowej ery przybywało. Oficerów „o
niepotwierdzonym farcie”, ze starych procedur szkoleniowych, ubywało.
Przegrywali wszak znacznie więcej bitew i wojen, niż ci pierwsi. To
rodziło frustrację odchodzącej fali starych dowódców.
Podkreślam to ku waszej uwadze: to rodziło frustrację.
Zapewne zastanawia was, jak generał pozbawiony wsparcia
mógł przetrwać wściekłe, często zmasowane ataki Obcych. Otóż Armia
Ziemi, jako siła nieoddająca inicjatywy, stale udoskonalała swoją broń i
zabezpieczenia. Aby generał poligonowy mógł dotrwać kolejnego turnusu, i
by taki turnus mógł bezpiecznie dotrzeć na wyznaczoną planetę,
utworzono Całuny Energetyczne i Korytarze Energetyczne. Flota
nieprzyjaciół nie miała szans przebić się przez takie osłony. Stanowiły
je ściany zagęszczonej energii, wywoływane dzięki parapsychicznie
uzdolnionym ludziom. W kręgach medytacyjnych, osobnicy ci koncentrowali
się godzinami, dniami i tygodniami na myślowym „opancerzaniu”
zagrożonych obszarów.
Tak powstali oficerowie ezoteryczni. Nowa broń Ziemi.
Myśl stanowi energię i wpływy. Nie jest materią, ale stanowi jej podstawę. Gdy to odkryto, przybyło sukcesów.
- Przez dziesięciolecia robiliśmy sobie uliczne szopki dzięki pokazom telekinezy, lewitacji czy eksterioryzacji – mawiał mój ojciec admirał. - Tymczasem należało już dawno temu unieść wzrok na gwiazdy i podbić je narzędziami, które Siły Wyższe przydały swoim faworytom.
- Mówisz tak, jakbyśmy naprawdę byli tym gatunkiem wybranym – zauważyłem kiedyś.
- Naprawdę nim jesteśmy, synu. Dowodem będzie
zajmowana przestrzeń i eksterminacja jeńców, z której nikt i nic nas nie
rozliczy. Dzięki narzędziom parapsychicznym utrzymamy konkwistę nieskończoną. A ulice zostawmy kataryniarzom i połykaczom ognia.
Kataryniarze i połykacze ognia wciąż zabawiali
przechodniów w miastach Ziemi, gdy tymczasem każdą istotę zdradzającą
zdolności parapsychiczne wciągnięto bez ceregieli do Armii.
Wyrwałem się z natłoku wspomnień, nad którym traciłem
kontrolę. Moje serce waliło w rytmie pozbawionym porządku, a mięśnie w
tym samym czasie zdawały się tracić moc i umierać. Było to osobliwe
doznanie, z którego musiałem natychmiast się uwolnić, by dokonać czegoś,
czego nikt jeszcze nie dokonał.
Nie na Utaurdzie, który był niczym demon odrywający duszę od ciała.
Było jednak zbyt wiele powodów, bym nie spróbował oprzeć się sile tego demona. Zbyt wiele.
Dlatego znów pomyślałem o moim ojcu. Gdy byliśmy sami, powtarzał cierpliwie:
- Wszechświat nie uznaje żadnych praw poza prawem
ruchu. Ruch to ekspansja. Ludzie są drapieżnikami, a drapieżność to nic
innego jak po prostu inaczej zdefiniowane rozwój i poznawanie.
Przestrzeń i czas nie uznają sentymentu i nie stanowią żadnych granic.
Chłoń, synu. Idź naprzód i chłoń.
Oczywiście podparcie machiny wojennej ezoteryką nie
sprawiło, że zaniedbano technologię. Całą miażdżącą siłę Armii Ziemi
stanowiły trzy potężne czynniki: broń materialna, broń parapsychiczna i
drapieżność ducha ludzkiego. Być może ten ostatni czynnik liczył się
najbardziej.
Ponieważ natłoczenie przeciwników było mimo wszystko
kłopotliwe, ochrona korytarzy przelotowych i wyznaczonych obszarów
okazała się pilnie potrzebną. Płaszcz zagęszczonej energii, swoiste pole
siłowe zrodzone ze skoncentrowanych na falach theta umysłów, objęło
między innymi poligonowe planety. Oczywiście tylko na moment przybycia
kadetów lub zaopatrzenia – i ich odlot. W przeciwnym razie nigdy nie
wyłowiono by dowódców unikalnych. Przez 55 dni Całun nie działał.
Wyłączano go we wspólnej synchronizacji centralnym komputerem na Ziemi i
w każdym z fortów. Ktokolwiek przetrwał 55 dni starć z klimatem i
wredatorami, stawał się nie tylko formalnym oficerem wedle wrodzonej
rangi.
Był herosem o farcie diabła.
To przekonanie miało uzasadnienie. Zazwyczaj tylko
kilku kadetów doczekało kanonierki powrotnej. Padło też kilku generałów
poligonowych. Ale od szesnastu lat nie zdarzyło się, by przepadł cały
turnus. Naczelne Dowództwo uznało, że nadświadomość istoty ludzkiej dostosowała jej ducha i ciało do wyzwania, co zredukowało tak znacząco i trwale straty.
Dlatego, gdy ostatnie dwa turnusy na Utaurydzie spotkała zagłada, nastąpiła konsternacja i oczywisty niepokój.
Dlatego bardzo liczyłem na swój fart. Pozwalało to mieć
nadzieję, że Utauryd nie dotknęło jakieś przekleństwo, które anihiluje
kolejny turnus. Że będę jednym z tych, o których powiedzą: „Heros o
farcie diabła”.
Taki heros budził podziw i radość u żołnierzy. Budził entuzjazm i rozpasane apetyty senatorów.
Ale też sfrustrowanie u wielu wodzów starej generacji.
Nieezoterycznych. Wielu już wycofywano. Wielu obserwowano, rozważając
ich postawę i pożyteczność.
Wycofany oficer, od embriona wychowany w miłości do
wojny, tracił całkowity sens życia i całkowity szacunek tak wszystkich
dookoła, jak swój własny.
Umierał. Rozpadał się w ciągu kilku dni.
Rozpadał się. Ja też czułem, że rozpadam się, a gdyby tak się stało, ofiar byłoby więcej.
Pomyślałem o zawartości luku.
Potem jeszcze raz przywołałem sobie słowa ojca, którego pogrzebał Utauryd.
Idź naprzód i chłoń.
Były to dwie ważne myśli, bo zmobilizowały mnie do
wysiłku ponad wszelkie inne miary do tej pory. Skoncentrowałem całą
rozchwianą energię i zrobiłem coś, co miało uratować mi życie.
Miało. Niestety nie mogłem być pewien, czy to się powiedzie.
*
Rubida znalazłem w sypialni numer 1. Tam, gdzie jeszcze
zimą i wczesną wiosną widziałem jego tors, teraz ziało coś w rodzaju
jaskini. Nie byłem skłonny jednak do niej wchodzić. Nigdy nie lubiłem
jaskiń.
Ludzie z osobowością żółtego grizzly preferują otwartą przestrzeń do bojowych mordów.
Widok martwego Rubida nie zaskoczył mnie zupełnie. Mimo
to poczułem żal. Może dlatego, że pierwszy raz w życiu spotkałem
porucznika, któremu dziewczęcy uśmiech nie stał okoniem wobec ambicji
wojennych i niewątpliwemu męstwu.
Przez chwilę w milczeniu patrzyłem w czerwone oczy
Rubida. Tam właśnie odnalazłem przebłysk męstwa, które już nigdy nie
zostanie wykorzystane.
Westchnąłem, powiodłem przelotnym spojrzeniem po pozostałych trupach i wyszedłem.
Deucza znalazłem w sypialni numer 3. Nie miał głowy,
ale barki wielkości kapsuł nie nastręczały większych wątpliwości.
Poczułem złość, bo Deucz był generałem, który przydałby Ziemi
kilkanaście systemów. Może czasem towarzyszyłbym mu w tej drodze podboju
i chwały.
Niespecjalnie miałem sposobność popatrzeć w oczy
Deucza, więc pożegnałem go jeszcze szybciej niż czerwonowłosego
porucznika. Westchnąłem i wyszedłem.
Bardzo szybko i niezwykle bezszelestnie obszedłem
wszystkie sypialnie. Możecie mi wierzyć: w życiu nie widzieliście
człowieka przemieszczającego się tak bezgłośnie.
Wszyscy kadeci z sypialni numer 1, 2 i 3 byli martwi.
Kilku poderżnięto gardła, ale większość załatwił miotacz; broń, której
nie było na wyposażeniu fortu Amaunet 18 S.
Musiałem bardzo szybko wrócić do sypialni numer 4. Zdążyłem w ostatniej chwili.
Wredator, który zamordował już czterech kadetów na
sąsiednich łóżkach, stał właśnie nad moim i wznosił miotacz do
ostatniego strzału tej wiosny. Nigdy go nie oddał, ale do dziś czuję
ciarki na grzbiecie, gdy myślę, co stałoby się, gdybym dał mu jeszcze
sekundę czy dwie.
Nie dałem mu jednak.
- Nie docenia pan ezoteryki, generale – powiedziałem.
Naveda odwrócił się do mnie z wyrazem najwyższego
wstrząsu. Miotacz wypadł mu z rąk i uderzył z łomotem w kamienną
podłogę. Sam generał też zresztą wylądował na niej po tym, gdy
przywaliłem mu czekanem w splot słoneczny.
Z siłą, która do dziś mnie frapuje. Do dziś popadam w
zadumę i analizuję wszelkie czynniki, które miały wpływ na siłę ciosu,
który powalił mordercę mojego ojca i 58 kadetów.
Za bezpośrednią przyczynę zmiażdżenia splotu i całej
nikczemnej kariery generała-degenerata należy oczywiście uznać czekan.
To po niego właśnie sięgnąłem, by rąbnąć Nevadę, gdy stanął nad moim
śpiącym ciałem.
Śpiącym ciałem. Bez dwóch zdań. Nie mogło być inaczej.
Nie byłem wszak androidem, tylko organicznym człowiekiem, w dodatku
stroniącym od kofeiny. Śpiączka musiała przyjść, wyłączyć moje ciało i
uczynić je dziecinnie, żałośnie bezbronnym. Takim tam indykiem na
mrożonki.
I tak bym skończył. Skończyłbym jak Deucz, Rubid, mój
ojciec admirał i cała reszta, gdyby nie odróżniał mnie od nich
wszystkich zasadniczy czynnik przetrwania.
Byłem oficerem ezoterycznym. Z elitarnie wyszkolonym
narzędziem eksterioryzacji. Tak jak kordelas u pasa jest podstawową
bronią generała poligonowego, tak zdolność eksterioryzacji – czyli
opuszczania własnego ciała – jest jedną z kilku podstawowych broni
oficera ezoterycznego.
Co znaczą reformy. Bez nich nigdy nie utrzymalibyśmy konkwisty.
Eksterioryzacja to praktyczna zdolność. Dzięki takiej
możesz ciałem astralnym opuścić swoje ciało fizyczne. To oznacza profity
nie do wyliczenia. Możesz penetrować otoczenie pozostając niewidzialnym
i niesłyszalnym dla materialnych istot z otoczenia. Możesz przemierzyć
niewiarygodne przestrzenie z niewiarygodną prędkością.
Ale to nie wszystko. Niektórzy rodzą się z większymi
predyspozycjami. Długotrwały trening i cierpliwe, wieloletnie medytacje
pozwalają czynić coś, co budzi nie tylko niewiarę, ale spienioną
nienawiść tradycyjnych oficerów. Zrodzoną z frustracji, o których wam
wspomniałem. Otóż wyjątkowo obdarzone i wytrenowane jednostki potrafią
niematerialną, astralną ręką pochwycić materialną broń i użyć jej z
niezachwianą skutecznością. Potrafią też przemówić – telepatycznie lub
głośno, co zresztą przeraża bardziej.
Walkę eksterioryzacyjną potrafią toczyć nieliczni. Ci urodzeni na marszałka ezoterycznego. Tacy jak ja.
Mój ojciec był oficerem przełomu. Wyjątkowej miary,
przenikliwości, dyscypliny i charyzmy. Ale nie miał zdolności i
wykształcenia ezoterycznego. Dlatego zginął.
Z czegoś, co niedawno było twarzą wypowiadającą słowa
hipokryzji, a teraz mogło swym grymasem odrażającego wstrząsu i
zatrwożenia przerazić i zawrócić natarcie Bokserów czy morfohybryd,
wydobył się odpychający bełkot. Generał Naveda żył jeszcze, choć nie
miał już doczekać lata. Z obliczem bezrozumnego zatrwożenia wpatrywał
się w czekan zawieszony w powietrzu tuż nad jego głową. Czekan wciąż
wisiał nad generałem jak taki obiekt samobieżny, bo przecież byłem dla
niego niewidzialny.
Moje ciało fizyczne spoczywało na łóżku, odprężając się
we śnie, którego już nic nie miało przerwać. Ani strzał z miotacza, ani
zawał serca czy wylew. W tym momencie mogłem już założyć, że doczekam
lata. Cieszyło mnie to niezmiernie. Szczególnie dlatego, że z nadejściem
lata – za niecały kwadrans – mogłem pójść do kanonierki i opróżnić luk.
Bardzo ważny luk.
Cios, który powalił Navedę, był potężny, bo na jego
siłę złożyła się nie tylko broń, ale skumulowana energia, surowość
egzekutora wojskowego i gniew mściciela, którym również byłem.
Generał znowu zajęczał. A potem zaskrzeczał. Krtań
służąca wykrzywionej, raczej diabelskiej twarzy, zniekształciła pierwsze
słowa pokonanego zdrajcy. Jakby rozważając wymówienie służby mózgowi,
którego strategia sprowadziła na ciało tak marne konsekwencje.
- Chwileczkę, generale – rzekłem.
Wypuściłem czekan z dłoni i zabrałem się za powrót.
Szło to mozolnie. Zawsze było mi łatwiej wyjść z ciała niż do niego
wejść. A pamiętacie, jak byłem niepewny swych działań. Owszem,
wyszkolono mnie doskonale. Tyle, że nie na warunki utaurydzkie. Pole
elektromagnetyczne wariowało, a ciało istoty niezaaklimatyzowanej
wariowało wraz z nim. Skakało ciśnienie, a fale mózgu przechodziły z
fazy alfa do fazy beta i w końcu do theta, by po kilku sekundach zacząć
niebezpieczny cykl od początku. Jeśli nawet Naveda nie zabiłby kadetów,
Utauryd skrzętnie wyręczyłby go w wielu przypadkach.
Ja niestety nie mogłem im pomóc. Otrzymałem wyraźne
rozkazy od naczelnego admirała. Przyłapać zdrajcę na przestępstwie i
unicestwić. Poza tym miałem i tak poważny ambaras, by uratować choćby
własną skórę.
Eksterioryzacja w warunkach planety była niełatwa już
sama w sobie. Wyciszenie ciała przy zachowaniu przytomności umysłu i
względnej stabilności fal mózgowych było właśnie tą częścią misji,
której najbardziej się obawiałem. Głównie dlatego, że nie mogłem liczyć
na stabilność fal, a nawet szczególną przytomność. Nie mogłem być także
pewien, że zdołam zapanować nad przedmiotem materialnym i zadać nim na
czas celne uderzenie.
Ale udało się. Wykonałem zadanie. Co prawda dopiero jedno z dwóch, które mi powierzono.
Gdy pięć minut później przełamałem odrętwienie i
uniosłem się z łóżka, generał Naveda zaskoczył mnie swoim
zmobilizowaniem. Jakkolwiek tama broniąca jego płynów życiowych pękła
nieodwracalnie, a rozbity tors nie pasował do dumnego munduru aż tak
bardzo – na jego twarz wrócił spokój, a oczy znowu patrzyły na mnie
bacznie i inteligentnie.
- A jednak jesteś oficerem ezoterycznym – stwierdził.
Nie tyle słowami wykształconego oficera, co
parsknięciami warana podtapianego w gliniance. Byłem jednak dowódcą
ezoterycznym i potrafiłem takie dźwięki ubrać w słowa.
- Zgadza się, generale.
- Urodzonym na generała? - Zmarszczył brwi, gdy nie odpowiedziałem.
Rozciągnąłem ostrożnie mięśnie i powoli wstałem.
Kręciło mi się w głowie, a w sercu czułem coś w rodzaju opadu zimnego
gradu, ale wracała radość życia i ambicje na przyszłość.
Naveda obniżył wzrok na mój tors.
- Nie nazywasz się Goblin – rzekł krótko.
Przeciągnąłem się i spojrzałem na niego jak na zwój żałosnej materii, którą był.
- Odkrywa pan wszystko poniewczasie, generale. Proszę
wybaczyć obcesowość, ale czas mnie nagli i będę skracał tę wymianę zdań.
Zresztą obcesowość ze strony oficera wyższego rangą jest
usprawiedliwiona.
- Wyższego...?
- Jestem marszałkiem, generale.
- ...marszałkiem... - patrzył na mnie tępo.
- Formalnym, w pełni wyszkolonym Ezoterycznym. W
trakcie wykonywania misji. Której zresztą podjął się wcześniej mój
ojciec. Pamięta pan tego majora, który obrał sobie czekan. Cóż, jako syn
przejąłem po ojcu to i owo. À propos, zabił go pan tym czekanem
właśnie? Tak jakoś ciekaw jestem, jak zginął mój ojciec. - Pokiwałem
głową smutno. - Źle, kiedy oficer umiera we śnie, zgodzi się pan?
- Ojciec? - Patrzył na mnie wytrzeszczonymi oczami. - Ale po co...?
- Żeby wyjaśnić przyczynę wybicia całego poprzedniego
turnusu. Obowiązują nowe procedury, generale. Jeśli dochodzi do
podejrzanych zdarzeń, w turnus wprowadza się agenta. To zresztą mój
ojciec zaproponował te procedury, sam też zgłosił się do misji.
Prawdziwy wojownik, prawda? Rzadki reformator. Chyba możemy tu mówić o
bolesnej stracie Ziemi, przyzna pan.
Bardziej bolała mnie moja osobista strata, ale
trzymałem się tego sarkazmu, bo ostatnie, co wypadało marszałkowi, to
rozkleić się przy zbrodniarzu.
- Ale... - Naveda spuścił wzrok. Znowu zgubił spokój.
Miał już potwornie nieludzkie, wypchnięte rozpaczliwym obłędem oczy, ale
i tak nie raziły tak bardzo, jak rozłupany tors. - Skąd
wiedzieliście... Jak...?
Pokręciłem szyją, której kręgi chrupnęły nieomal
donośnie. Podskoczyłem też kilka razy i opadłem na pięty. Byłem już
prawie w pełni sił organicznych.
- Skąd wiedzieliśmy, że to pan jest zabójcą, zdrajcą,
szumowiną? - podchwyciłem lekkim, łagodnym tonem, który w innych
okolicznościach obiecywałby kawę i biszkopty. - Powiedzmy: prawie
wiedzieliśmy. Przecież nie mogliśmy do końca wykluczyć, że jakiś
wredator wniknął do fortu podczas zdjęcia Całunu Energetycznego. Mógł
taki spryciarz schować się w schowku na miotły i po kolei zdejmować
kadetów jak te puppety na strzelnicy. Zgodzi się pan?
Generał Naveda nie kwapił się do wyrażenia aprobaty.
Patrzył na mnie tak, jak zwój żałosnej materii powinien patrzeć na
swojego egzekutora.
- No więc nie wiedzieliśmy. Natomiast byliśmy prawie
pewni, że to pan, i całkowicie, niezachwianie pewni, że to ktoś z fortu
wybił obydwa turnusy. Że nie mogli – powtarzam: NIE MOGLI – dokonać tego
wredatorzy atakujący twierdzę.
Dobrą minutę trwała cisza. Delektowałem się tą minutą. Może powiecie, że to nikczemne.
Zmienicie zdanie, gdy postoicie nad mordercą swojego ojca.
- Ale... - generał trząsł się cały, nieomal falował,
jak wielki segmentowany płaziniec, pokiereszowany palbą z muszkietów. -
Skąd wiedzieliście, że wredatorzy nie przybyli?
Nabrałem powietrza do płuc. Moja witalność i
przytomność umysłu były już całkowite. Czas marnowania energii na
kontakt z płazińcem dobiegał końca.
- Nie przybyli, bo nie mogli, generale. Nie mogli, bo
Całun Energetyczny i Korytarze nie zostały wyłączone. Za pierwszym razem
w wyniku niedopatrzenia. Za drugim – wtedy, gdy był tu mój ojciec – już
celowo. Całun w pełni chronił planetę i jej placówkę w chwili, gdy
kadetów wybijano do nogi. Sam pan rozumie, generale, co to oznacza.
Z pewnością rozumiał. Nawet jego gałki oczne cofnęły
się nieznacznie w oczodoły, gdy z rezygnacją zwiesił głowę. Z oczodołów
tych wyciekły jakieś płyny. Może to były łzy zagubionej duszy, a może
plazma wymierającego we wnętrzu tej duszy demona. W każdym razie generał
Naveda odchodził z placówki i nie miał już nawet siły, by okazać mi
nienawiść.
- Nie mogło być więc żadnych większych wątpliwości –
rozłożyłem ręce. - Już po zagładzie pierwszego turnusu zresztą. Dlatego
przybył tu major – a tak naprawdę admirał - z samego Dowództwa
Naczelnego, którego pan nie rozpoznał ze względu na maskę biologiczną. W
ogóle kiepsko u pana z funkcją rozpoznawania, nawiasem mówiąc. Mój
ojciec przeliczył się jednak z własnymi siłami. Potrafił funkcjonować
bez snu dwa tygodnie, ale na takiej Ziemi, Uranie czy Ovjalu. Utauryd go
przerósł. Uśpił. I pan go zabił.
Czekałem, aż morderca coś powie, lecz nie otworzył nawet ust.
Jego tors był otwarty znacznie bardziej.
- Dwa turnusy przepadły. Dwa turnusy chronione Całunem.
Dlatego w trzecim, naturalnie nie mniej szczelnym dla wszelkich Obcych,
przysłano oficera ezoterycznego. Tylko taki miał szansę wyjść z ciała w
warunkach skrajnie zaburzających. Udało się, choć nie było łatwo.
Podszedłem niespiesznie do czekana i podniosłem go z
podłogi. Tego rodzaju broń chwyciłem pierwszy raz w życiu dopiero na
użytek misji. Nie mniej było coś fascynującego w kształcie i ciężarze
czekana. Ciekawe, czy mój ojciec miał podobne odczucie.
Nigdy już się tego nie dowiem.
- Naczelne Dowództwo proponowało jakiegoś porucznika
ezoterycznego. Wystarczyłby być może, bo porucznik uzbrojony
parapsychicznie jest więcej wart niż generał, któremu brak intuicji, a
jasnowidzenie myli z czarną magią. - Tak, pastwiłem się z premedytacją,
choć była to dość smutna przyjemność. - Ale uparłem się, generale. W
końcu ojciec... Wystąpiłem z Senatu i Dowództwa, by zrobić coś tak samo
dla Ziemi, jak dla siebie. O mało nie poniosłem klęski. Ledwo zdołałem
podnieść wibracje ciała, które cierpiało od zmian
klimatyczno-elektromagnetycznych. Musiałem to jednak zrobić, bo moje
ciało fizyczne nie mogło oprzeć się śpiączce. Nikt się jej nie oprze;
taki już jest ten nasz Utauryd... Gdybym usiłował przeciwstawić się
pańskim zakusom mordercy w tradycyjny sposób, poległbym jak inni.
Żałuję, że nie mogłem ich uratować, ale przecież każda ofiara ma sens.
Ta wskazała zdrajcę. - Przeniosłem ponury wzrok na zwłoki kadetów. - Gdy
opuściłem już ciało, miałem kłopot z utrzymaniem kontroli nad myślą.
Rzuciło mnie natychmiast do sypialni numer 1, choć pan był już tutaj i
strzelał w krtań pierwszego z żołnierzy... Rozumiem pańskie pobudki, na
tyle, na ile rozumiem pobudki robaczywych odpadów, starających się
przetrwać w epoce, która je przerasta i odrzuca. Pan wiedział, że
dowódcy starej szkoły są wycofywani. Że pilnie obserwuje się ich postawę
i usuwa pod byle pretekstem. Takim, jak zmarszczka na kieszeni munduru.
Kiedy wredatorzy nie zaatakowali pierwszego turnusu – przecież nie
przybyli – sam się pan za to zabrał. Wybił wszystkich, zapewne ostatniej
nocy. W tym turnusie byli pierwsi ezoterycy. Dopiero co raczkujący w
parapsychologii, nieświadomi pańskiej nienawiści sierżanci. Cały ich
tuzin. Nie mógł pan przeboleć, że tacy przetrwają. To prowadziłoby do
dwóch wniosków. Że ezoteryczni nawet fartem przewyższają archaicznych
oficerów. Że pan – jest raczej nieprzydatny. Drugi turnus to
potwierdzał. Pan spanikował już do reszty. Brak wredatorów oznaczał
bezcelowe obsadzenie fortu. Dla pana – miejsce na złomowisku.
Patrzyliśmy na siebie twarzami wystruganymi z drewna.
Tyle, że na jednej z nich pojawił się mdły, zielony nalot zgnilizny.
- Oficerowie nie mieli fartu. Ale i pan go nie miał,
generale. Całun nie został wyłączony, więc plan obwinienia wredatorów od
początku skazany był na klęskę. A tak na marginesie: w kolejnym
turnusie nie było już ezoteryków. Szkoda materiału, rozumie pan. -
Pokiwałem głową z zimnym uśmiechem. - To admirał tak zdecydował. Wie
pan, mój ojciec. Szkoda, że sam został tym utraconym materiałem...
- Gdybym wiedział... - wybełkotał bezmyślnie Naveda.
Rzucał oczami na boki, szukając beznadziejnie ratunku. Ale przypominał
już raczej umęczonego rekina, który prosi o ostatni harpun.
- Gdyby pan wiedział, to znaczyłoby, że ma pan fart
diabła. Niestety, brak fartu idzie też w parze z brakiem
spostrzegawczości. Nie piłem kawy z kofeiną, bo jako, że ma fatalny
wpływ na fale mózgowe i układ nerwowy, mogłaby zniweczyć próbę
eksterioryzacji. Nie jadłem mięsa; sam pan wie, że i ono nie służy
ezoterykom. Kto by chciał zresztą jeść golonkę z własnego ojca? Bo
domyślam się, że spożytkował pan ciała pomordowanych. Przecież te, które
zabił czekan czy muszkiet, musiały zniknąć...
Wrócił do mnie wzrokiem obłąkanego człowieka.
- O broń zakazaną na służbie poligonowej nie pytam –
rzekłem obojętnie. - Znajdę ją sam, gdy już skończę z panem. - Uczyniłem
krok w kierunku płazińca. - Jeszcze jedno, generale. Oficjalny przekaz.
- Upewniłem się, że Naveda uczynił wysiłek i odszukał mnie wzrokiem. - Z
rozkazu Naczelnego Dowództwa jest pan oskarżony o morderstwo masowe i
wojenne, a przy tym przeciwrasowe. Wyrok: śmierć niegodna oficera. Wyrok
wykonano. Pan umiera. Proszę nie liczyć na jakieś szanse rehabilitacji
przez te dwie minuty, które panu zostały.
Nie liczył. Konał najzupełniej pogodzony z obrotem
sprawy. Mimo to zadziwił mnie przebłyskiem sarkazmu, a może jakiejś
rozpaczliwej wyobraźni, kiedy wyskrzeczał swoje ostatnie słowa:
- Jesteś goblinem.
- Całkiem prawdopodobne – skinąłem głową. - Jeszcze
jedno. Oprócz wyroku śmierci przywiodłem od dowództwa dla pana coś
jeszcze. - Uwiesił się na mnie wzrokiem, który czułem jako padalca
trzepoczącego wokół szyi. - Otóż list gratulacyjny i awans na marszałka.
Padalec zatrzepotał jeszcze silniej. Dla umierającego
rozumu prezent, który nawet żywy przerósłby zagadkowością, jest
kopniakiem wyjątkowo brutalnym.
- Za służbę pełną pasji i zaangażowania. Przecież
dzięki panu mamy pewność, że żaden z kadetów ostatnich trzech turnusów
nie nadawał się na dowódcę nowej generacji. Niezaprzeczalnie i
ewidentnie nie mieli fartu.
Nie byłem pewien, czy jeszcze mnie rozumie. Konające
płazińce nie przekonują w kwestii przenikliwych obserwacji i wniosków. A
bardzo chciałem, by pojął wszystko, do ostatniego słowa.
- To byłoby na tyle w kwestii formalnej. Wyrok i awans
od dowództwa. A teraz coś ode mnie. - Stanąłem nad nim. Reagował
wzrokiem, ślizgał się tym padalcem po mnie, więc była nadzieja, że
pojmuje treść przekazu. - Ode mnie, cóż, drugi wyrok śmierci. Za ojca,
który uczynił mnie tym, kim jestem. Choć po prawdzie, nawet, gdybym był
synem połykacza ognia, też zatwierdziłbym wyrok na jego mordercę. Tak to
już jest z synami oddanych im ojców. Generale Naveda - Drgnął niczym
przydepnięty wąż – nawet pan sobie nie wyobraża, jak bardzo się cieszę,
że udało mi się zadać ten pierwszy cios tak, jak to sobie zaplanowałem.
Przyniósł śmierć – zgodnie z rozkazem – ale przecież nie natychmiastową.
Bardzo, bardzo mi na tym zależało. Jak to egzekutorowi dwóch wyroków
śmierci. Ten będzie za ojca.
Czekan spadł na generała tak, jak jastrząb spadłby na padalca.
Może tylko szybciej i mocniej.
Generał Nevada był martwy, gdy wychodziłem z sypialni numer 4.
Niezwłocznie wyszedłem zresztą na zewnątrz. Było
bezwietrznie, słonecznie i ciepło mimo wieczornej pory. Ćwierkały ptaki –
nikt nigdy nie ustalił, gdzie chroniły się na wiosnę i zimę – i nigdzie
nie było śladów wredatorów. Całun pozostawał włączony.
Panowało piękne lato utaurydzkie.
Kilka minut później stałem przy kanonierce i
majstrowałem przy urządzeniu dehibernującym. Luków hibernacyjnych nie
montuje się zazwyczaj w kanonierkach. Ten wykonano dla mnie.
Dobrze jest być dowódcą fortu nowej generacji.
Ale źle jest być człowiekiem samotnym. Nim nadejdzie
szary, jesienny świt, moja żona i syn będą ze mną, w pełni odmrożeni.
Razem przejdziemy proces adaptacji. Jestem marszałkiem ezoterycznym,
pełnym mocy i uzdolnień. Nie pozwolę planecie ich sobie odebrać.
Tak jak nie pozwolę wredatorom zabić moich żołnierzy.
Przecież spodziewam się wielu turnusów jako dowódca poligonowy. Tak,
zostaję na planecie, która odebrała mi ojca. Rzucam jej wyzwanie.
Podobnie jak wredatorom, którzy nadejdą.
Będę pełnił swą służbę z pasją, którą przelał na mnie
mój ojciec. Jestem oficerem najsilniejszej armii wszechświata. Zamierzam
przydać jej najlepszych dowódców.
Może sam zabiję kilku kadetów dotkniętych śpiączką.
Ale czyż nie jest mi wskazane wyszukać oficerów z fartem?
Co zrobić. Wszyscy jesteśmy wredatorami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz